W SZTUCE WŁAŚCIWIE NIE MA INNYCH ARGUMENTÓW POZA ARCYDZIEŁEM, Xięga-III

Literackie i filmowe zapiski i wspomnienia: 2015-2020
Data wydania: 2020

„W sztuce właściwie nie ma innych argumentów poza arcydziełem” – są to słowa Kazimierza Wierzyńskiego zawarte w Pamiętniku poety. I mimo, że od zapisania tych słów minęło kilkadziesiąt lat z okładem, są one w dalszym ciągu aktualne. 

 Literackie i filmowe zapiski i wspomnienia, fragment wpisu z 23 lutego 2018 r.

W SZTUCE WŁAŚCIWIE NIE MA INNYCH ARGUMENTÓW

POZA ARCYDZIEŁEM

 

Literackie i filmowe zapiski i wspomnienia

2015-2020

Gdańsk, 2020, ss. 466 

 

 

Na pierwszej stronie okładki wykorzystano kadr z filmu 2001: Odyseja Kosmiczna

(2001: A Space Odyssey – 1968), 142 min. i 46 sek.;

reż. Stanley Kubrick (1928-1999).

Scena nazywana A Floating Pen

trwa od 19 min. 29 sek., do 20 min., 36 sek.,

powyższej wersji filmu.

Scena przedstawia sytuację, gdy stewardessa (Heather Downham)

promu kosmicznego PAN AM Orion III,

 chwyta i podaje „latające pióro” w stanie nieważkości

dr Heywoodowi R. Floydowi (William Sylvester)

 

Na drugiej stronie okładki wykorzystano zdjęcie z archiwum autora.

Zdjęcie wykonano 31 maja 2017 r., w Ciechocinku.

 

 

 

Zrealizowano ze środków Miasta Gdańska w ramach Stypendium Kulturalnego

 

 

Zawartość:

2015 r.

 

Hitchocock, 1-3 stycznia 2015 r.; „Poszukiwania metafizyczne”, 6 stycznia 2015 r.; Żółta plamka, 8-12 stycznia 2015 r.; Zachwyty i rozczarowania, 29 stycznia 2015 r.; Wolę Hardy’ego, 6 lutego 2015 r.; Pozimie, bez poezji, 17 lutego 2015 r.; „Do naga”, 19-20 lutego 2015 r.; 78:33, 28 lutego 2-15 r.; Alvin Plantinga, 4 kwietnia 2015 r.; Wielka Sobota A.D. 2015, 4 kwietnia 2015 r.; Zima kwietniowa, 6 kwietnia 2015 r.; Pustynia chełmska. I inne kwietniowe przyjemności, 15 kwietnia 2015 r.; Blank Space acoustic cover Jackie Evancho & Nick Marzock, 8 maja 2015 r.; „Obłomkowy porządek opowieści”, 9 maja 2015 r.; „Człowiek wracać będzie zawsze do lirycznych spraw”, 11 maja 2015 r.; Wokalny cud, 19 maja 2015 r.; Wokalistki, 15 czerwca 2015 r.; „Świeżość niejako pierwotna”, 28 czerwca 2015 r.; Skaldowie, 29 czerwca – 4 lipca 2015 r.; Małpia zupa, albo bylejakość, 11 lipca 2015 r.; „Pyszny bigos albo inne pyszności”, 21 lipca 2015 r.; Chanson d’Yvonne, 23 lipca 2015 r.; „Bezpłatny egzemplarz”, 25 lipca 2015 r.; Szczotki, 5 sierpnia 2015 r.; „Rybaczówka”, 13 sierpnia 2015 r.; W chłodnej powodzi gwiazd, 22 sierpnia 2015 r.; „Zdrowa żywność wkracza do szkolnych sklepików”, 2 września 2015 r.; Can’t take my eyes off you, 7 września 2015 r.; W czerni. I w bieli, 14 września 2015 r.; Brawo Sorrentino, 23 września 2015 r.; W czerni. I w bieli cd, 29 września 2015 r.; Lata 60-XX wieku: arbitralna lista kinofila, 8 października 2015 r.; Lewy i… Scott, 8 października 2015 r.; Miałem napisać… (albo: Park Oruński), 15 października 2015 r.; Whiplash Damiena Chazelle, 18 października 2015 r.; Kołobrzeg, 23 listopada 2015 r.; Cacuszka, 14 grudnia 2015 r.; Cisza…, 19 grudnia 2015 r.; Plutarch, 27 grudnia 2015 r.; Soft black stars, 27 grudnia 2015 r.

 

2016 r.

 

Obsada „podlana sosem kina” oraz inne… „kwiatki”, 2 stycznia 2016 r.; Pewne małe zdarzenie przy końcu 2015 r., 29 grudnia 2015 r. – 4 stycznia 2016 r.; Big Short, 5-7 stycznia 2016 r.; Perfekcjoniści, 1 lutego 2016 r.; Jarosław, 10-11 lutego 2016 r.; Goddess, 11-15 lutego 2016 r.; Paul Giamatti – John Adams, 23 lutego 2016 r.; W pełnym słońcu, 29 lutego – 5 marca 2016 r.; Carol, 8 marca 2016 r.; Wczesnowiosenne lektury, 20-25 marca 2016 r.; From the novel by Patricia Highsmith, 4 kwietnia 2016 r.; Po promocji W czerni. I w bieliApocalypse, 28 kwietnia 2016 r.; „Ale…”, 6 maja 2016 r.; If, 9 maja 2016 r.; L’avventura, 14 maja 2016 r.; Kilka refleksji na przełomie maja i czerwca, ANNO DOMINI 2016, 10 czerwca 2016 r.; Rozczarowanie, czyli „Remis słodki jak zwycięstwo”, 20 czerwca 2016 r.; Szczęście, czyli „gramy dalej”, 23 czerwca 2016 r.; „Abstrakcyjna sfera duchowej arbitralności”, 1 lipca 2016 r.; Jacques Becker, 2-3 lipca 2016 r.; Musical prodigy and classical crossover star, 2 sierpnia 2016 r.; Zaledwie…150 cm do medalu, 10 sierpnia 2016 r.; Beyond the sea Kevina Spacey’a, 11 SIERPNIA 2016 r.; O m.in. Śmietance towarzyskiej Woody Allena, 12-14 sierpnia 2016 r.; Jesienin, 18 sierpnia 2016 r.; 11 złotych medali, 22 sierpnia 2016 r.; Artysta i modelka, 23 sierpnia 2016 r.; Age of consent, 25 sierpnia 2016 r.; Glorious, 31 sierpnia 2016 r.; Jesienin Smaszcza; Aida Garifullina, 9 września 2016 r.; „…Jak powolny tłumacz, który nie nadążał, i w końcu się pogubił”, 10 października 2016 r.; Współczesne scenki z wielkiego miasta, 14 października 2016 r.; Zapiski pod Księżycem Więdnących Traw, 19 października 2016 r.; II miejsce na 236 zestawów wierszy; Hacksaw Ridge Mela Gibsona, 5 listopada 2016 r.; „…błękitem dyszysz, błękitem opływa świat cały”, 13 listopada 2016 r.; Prawie 49 lat, 14 listopada 2016 r.; Magia sopranu, 16 listopada 2016 r.; Dosmuczacze i plwacze, 19 listopada 2016 r.; 1967, 25 listopada 2016 r.; Have yourself a little Christmas by Jackie Evancho, 29 listopada 2016 r.; Przedświąteczna… „magia”, 6 grudnia 2016 r.; Drugi znaczy ostatni, 10 grudnia 2016 r.; „Przekroczenia szkodliwych pyłów są przekroczone”, 17 grudnia 2016 r.; Wyszedłem z Wiśniowego sadu, 18 grudnia 2016 r.; Kolędy, 21-23 grudnia 2016 r.; Banały i nudy, 30 grudnia 2016 r.; Pisarstwo: „odbieranie świata i przelewanie go na papier”, 2016 r.;

 

2017 r.

 

„Tęsknimy do niekłamanych olśnień”, 2 stycznia 2017 r.; Twórczość literacka, 4 stycznia 2017 r.; Śpiewajmy kolędy, 12 stycznia 2017 r.; Evancho for Trump, 18 stycznia 2017 r.; John Donne, 19 stycznia 2017 r.; Niedosyt i… śliczna Gena Rowlands jako Minnie, 21 stycznia 2017 r.; Na niepogodę… Canone Iiverso, 24 stycznia 2017 r.; Być poetą, 30 stycznia 2017 r.; Nocny pociąg do Lisbony, 7 lutego 2017 r.; „Jam niebieskiego cały jest koloru”, 12 lutego 2017 r.; Jackie, jak dźwiękiem „zabić” film, 16 lutego 2017 r.; Wierzyński i… „wiersz nowy”, 17 lutego 2017 r.; Uniesienie i… umęczenie, 23 lutego 2027 r.; Hirokazu Koreeda, 26 lutego 2017 r.; „Arystokratyzm ducha”, 6 marca 2017 r.; Między perfekcjonizmem, a bylejakością, 8 marca 2017 r.; Katarzyna Wielka, 15 marca 2017 r.; Kilka bieżących spraw, 8 kwietnia 2017 r.; Wszystkiego najlepszego Jackie, 9 kwietnia 2017 r.; Zapach kwitnących głogów, 10 kwietnia 2017 r.; Julia Jadwiga, 12-18 kwietnia 2017 r.; Ładniutka, 3 maja 2017 r.; Kilka godzin wiosny, 7 maja 2017 r.; Zapisek z „ulubionym pudlem, który szusował na biegówkach”, 23 maja 2017 r.; 70 lat minęło…, 8 czerwca 2017 r.; Przeważnie o literaturze i filmie, 20 czerwca 2017 r.; Geograf przepił globus, 1-4 lipca 2017 r.; Goethe, 6 lipca 2017 r.; Cybèle, 11 lipca 2017 r.; „Obdzierać ze skóry… …językiem najwyższej próby”, 18 lipca 2017 r.; Wyszedłem z… Dunkierki, 26 lipca 2017 r.; „W opakowaniach słów”, 27 lipca – 2 sierpnia 2017 r.; „– Zostaje kilka pokracznie spiętych słów”, 13-14 sierpnia 2017 r.; „Na wskutek”, 28 sierpnia 2017 r.; Dokładnie 55 lat temu…, 4 września 2017 r.; „Lieje, panie, lieje”, 7 września 2017 r.; „Lecz”-e Stefana Grabińskiego, 22 września 2017 r.; „…kartka od Franciszki, na której się też podpisał”, 26 września 2017 r.; Tandeta; „Karły dwa rąbały drwa w leśnym uroczysku”, 2 października 2017 r.; Dominika Zamara, 6 października 2017 r.; Utylizacja twórców, 26 października 2017 r.; Ksiądz Infułat Stanisław Bogdanowicz (1939-2017), 27 października 2017 r.; „W blasku aksjologicznej lampy”, 3 listopada 2017 r.; W poszukiwaniu (nie tylko filmowego) arcydzieła, 16 listopada 2017 r.; Księgarnia, 18 listopada 2017 r.; The Silver Maiden, 23 listopada 2017 r.; Îlle De Ré, 27 listopada 2017 r.; „GRABOVIUS” dla Jackie Evancho, 9 grudnia 2017 r.; Opowieści ze słonecznego ogrodu, 14 grudnia 2017 r.; Święta… bez Bożego Narodzenia, 19 grudnia 2017 r.

 

2018 r.

 

 A co?, 1 stycznia 2018 r.; „Księżyc stanowczo coś knuł tej nocy”, 4 lutego 2018 r.; „Finezja w wykorzystaniu języka”, albo „dziwny podziw” dla „2001: Odysei Kosmicznej”, 8 lutego 2018 r.; Winston i Gary, 16 lutego 2018 r.; „W sztuce właściwie nie ma innych argumentów poza arcydziełem”, 23 lutego 2018 r.; „Nigdy nieprzeklęta”, 6 marca 2018 r.; Na Wielki Post koncert Cappelli Gedanensis, 11-17 marca 2018 r.; Marzec, 24 marca 2018 r.; Kielar i… Vilhjálmsdóttir, 7 kwietnia 2018 r.; „Kos śpiewa tak, jakby zapomniał, że śpiewa”, czyli łyżka dziegciu, 13 kwietnia 2018 r.; Czarne kwiaty, 1-4 maja 2018 r.; „Gwizdał szpak zgodnie z kosem”, 6 maja 2018 r.; „Niewyrażalne bogactwo minionych przeżyć”, 8 maja 2018 r.; Pigwa, 13 maja 2018 r.; 2007–2017, czyli od „Złota i bieli. Wyboru poezji” do… „Jak szelest jedwabiu”; Anna Stempka,  O Istocie Rzeczy Świata Tego i Tamtego – Poezja Jana Piotra Grabowskiego; I… I… I…, czyli… arcydzieło do kwadratu, 2 czerwca 2018 r.; „To jest puste”, 12 czerwca 2018 r.; „O nierównoważnej równoważni”, 13 czerwca 2018 r.; „Ja do ciebie, ty do mnie”, 20 czerwca 2018 r.; „Unable to perceive the shape of you”, 26 czerwca 2018 r.; „Najpiękniejsza poezja to są zwykłe słowa…”, 30 czerwca 2018 r.; „Komużeś ty potrzebne, nieróbstwo moje śpiewne…”, 4 lipca 2018 r.; „Jedyna historia” z punktu wiedzenia… „malkontenta”, 22 lipca 2018 r.; Księżyc jak vin jaune, 29 lipca 2018 r.; Pewien fragment, 3 sierpnia 2018 r.; Drobnostka, 24 sierpnia 2018 r.; Burns, Lermontow itd., czyli: zawód pisarz, 2 września 2018 r.; W sumie 3 punkty za… 2 filmy, 8 października 2018 r.; „Wrząca czerwień”, 21 listopada 2018 r.; 35 minut… o książkach i filmach, 15 grudnia 2018 r.

 

2019 r.

 

Frank Norris, 31 stycznia 2019 r.; ZZZ… BUM, ZZZ… BUM, ZZZ… BUM, 16 lutego 2019 r.; Od tonalizmu do… Bułhakowa, 15 marca 2019 r.; „Green book”, czyli lata sześćdziesiąte XX wieku, 29 marca 2019 r.; Ennio Morricone, 12-19-kwietnia 2019 r.; „…lipy, które były w mojej młodości nieomal jak narkotyk…”, 27 kwietnia 2019 r.; W samej rzeczy – urocza książka, 2 maja 2019 r.; O „Zawrocie głowy”. Antologii polskich wierszy filmowych, 7 maja 2019 r.; O „Życiu rodzinnym Zanussich”, 11-19- maja 2019 r.; Franciszek Karpiński, 28 maja 2019 r.; Dwa miesiące, 26-27 lipca 2019 r.; „Eksplozja w toalecie po uderzeniu pioruna”, 9-10 sierpnia 2019 r.; 2 minuty i 9 sekund, 12-13 sierpnia 2019 r.; Woda sodowa… jest dobra, zwłaszcza z malinowym sokiem, podczas upałów, 24-27-sierpnia 2019 r.; Blaga, 28 października 2019 r.; Sewer, Jeske-Choiński, Jałowiecki…, 30 października 2019 r.; Dokładnie: 24 minuta, 25 sekunda…, 30 listopada 2019 r.; List kinofila do Pana Piotra Goćka w związku z jego recenzją „Ostatni grzesznik” o „Irlandczyku” Martina Scorsese, 3 grudnia 2019 r.; Zapisek, czyli… wiersz. Wiersz, czyli… zapisek, 12-13 grudnia 2019 r.; Przygnębienie, 25 grudnia 2019 r.; Przygnębienie etc., albo między nicością a pełnią, 27-28 grudnia 2019 r.

 

2020 r.

 

Kilka tematów, 28 stycznia – 4 lutego 2020 r.; „Według”, 10 lutego 2020 r.; Znakomity serial i beznadziejna powieść, 20-22 lutego 2020 r.; Zielony promień, 28 lutego – 1 marca 2020 r.; „Nil desperandum”, 7-8 marca 2020 r.; Forsycje i śpiewające – wiosennie – ptaki, 24-25 marca 2020 r.; Co robić podczas epidemii, 2-6 kwietnia 2020 r.; „Czy byłeś tam?”, 8-13 kwietnia 2020 r.; „Uczucie wydętej pustki”, po lekturze powieści Iwaszkiewicza, 29 kwietnia 2020 r.; „Hollywood” Murphy’ego i Brennana, 7-8 maja 2020 r.; „Edie”, 12 maja 2020 r.; Pigwowiec, 13-16 maja 2020 r.; Majli to, czy… jesień, 23 maja 2020 r.; „Środkujący zlewek”, 26-30 maja 2020 r.; 0,01%, albo „ – wszystko dobre śni się, a złe rzeczywiści się!”, 1 czerwca 20202 r.; „Oto masz miasto”, albo: chwila oddechu nad zatoką, 3 czerwca 2020 r.; „Trawy wkraczają w szczyt pylenia”, 9-10 czerwca 2020 r.; Piwonia, albo zapach śmierci, 11 czerwca 2020 r.; „Gadaj dalej Pete, a zagadasz się na śmierć”, 14 czerwca 2020 r.; „Wkraczając” w drugą połowę czerwca ANNO DOMINI 2020, 19 czerwca 2020 r.; Pierwsze – greckie – czereśnie, 20-21 czerwca 2020 r.; „Spryciarze”, 26 czerwca 2020 r.

 

„JAM NIEBIESKIEGO CAŁY JEST KOLORU”

 

Od 6 lutego br. czytam, i się naczytać nie mogę, Pamiętnik poety Kazimierza Wierzyńskiego. Przeczytałem już ze trzy czwarte i z niepokojem myślę sobie: co po tej książce? Któraż książka jej dorówna? Już wspominałem, ale podkreślam raz jeszcze, że lektura Pamiętnika poety powinna należeć do podstawowego kanonu każdego poety, każdego piszącego. Nie można tej książki streścić ani w obszernej recenzji ani nawet w takim zapisku jak ten. Trzeba najzwyczajniej ją mieć. I czytać. Nade wszystko zaś czytać Poezje Kazimierza Wierzyńskiego.

Od kilkudziesięciu lat takich grup poetyckich jak „Skamander” i takich poetów jak Wierzyński nie ma. No, może za wyjątkiem Czesława Miłosza.

Pamiętam jaka wrzawa była w Gdańsku, ba! niemal w całej Polsce, gdy w latach siedemdziesiątych XX wieku objawił się „gdański boom literacki”. Powstawały grupy i grupki złożone przeważnie z młodych poetów, drukowano bardzo piękne tomiki poetyckie i wszystko zakończyło wraz ze stanem wojennym. Grupy poetyckie się porozsypywały, a poetom starczyło talentu na jedną, dwie książki. Chyba tylko niektórzy badacze literatury i filolodzy – jak piszący te słowa – pamiętają jeszcze tamte czasy.

A Poezje Kazimierza Wierzyńskiego trwają do dziś. I urzekają swoim kunsztem i pięknem.

Niektóre wiersze stały mi się bardzo bliskie, jak ten cytowany poniżej pt. Mieszkanie. Szczególnie fragment: „Widoku nie mam też żadnego; / Naprzeciw stoi mur podwórza” przedstawiający sytuację, gdy Wierzyński wynajął mieszkanie w Warszawie i… odzwierciedlający widok z mojego mieszkania, gdy wybudowano naprzeciw moich okien ponure ściany bloków, które pozbawiły i mnie widoku przestrzeni, Słońca i nieba.

 

MIESZKANIE

 

Nie mam ogrodu i przy furcie

Stare nie pachną mi jabłonie,

To jedno chyba, że nasturcje

Żona zasiała na balkonie.

 

Widoku nie mam też żadnego;

Naprzeciw stoi mur podwórza,

Kominy czarne nieba strzegą,

Księżyc z kominów się wynurza.

 

On jeden tylko mnie uwodzi,

Zielony w niebie staw platyny –

Na dachach domów, w srebrnej łodzi,

Wysoką falą za nim płynę.

 

W górze przesuwam się nad domem

I sypię blaskiem w studnię ciemną

I mijam okiem niewidomem

Mój cień, mój kształt, mój świat pode mną.

 

Bardzo podoba mi się też wiersz pt. Rafał Malczewski, który Wierzyński poświęcił swojemu przyjacielowi, akwareliście Rafałowi Malczewskiemu (1892-1965), synowi Jacka Malczewskiego (1854-1929).

Trochę zazdroszczę Wierzyńskiemu tej przyjaźni. W różnych bowiem latach, i w rożnych okolicznościach los, albo zgoła przypadek, zetknął i mnie z wieloma artystami malarzami. Przeważnie są to straszni zarozumialcy, niektórzy mają „przewrócone w głowie” na punkcie swojego „malarstwa”. A te – pożal się Boże – „obrazy” niektórych z nich…

Jeśli zatem malarstwo to m.in. amerykański impresjonizm. 

A wiersz Wierzyńskiego o Malczewskim jest – co tu dużo pisać – genialny!

 

RAFAŁ MALCZEWSKI

 

Latem jest żółty owies i białe są owce,

Latem upał kołuje i huczy, jak gruby trzmiel,

Latem z ziemi tryskają zdziczałe jałowce,

W górę pnie się na tykach wysoki, brązowy chmiel.

 

Latem z nieba zwisają obłoczne wymiona,

Wiatr doją z nich mleko, śmietanę i gęsty tłuszcz,

Żywi się sosna żywiczna a trawa zielona

Pachnie w kosodrzewinie sianem połonin i puszcz.

 

Zimą jest śnieg, śnieg kopny, śnieg kopno-kopiasty,

Śliski puch poskubany w miliony ciężarnych ton,

Góry ugrzęzły w mule, jak wóz drabiniasty,

Mróz strzela z ust do brzucha oddechem szorstkim, jak szron.

 

Zimą jest niebo szklane, lodowa pogoda,

Narta nurza się z chrzęstem w rozsypny, ziarnisty piach,

W modrej przerębli woda słowiczy się młoda,

Ruda odwilż wywala jęzor dymiący na dach.

 

Potem wiosna i jesień z osobna się pysznią,

Świat powtarza się nowy po setny, tysiączny raz.

… Skwerek śródmiejski dziką obsypał się wiśnią.

Pociąg na plancie gwizdnął, przebiegł, zaświecił i zgasł.

 

Tutaj chyba nam zostać, nie idźmy już dalej,

Portret ziemi skończony, przez nocne snuje się tło,

Ciemność – tylko wysoko semafor się pali,

Okiem zielonym patrzy na skroś przez człowieka dno.

 

Ps.

Być może komuś fragment wiersza brzmiący „Jam niebieskiego jest koloru” skojarzy się z przedstawicielem Na’vi. Czemu nie. Może tak być.

12 lutego 2017 r.

 

 

WIERZYŃSKI I… „WIERSZ NOWY”

 

Skończyła się przepiękna, naprawdę już wiosenna pogoda trwająca tylko dwa dni tj. 15 i 16 lutego br.

I znowu wstał kolejny ponury, zimny i wietrzny dzień, ale za to z… wystawianymi na taki ziąb gołymi kostkami u stóp.

Co gorsza skończyłem lekturę Pamiętnika poety Kazimierza Wierzyńskiego. Książka podczas tej lektury zupełnie mi się rozsypała. Byłem zatem jej pierwszym, i jedynym,  czytelnikiem od 1991 r.?

Chciałbym, oczywiście, tę książkę zachować dla siebie. Zacytuję z niej chociażby dwa fragmenty i jeszcze ze dwa wiersze, które mnie urzekły, by mieć chociażby tyle dla siebie (oraz dla tych czytelników, którzy zechcą przeczytać ten zapisek).

Otóż na s. 173 swojego Pamiętnika Wierzyński pisze:

„Książka jest najmniejszym przedmiotem, który zmieścić może całe światy. Niezliczone nadzieje, zamiary, porywy, niepewności. Wziąć ją do ręki – znaczy dotknąć zmaterializowanych snów i marzeń. Droga od błąkającej się po głowie, niejasnej idei, do białej karty, po której toczą się rzędy liter, słów i zdań, to daleka droga międzyplanetarna. Myśl ulega na niej wielu przemianom, stają przy niej bezsenne noce, załamują się ręce od daremnego wysiłku i poczucia zawodu. Ale zdarzają się też na tej drodze olśniewające odkrycia, otwierają się pokłady nieprzeczuwanych bogactw i po stu rozpaczliwych nocach nadchodzi dzień triumfu, kiedy chce się krzyczeć z radości. Niezamierzonym pamiętnikiem podobnych wydarzeń jest każda książka i taki jest jej życiorys, niezależnie od tego, co stanowi jej treść”.

I jeszcze jeden fragment z końcowej części Pamiętnika a właściwie już z Aneksu gdzie Wierzyński pisze na temat… „wiersza nowego”:

„Aby uzyskać – jeśli tak można powiedzieć – swobodę ruchów, wiersz nowy porzuca najczęściej strofę i uchyla się od rytmu i rymu, tych kanonicznych zasad, które stanowiły do niedawna o kunszcie poetyckim. Ma ogromne znaczenie. Słowo wychodzi jak gdyby z habitu klasztornego i szuka nowej reguły. Wolne od przymusów wiersza sylabicznego, wybiega nawet poza składnię. Rozczarowanie do wszelkich solennych oświadczeń naszej epoki, ucieka od logiki. Nawet w jego dźwięku i sylabach bywa mu za ciasno. Jest na wolności. Chce być najbliżej strumiennego toku myśli i biologicznie ściślej prawdy odczucia.

W sumie ta skłonna do niekomunikatywnej emancypacji poezja zmusza do namysłów, pociąga swoją tajemniczością, operuje niepowodzeniem, nie ujawnia pełnej swojej treści i pozostawia ją poza sobą, niby ślad do odkrycia. Rzecz zrozumiała, że okres takiej przemiany daje dużo okazji do nadużyć, kłamstw i szalbierstwa. Istotnie śród wierszy dzisiejszych roi się od wynaturzeń, pretensjonalności i dziwactw”.

Pod tymi słowami Wierzyńskiego podpisuję się „obiema rękami”. Uważam, że 99% tych wszystkich aktualnie wydawanych tomików poezji nie ma nic wspólnego ani z Literaturą, ani z żadną Sztuka, ani z Poezją.

Natomiast jestem urzeczony takimi oto wierszami jak te dwa poniżej. Pierwszy pt. Owies Wierzyński napisał dla swojego przyjaciela, malarza Wacława Zawadowskiego:

 

Dla innych wszystko inne, dla mnie tylko to:

Żółty owies pokryty kurzawą księżyca

I ciemność granatowa, zamyślone tło.

Ktoś tego nie dowidzi, a mnie to zachwyca.

 

Ciepły wiatr sunie polem, jeden żywy ruch

Śród zastygłej równiny, i kłosy kołysze,

Ziemia sianem powiała, drży miesięczny puch;

Może on nie szeleści, ale ja go słyszę.

 

Więcej nic, więcej nie chcę. Owsy płyną w śnie.

Ktoś może je ominie, wszystkiemu zaprzeczy.

Moja noc schodzi głębiej i na samym dnie

Po imieniu nazywa niepojęte rzeczy.

 

Ten krótki utwór mogę tylko określić jednym słowem: Arcydzieło!!! A przecież Wierzyński takich utworów ma więcej. Jak ten poniższy „spod różnych wiatrów”, kiedy w latach 1937 i 1938 przebywał w Paryżu:

 

Jesienny w okno napłynął poranek,

Różowo-złoty październik francuski:

Płynie przez pokój żaglami firanek,

Podnosi z krzesła rękawy twej bluzki.

 

Jabłoń kwitnąca na żółtej tapecie,

Zdmuchnięta wiatrem, i maj hotelowy,

Śmieszne konwalie w naiwnym bukiecie,

Sypią nam czułość niezdarną na głowy.

 

Więcej się wydarzeń w tych ścianach nie zmieści.

Tak być powinno. Nieśmiały i czuły,

Chodzę w nich, jakby po starej powieści,

Śród półpamiętnej, zatartej fabuły.

 

Może tu byłem, mieszkałem, minąłem

I zapomniany powtarzam się sennie:

Jabłoń zakwita różowym popiołem,

Konwalie sypią się blade jesiennie.

 

Jak to rozróżnić i kto was spamięta,

Wiosny prawdziwe i mity naiwne!

Nie śmiej się. Liczę wzruszeniem studenta;

Paryż, wiatr, jesień i ty. Jak to dziwne.

 

17 lutego 2017 r.

 

 

MIĘDZY PERFEKCJONIZMEM A BYLEJAKOŚCIĄ

 

To określenie „między perfekcjonizmem a bylejakością” wziąłem – jak można się domyślać – z ostatnio przeczytanej książki Krzysztofa Zanussiego (Strategie życia, czyli jak zjeść ciasto i je mieć). Bo istotne jest by jednak dążyć do perfekcjonizmu (ale nie za wszelką cenę) i nie poddawać się bylejakości.

Gdybym miał ocenić twórczość filmową Zanussiego to mogę powiedzieć – ja kinofil z kilkudziesięcioletnim, i jeszcze dłuższym stażem – że dąży ona właśnie do perfekcjonizmu. W każdym razie bylejakości tam – ani fabularnej, ani wizualnej, ani pod względem gry aktorskiej, ani zwłaszcza myślowej – nie ma.

Tydzień temu (jakże ten czas szybko mija) wybrałem się na nagrodzony Oscarem za najlepszy ubiegłoroczny film, czyli dzieło pt. Moonlight, 111 min., reż. Barry Jenkins.

W materiałach informacyjnych i reklamowych tego filmu można przeczytać m.in., że jest to… „Najlepszy film ostatnich lat”, że jest to „Film z gatunku tych, jakie trafiają się raz na pokolenie”, że jest to film „Wyjątkowy”. Właśnie dla takich filmów chodzimy do kina”, że jest to „Mistrzowska opowieść zapierająca dech w piersiach”, że jest to „Po prostu arcydzieło. Wychodzimy z kina odmienieni.” itd.

Dlaczego dopiero teraz, po tygodniu, zdecydowałem się napisać kilka zdań o tym filmie? Otóż dlatego, że już podczas projekcji Moonlight mój instynkt kinofila co i raz dawał znać o sobie, że oto najwyższy czas wyjść z seansu i więcej do kina nie wracać.

Kino bowiem albo ostatecznie zgłupiało wskutek nieprawdopodobnych efektów specjalnych, które istnieją chyba same dla siebie albo oferuje dzieła, powiedzmy, że artystyczne, które albo nie nadają się do oglądania, albo przedstawiają wydumaną problematykę, która mnie nie interesuje. Jeśli podczas projekcji filmu tzw. artystycznego mam ochotę uciec z kina (i do niego nie wracać) albo gdy po seansie wychodzę z potwornym bólem głowy, to cóż to za arcydzieło?

Pamiętam, że po projekcji: 2001: Odysei Kosmicznej, Barry Lyndona i Mechanicznej Pomarańczy (po każdym z tych filmów) nie mogłem dojść do siebie, bo były (w dalszym ciągu są ) to zachwycające pod każdym względem Arcydzieła, które i dzisiaj są aktualne. A ich stroną wizualną można się zachwycać, mimo że powstawały w czasie, gdy komputerowych efektów specjalnych chyba nie było prawie wcale.

„Wychodzimy z kina odmienieni” piszą o Moonlight. Istotnie: jak można nazwać taki film… arcydziełem, które nie tylko tym arcydziełem nie jest, ale nie nadaje się, moim zdaniem do oglądania. Bo co mnie może obchodzić byle jak opowiedziana (trzęsącą się albo rozchwianą) kamerą historia jakiegoś chłopca, wreszcie niepodobnego do niego młodzieńca, w końcu niepodobnego do dwóch poprzednich (ciągle jest to ten sam bohater) dorosłego mężczyzny, który ponoć ma problemy ze swoją seksualnością. W dodatku historia ta opowiadana jest nie obrazami, lecz bezustanną gadaniną.

Moonlight jest sztuką teatralną przeniesioną na ekran. (Za scenariusze także dwa Oscary). I tę nie tyle sztukę, co sztuczność widać w każdej scenie.

Oto – przykładowo – scena, gdy Kevin (Jharrel Jerome) rozmawia z Chironem (Ashton Sanders). Chłopcy siedzą na ulicy, zdaje się na krawężniku i chyba Kevin opowiada o wspaniałym wietrze, którzy wieje o tej porze roku. A realizator zamiast pokazać ów wiatr kieruje kamerę w… „dziurę”, czy – jak kto woli – ciemną przestrzeń, w której nic nie widać. Podobnie owego „moonlight” w filmie Moonlight nie uświadczysz. Słowem film ten mi się absolutnie nie podobał. Wymęczyłem się na nim jeszcze bardziej niż na Milczeniu

Honor Kina ostatnich dni uratowała jednak dla mnie „staroć” pt. Afrykańska królowa (The African Queen  – 1951), 105 min., reż John Huston z Humhrey’em Bogartem jako Charlie Allunt i Katharine Hepburn jako Rose Sayer. Chociaż film ten może kogoś razić projekcjami tylnymi, to Bogart i Hepburn są w swoich rolach absolutnie wspaniali. Grają właśnie perfekcyjnie. I wreszcie jest to film o uczuciach, jakże pięknie pokazanych.

A ponadto zachwycił mnie także – bo jest pod każdym względem również perfekcyjny – amerykański, dokumentalny, historyczny film pt. Biblia króla Jakuba – księga, która odmieniła świat (KJB: The Book That Changed the World – 2011), 90 min. reż. Norman Store, o czasach króla Jakuba I Stuarta (1566-1625), a nade wszystko o tłumaczeniu Biblii na język angielski.

Sztuka filmowa może być i perfekcyjna i byle jaka. Oby nie trafiać, nie wybierać, na byle jaką.

Ostatnio próbowałem kontaktować się z niektórymi instytucjami kultury. Spotkałem się jednak tylko właśnie z przerażającą bylejakością. Owej „dobrej zmiany”, tak szumnie zapowiadanej, nie widać. Szerzej jednak o tym może innym razem.   

8 marca 2017 r.

 

 

GOETHE

 

            Pisałem coś na temat Siegfrieda Lenza (1926-2014) i w pewnym momencie sięgnąłem do Goethego (1749-1832). Wypożyczyłem książkę pt. Jan Wolfgang Goethe Listy i Wiersze miłosne i nie mogę się oprzeć by nie zacytować utworu pt. Pojednanie, który Goethe napisał w 1823 r. dla polskiej pianistki, która koncertowała akurat w Marienbadzie, Marii Szymanowskiej (1789-1831).

 

POJEDNANIE

 

Namiętność rodzi ból! Gdzież ukojenie

Dla serca, co już znużone jest męką?

Gdzież wy, godziny minione jak mgnienie?

Daremniem wybrał ponad wszystko – piękno;

Posępny jest mój duch i czyn ułomny.

O świecie marzeń, jakżeś wiarołomny!

 

Wtem nadpłynęła nadziemska muzyka,

Utkana z tonów i dźwięków miliona,

I dusze ludzką do głębi przenika,

By wiecznym pięknem była napełniona.

Oko się łzawi z tęsknoty ogromu;

Jam poznał boską wartość łez i tonów.

 

Lekko mi, dobrze! W takiej chwili słyszę,

Jak serce moje drży i mocniej bije,

Na dar przedziwny w podzięce najwyższej

Odpowiadając, że znów w piersi żyje.

Chwili jedyna, obyś wiecznie trwała,

Szczęście melodii i miłość mi dała.

 

Zarówno ten wiersz napisany przez Goethego dla Szymanowskiej, jak i m.in. Sonety jenajskie, Trylogia namiętności itd. to – według mnie, dla mnie – najwspanialsza Poezja.

Dlatego też nie mogę zrozumieć bezustannego nagradzania, wręcz hołubienia, niektórych młodych poetów (właściwiej byłoby „poetów”) przez tzw. jury, które owe, bardzo sowite nagrody, wypłaca z kieszeni podatnika.

Od razu powiem: nie mam nic przeciwko nagradzaniu, hołubieniu itd. ludzi utalentowanych. Ba! sam nawet utworzyłem nagrodę GRABOVIUS (póki co HONOROWĄ), ale dlaczego wyrzuca się aż tyle pieniędzy z kieszeni podatnika, na… beztalencia?

Proszę bardzo: jury takie, czy owakie, które zazwyczaj działa według własnego widzimisię, niechże wypłaca nagrody ze swoich środków.

Oto 36.000 zł (trzydzieści sześć tysięcy złotych brutto), czyli po 3.000 zł miesięcznie przez cały rok idzie z mecenatu państwa na stypendium twórcze, którego efektem jest marna książczyna. Liczy się jednak zawartość, czyli treść: przeczytanie tej książczyny zabiera mi jakieś… pół godziny. I nie znajduję w niej nic, kompletnie nic!!!, co mogłoby mnie – czytelnika i wielbiciela Poezji – chociażby poruszyć. Czyżby „chuj”, „kurwa”, „cipa” i „mocz” były esencją współczesnej poezji?

W powyższym wierszu Goethego jest i forma, i treść, i uczucia, wzruszenie… wszystko, czym jest Poezja.

Oto do moich rąk trafia – jako czytelnika i wielbiciela Poezji… antologia kilkudziesięciu poetów (właściwiej byłoby „poetów”), która także została sfinansowana z kieszeni podatnika. Tu już diapazon autorów jest bardzo szeroki: począwszy od debiutantów, którzy z drukiem powinni zaczekać co najmniej kilka lat, ponieważ jeszcze nic nie mają do powiedzenia, poprzez autorów kilkunastu tomików (dlaczego wiersze liczy się na ilość?) aż po wytrawnych antologistów, którzy – ho! ho! – publikowali swoje wiersz aż w… 330 antologiach (słownie: trzystu trzydziestu antologiach).

Tu już lektura owej antologii zajmuje trochę więcej czasu. Wielką radość sprawia mi, gdy zdarza się, że „odkrywam”:  a to jakiegoś zapomnianego malarza, a to kompozytora, a to poetę. Także i tym razem czytam z nadzieją: autora za autorem, utwór za utworem i… nie ma w tej antologii nic, absolutnie nic!!!: ani formy, ani treści, ani uczuć, ani wzruszeń. Czarne litery przytwierdzone do białego papieru. Nic więcej!

Jestem bibliofilem, a zatem od razu rozpoznaję, że jestem pierwszym czytelnikiem zarówno w. wym. tomika, jak i antologii. Niczego jednak bibliofilskiego w owych książkach  nie znajduję, ponieważ (sklejone, na marnym papierze) zostały wydane byle jak. Są zatem „produktami jednorazowego użytku”. Po co więc, i dla kogo takie… „książki” są – za pieniądze podatników – wydawane.

Większy pożytek byłby, gdyby pieniądze zostały przeznaczone przez państwo lub miasto na rabatkę lub jakiś klomb z kwiatami.

A jeśli już mi przyjdzie ochota by czytać Poezje, to sięgam po Johanna Wolfganga von Goethego. Jak np. po ten wiersz:

 

DO ODDALONEJ

 

A więc naprawdę już odeszłaś?

Zniknęłaś, piękna, z moich dni?

Twe każde słowo we mnie mieszka,

Wciąż jeszcze w uszach moich brzmi.

 

I jak wędrowiec wzrok o świcie

Na próżno w przestwór nieba śle,

Skowronka ujrzeć chcąc w błękicie,

Co dzwonną pieśnią nad nim mknie;

 

Tak ja lękliwie oczy wznoszę

Na pola, łąki, borów gąszcz

I każdą pieśnią moja proszę:

O, wróć, kochana, czekam wciąż![1]

 

6 lipca 2017 r.

 

 

CYBÈLE

 

Są dwa typy pogody, których najbardziej nie znoszę: jeden to sytuacja, gdy deszcze świętojańskie nieoczekiwanie przekształcają się w tzw. „deszczowy lipiec”, czyli to, co bezustannie, aktualnie mamy na co dzień. Zresztą sam „deszczowy lipiec” byłby nie najgorszy, gdyby w kinach grali dobre filmy i gdybym natrafił na książki do czytania… Nie znoszę parnych, ciężkich, dusznych dni. Co innego upały. Może być ponad trzydzieści stopni Celsjusza, a ja wtedy czuję się bardzo dobrze.

Drugi typ pogody, to ziąb ciągnący ze wszystkich możliwych stron. Tak jak jest przeważnie w marcu. Moją ulubioną porą roku jest jesień. A jeśli przytrafi się ciepły, pogodny, październik z „babim latem”, to nie ma piękniejszej pogody.

Dlatego też, kiedy dziś pojawił się zapchany po brzegi autobus z zaparowanymi oknami zrezygnowałem z wyjazdu do biblioteki i wymiany książek. Po sponiewieranej w tłumaczeniu powieści Paula Bowlesa Pod osłoną nieba, miałem odwieźć m.in. przeczytaną zaledwie w jednej trzeciej autobiografię tego autora. Dopóki bowiem Bowles opisuje swoje dzieciństwo, jest to nawet ciekawa lektura, ale potem wszystko staje się nieprawdopodobne.

Szybko, bo zaledwie w ciągu kilku godzin, przeczytałem krótką, bo około 130 stronicową powieść Siegfrieda Lenza pt. Minuta ciszy. To z ciekawości, po obejrzanym niedawno telewizyjnym filmie, pod tym samym tytułem.

Dostrzegłem, że w przeczytanych ostatnio przez mnie powieściach, które traktują o miłości, o uczuciach i rzeczach wzniosłych oraz ostatecznych w ogóle nie ma… Boga, ani – chociażby – cienia metafizyki. Przedziwne pisarstwo.

Za to wielką radość sprawił mi film Niedziele w Avray (Les Dimanche de Ville d’Avray –1962), 110 min., reż. Serge Burguignon z Hardym Krüger’em w roli Pierr’a i Patricią Gozzi w roli Francoise. Film ten został nakręcony według powieści Bernarda Eschasseriaux (1924-2010) z 1958 r., do dnia dzisiejszego niestety nieprzetłumaczonej na język polski. Może zresztą to i dobrze, bo film Burguignon’a jest arcydziełem.

Oglądałem ten film jakieś… 50 lat temu i wywarł on na mnie bardzo wielkie wrażenie. Teraz, oglądany nie na szerokim ekranie, lecz na  monitorze komputera nic jednak nie utracił ze swojej ponadczasowej atmosfery. Zwłaszcza aktorstwo Hardy Krüger’a i partnerującej mu Patricii Gozzi jest najwyższej próby.

A nade wszystko jest to film o uczuciach, jakże pięknie ponadto przez niezapomnianego Henri’ego Decaë (1915-1987) fotografowanych.

11 lipca 2017 r.

 

 

                        „– ZOSTAJE KILKA POKRACZNIE SPIĘTYCH SŁÓW”

 

Co to jest Poezja? Czym jest Poezja? Dla kogo jest Poezja? Bezustannie zadaję sobie te pytania czytając współczesne tomiki wierszy, antologie poezji oraz tzw. pokłosia konkursów poetyckich.

Otóż swoim zwyczajem zacznę od przydługiego nieco wstępu oraz dziedziny z poezją na pozór niemającej nic wspólnego, czyli od… sportu, chociaż analogie między poezją a sportem wykazywałem już nie raz. Otóż oglądam 16 Mistrzostwa Świata w Lekkoatletyce. Powiem więcej: w czasie tych mistrzostw nie ma dla mnie nic ważniejszego, bo: mogą poczekać i m.in. Wojciecha Orlińskiego Lem. Życie nie z tej ziemi i Luka Bessona Valerian. (Zresztą zaraz po kupieniu przeczytałem ¼  książki Orlińskiego. Sto stron nudnego dociekania: czy Lem był Żydem i dlaczego to ukrywał. No i co z tego, że był Żydem. Ważne, ze pisał arcydzieła).

A zatem lekkoatletyka. Sposób, w jaki Emma Coburn wygrała 3000 m z przeszkodami, to według mnie Poezja. Natomiast histeryczne zachowanie biegaczki, która zajęła drugie miejsce zupełnie mnie zaskoczyło. Z czego aż taka wielka radość? Z przegranej? Ach, z medalu. Można się było cieszyć z pokonania Kenijek. Cieszyć się jednak z drugiego miejsca?

Jeszcze bardziej histerycznie zachowała się nasza skoczkini wzwyż. „Mam brąz, mam upragniony medal, nad którym harowałam wiele lat” – piała do mikrofonu powtarzając słowa o harowaniu. A kogóż to obchodzi ile, kto harował nad zdobyciem medalu, czy też napisaniem książki albo tomika wierszy. Ważne są efekty: złoty medal w sporcie i arcydzieło w poezji.

Dlatego też zapamiętam piękny bieg Emmy Coburn, a w poezji co i rusz sięgam do  arcydzielnych wierszy Thomasa Hardy (1840-1928).

Oto trzyosobowe jury pewnego regionalnego konkursu poetyckiego wybiera, według własnego, oczywiście, widzimisię utwory poetyckie i rozdaje: I nagrodę, II nagrodę, III nagrodę, ileś tam wyróżnień, ba! rekomenduje do pokonkursowej antologii „wiersze dostrzeżone”, a nawet wiersze „do poczytania”. Czytam zatem, że: „woda / zlewa się z dźwiękiem drogi zza okna, którego przestrzeń / otwiera się przede mną swą nazbyt znajomą pustką”.; „daleko poza kadrem śpi pewnie ktoś, / kogo nie kocham w tych miejscach, których nie dotyka / odległość”.; „stara szkoła oślepła / w pustych oczodołach / pod powiekami paździerzowe płyty / odarta z tynku dzieciarni / i zgrzytu żółtej karuzeli / garbi się milczy / nie widzi niczego”; „Popłynęlibyśmy gdzieś latem, na czyste akweny, / kiedy małe drewniane łodzie popłyną do Europy, / tymczasem budzi się dzień, a my z nim, ma kacu”.; „najtrudniej uciec od siebie / od ostrych spojrzeń brzytwy lustra / wgniatających w przeciwległą ścianę”; „poukładał trzewia robaka zająca i dostojnego nosorożca. / nie poplątają się trzewia i nie rozsypią się w biegu. / nie rozsypią się trzewia z rozpaczy choć ktoś / kaleczy plecy rózgą i ugniata czaszkę stalową obręczą”.; „Powietrze tutaj nie pachnie miastem a dzieciństwem. Głębokim”., „W południe. Wszystko się zmienia. Chmury / wysychają”.; „kruk wydziobuje chmury aby nie zarosło niebo / pod nim miasto o krzywym zgryzie”; „na księżycu mnisi w togach rozpościerają ręce i tańczą / pod kwitnącymi wiśniami / za pniami przycupnięte kamienie zachowują swą / zastygłą twarz”; „jeśli zapragnę Boga / sam go sobie wymyślę / nie będę palił świec / rzucał płatków róż / ani opłacał się zdrowaśkami / będę rozmawiał / jak równy z równym / jak starzec ze starcem / zmęczenie ze zmęczeniem / poeta z poetą / za wszystkie grzechy chcę płacić sam / i nie będzie to lenno / tylko walka o sen niezwisły /  i o sumienie / wyszorowane przed tym snem / tak jak zęby”.

A zwieńczeniem tych wierszy o „śnie niezwisłym” oraz „o sumieniu wyszorowanym przed tym snem tak jak zęby” może być następujący (nieco przydługi, lecz jakże charakterystyczny dla umiejętności niektórych współczesnych poetów) następujący fragment utworu poświęcony – jak się można domyślać – Bruno Schulzowi: „martwy schulz leży na ulicy wypatroszony jakby / żywcem z traktatu o manekinach. jak śpiący za ladą / kupiec bławatny. nie nasz. nie ich. nie swój. niczyj. / jak obraz nieistniejącego boga w synagodze. z bochenkiem / świeżego chleba pod pachą. z ustami całującymi / podniebienie stopy adeli. z otwartym paszportem / do wolnego świata który właśnie umyka / ukatrupionej wyobraźni – / zostaje kilka pokracznie spiętych słów”.

Tak, autor tego utworu trafił w sedno: współczesna poezja to „ukatrupiona wyobraźnia”, a zostanie po niej „kilka pokracznie spiętych słów”.

Aby nie kończyć jednak tego zapisku minorowo, przytoczę krótki wiersz Thomasa Hardy pt. Burza w miasteczku w tłumaczeniu Stanisława Barańczaka (tak à propos burz, które dwa dni temu przeszły nad m.in. i Gdańskiem):

 

BURZA W MIASTECZKU

(Wspomnienie: 1893)

 

Miała nowa sukienkę w barwie terakoty,

Gdy więc z nieba zaczęło lać, jakby się wściekło,

Pozostaliśmy w pudle dwukółki; łoskoty

Piorunów nie płoszyły konia – stał, markotny;

Nam, w środku, było zacisznie i ciepło.

Burza nagle ucichła, a mnie przeszył dreszcz

Żalu; szklany parawan ulewy znikł w górze;

Otwarła drzwiczki, wyszła, skacząc przez kałużę;

Byłbym ją pocałował w końcu, gdyby deszcz

Potrwał minutę dłużej.

 

13 sierpnia 2017 r.

Ps. IAAF World Championships London 2017 należą już do przeszłości. W jednym z ostatnich finałów, czyli sztafecie 400 x 4 kobiet, gdy jedna z Jamajek uległa kontuzji… „przed Polkami otworzyły się drzwi do medalu” – krzyczał jeden z komentatorów.

A i tak „Klasą samą dla siebie były Amerykanki (Quanera Hayes, Kendall Ellis, Shakima Wimbley i Natasha Hastings), które drugie na mecie Brytyjki (Zoey Clark, Laviai Nielsen, Eilidh Doyle, Emily Diamond) wyprzedziły aż o sześć sekund”. Amerykanki miały czas 3:19.02. Polki były wolniejsze prawie aż o… 7 sekund, bo miały czas 3:25.41. No, ale przecież mamy medal. Brązowy.

14 sierpnia 2017 r.

 

 

55 LAT TEMU…

 

30 sierpnia br. (środa) był z pewnością jednym z najpiękniejszych dni tego roku, jeśli nie najpiękniejszym. Była w ten dzień taka pogoda, jaką najbardziej lubię: bezchmurne niebo od krańca do krańca, jakieś 26 stopni Celsjusza, no i jeszcze ten południowy wiatr. Taka pogoda trwała – jak to w naszym klimacie – jeden dzień. Nazajutrz nadszedł jakiś front z zachodu, pojawiły się burze, deszcze i teraz jest tzw. „norma”, czyli nie wiadomo co, bo ani ciepło ani zimno, trochę popaduje, to znowu nieśmiało przebłyskuje Słońce. Słowem: późne… lato?

Nie mogłem, oczywiście, wysiedzieć w domu w taką pogodę, jaka zdarzyła się w ubiegłą środę i poszedłem na spacer swoją ulubioną trasą, czyli nad Kanałem Raduni ul. Krosienka, potem Karpią, do Starej Stoczni i jeszcze dalej nad Motławą. Zapewne gdzieś mnie przewiało nad Motławą, bo od czwartku, mocno przeziębiony nie wychodzę z domu.

Nie przepadam za siatkówką, nieźle ubawiłem się podczas meczu Polska – Dania w piłce nożnej. (Jeśli w lidze dominuje nieporadność, to jakaż miałaby być reprezentacja?). Aby jakoś przetrwać te dni z przeziębieniem sięgnąłem do swojej domowej filmoteki i biblioteki.

Ileż razy ja już oglądałem Nóż w wodzie (1961) Romana Polańskiego. I za każdym razem jest to jeden wielki zachwyt. To arcydzieło. Oglądałem ten film dokładnie 55(!) lat temu. I nic, absolutnie nic się nie zestarzał.

Zawsze mnie jednak intrygowała piosenka, której fragment śpiewa, jako fant, Krystyna (Jolanta Umecka; głos Anna Ciepielewska).

W całości piosenka ta pt. Nie mów nic brzmi następująco (słowa Agnieszka Osiecka, muzyka: Krzysztof Komeda):

 

NIE MÓW NIC

 

Nie myli się nam już z nocą dzień,

zegarów nudny rytm porwał cię,

nie jesteś już ten

i ja już nie ta,

została nam głupia gra…

 

Już nie mów, nie mów nic, nie mów nic,

już nie patrz, nie patrz tak, pora iść.

Już pusty nasz dom,

jak dłuży się dzień

i noc mamy złą,

i w sercach jest cień,

a chłód w dotyku naszych rąk…

 

Już nie mów, nie mów nic, nie mów nic,

już nie patrz, nie patrz tak, pozwól iść.

Zabrakło nam słów,

księżyców i gwiazd,

czułości już nie ma w nas…

 

Już nie kłam, nie kłam tak, nie proś mnie,

już nie zostało nic, przecież wiem.

Choć pusto jest tak,

nie trzeba ci mnie,

bo szczęścia nam brak,

kochamy się źle,

więc nie mów, nie mów, nie mów nic.

 

Z tego samego roku (1961) pochodzi jeszcze jedna piosenka pt. Szeptem (słowa: Jacek Korczakowski, muzyka: Jerzy Abratowski), którą śpiewa najlepsza polska wokalistka tj. Ludmiła Jakubczak (1939-1961).

 

SZEPTEM

Szeptem do mnie mów, mów szeptem.

By nikt obcy twoich słów nie słyszał.

Jak najciszej proszę mów,

A przedtem spójrz w oczy tak,

Jak tylko ty patrzeć na mnie umiesz.

 

Chcę uwierzyć, że przede mną nikt

Nie uczył się tych słów na pamięć.

Więc mów szeptem, szeptem się nie kłamie,

A to co mówisz przecież brzmi jak jakaś baśń.

 

Świat cały dziś mi zazdrości, za oknem zaczaił się wiatr.

Chce ukraść nam słowa miłości.

Te słowa, które starczyć mają nam na wiele, wiele lat.

 

Dlatego…

 

Szeptem do mnie mów, mów szeptem..

Jak najciszej mów, bo wciąż się boję.

By zły los słów nie podsłuchał twoich,

Żeby marzeń naszych nam nie ukradł nikt.

 

Codziennie ktoś komuś mówi, to samo co mówisz mi ty.

Lecz słowa tak łatwo pogubić.

Więc wiele słów, a mało szczęść spotyka się na świecie tym.

 

Kochany…

 

Szeptem do mnie mów, mów szeptem.

By nikt obcy twoich słów nie słyszał.

I niech zamknie się nad nami cisza,

W której już nie będzie trzeba więcej słów.

 

Z tamtego czasu pochodzi również jeszcze inna moja ulubiona piosenka tj. Tańczące Eurydyki. To są nie tylko piosenki. To jest – moim zdaniem – najprawdziwsza, najpiękniejsza Poezja!

A dzisiaj? Cóż, gdzież są takie piosenki, takie wokalistki? Gdzież są takie Poezje?

Gdzież są takie niezapomniane filmy jak m.in. Ostatni dzień lata, Pociąg, wspomniany wyżej Nóż w wodzie, Matka Joanna od Aniołów, Rękopis znaleziony w Saragossie, Bariera, Żywot Mateusza?

4 września 2017 r.

 

Motto:

 

„– Chodźbyście osiągnęli rekord 400 km na godzinę –

czym to wszystko wobec wielkiego ruchu?

– Hę? – intruz nadstawił uszu. – niedobrze zrozumiałem. Wielki ruch?

– Czym są wasze jazdy, choćby z największą przypuszczalnie chyżością,

choćby na najdalej rozpiętych liniach wobec wielkiego ruchu

i wobec faktu, że ostatecznie mimo wszystko zostajemy na Ziemi.

Choćbyście wynaleźli pociąg piekielny,

 który by w jednej godzinie objechał całą kulę ziemską,

ostatecznie wrócicie do punktu, z którego wyjechał:

jesteście przykuci do Ziemi.

– He, he – szydził kolejarz – kochany pan zapewne poeta. Wolne żarty”.

 

Stefan Grabiński Demon ruchu, 1919 r.

 

„LECZ”-E STEFANA GRABIŃSKIEGO

 

Czytam jednocześnie ze trzy książki: skończywszy nowele Stefana Grabińskiego (1887-1936) sięgnąłem po jego powieść pt. Wyspa Itongo (1936).

Katar Lema znudził mnie już po 50 stronach. (A może był to wpływ zbitego druku tej niewielkiej książeczki, która, wydana w 1967 r., zaczęła mi się rozpadać już podczas pierwszej, zapewne, lektury).

Zawiodłem się także na najnowszej książce Renaty Lis pt. Lesbos. Po znakomitej Ręce Flauberta oraz bardzo dobrej W lodach Prowansji, Lesbos jest najwyraźniej nieudana.

A zatem Stefan Grabiński. Pamiętam podczas jednego z wykładów, z XX-lecia międzywojennego, zachwyty Profesora Artura Hutnikiewicza (1916-2005) twórczością Grabińskiego. W 1980 wyszły w Wydawnictwie Literackim porządnie wydane Utwory wybrane w wyborze, ze wstępem i komentarzem właśnie Artura Hutnikiewicza. Tom I to Nowele, II to Salamandra. Cień Bafometa, III to powieść Wyspa Itongo.

Z jednej strony zachwycam się stylem Grabińskiego. No bo któż teraz potrafi pisać takie oto zdania, jak to otwierające Wyspę Itongo, część pierwszą pt. Syn kowala, rozdział W Bańkowej Woli:

„Stał dom w czystym polu, u skrzyżowania zapomnianych dróg; jedna z nich gubiła się gdzieś w bezkresnej, wrzosem i mątwą pastewną poszytej równinie, druga, co tamtą skosem przekreślała, zwężała się opodal w ścieżynę i przepadała w chaszczach, które drapieżną osadą rozsiadły się na tamtej, zachodowi słońca bliższej stronie”.

I takie zdania są niemal w całej pierwszej części tej powieści. W ogóle powieść ta jest… „jakby pęknięta na pół”. Część bowiem pierwszą Syna kowala czyta się z wielką przyjemnością. W części drugiej tj. Króla Czandaura, kiedy to Jan Gniewosz staje się Itonguarem jest aż nazbyt… „fantastyczna”. Im jednak bliżej końca powieść ta staje się coraz bardziej ciekawsza, a samo zakończenie jest nawet zaskakujące.

Mogliby się tą powieścią zainteresować hollywoodzcy majstrowie, zamiast w kółko powtarzać wciąż te same pomysły, z coraz większa ilością „efektów specjalnych”.

Jednej rzeczy nie potrafię mimo to zrozumieć: mieć taką wyobraźnię, taki talent opowiadania, a – z drugiej strony – tak nonszalancko obchodzić się z językiem. Ilość bowiem zdań zaczynających się od „Gdy…”, a zwłaszcza „Lecz…” jest przeogromna. Czyż nie zwrócili uwagi na to czytelnicy Grabińskiego? Czyżby nie dostrzegł tego Prof. Hutnikiewicz?

Oto fragment świetnego opowiadania Spojrzenie:

„Odłożył brzytwę i pilnie zaczął studiować odbicie tylnej partii sypialni. Istotnie przez chwilę wszystko tam poza nim przedstawiało się inaczej niż zwykle. Lecz na czym polegała ta zmiana, nie umiałby bliżej określić. Jakaś specyficzna modyfikacja, jakieś dziwaczne przesunięcie proporcji – coś w tym rodzaju.

Zaciekawiony położył lustro na stole i oglądał się, by skontrolować rzeczywistość. Lecz nie znalazł nic podejrzanego: wszystko było po dawnemu.

Uspokojony zajrzał ponownie w zwierciadło. Lecz teraz pokój znów wyglądał normalnie; szczególna modyfikacja znikła bez śladu.

– Hiperestezja ośrodków wzrokowych – nic więcej – uspokajał się naprędce skleconym terminem.

Lecz przyszły następstwa”.

Zaledwie siedem zdań i aż cztery „Lecz”-e. Niech mnie ktoś przekona, że tych „Lecz”-y ma być tak dużo. Niech mi ktoś przetłumaczy, że co i rusz zaczynanie zadania od „Gdy…” oraz „Lecz…” jest prawidłowe.

Zapewne mój znajomy W. znowu powie, że „się czepiam”. Że powinienem „przelecieć” wzrokiem treść, pozachwycać się wybornym sposobem opowiadania przez Grabińskiego i na te wszystkie „Lecz”-e… machnąć ręką.

Nie wyobrażam jednak sobie czytania bez ołówka. Lubię bowiem zaznaczać co ciekawsze fragmenty tekstu, nanosić uwagi itd. Najbardziej nie lubię, gdy czytany tekst zaczyna mi „zgrzytać” a to „Ale…”, na początku zdań, a to „Gdy…”, a to znowu – jak u Grabińskiego… „Lecz”.

22 września 2017 r.

 

 

„…KARTKA OD FRANCISZKI,

NA KTÓREJ SIĘ TEŻ PODPISAŁ”

 

„Od Łukasza żadnych wiadomości w ciągu tego miesiąca. Tylko miła kartka od Franciszki, na której się też podpisał”.

Łukasz zatem podpisał się nie tylko na kartce, ale także na Franciszce, swojej żonie. Tak właśnie jest w tekście książki, którą przeczytałem jednym tchem. Jest to powieść Pewien uśmiech (Un certain sourire, 1955) Françoise Sagan (1935-2004).

Książka ta, a właściwie książeczka, to zaledwie 4,3 arkusza wydawniczego nazywana jest… powieścią, chociaż bliżej chyba jej do opowiadania ze względu nie tylko na objętość, temat, ale nade wszystko zaledwie dwie osoby pierwszoplanowe: Dominika i Łukasz, dwie osoby drugoplanowe: Franciszka (żona Łukasza) i Bertrand oraz jeszcze dwoje albo troje epizodycznych znajomych.

(Nawiasem chciałbym zaznaczyć, że moja debiutancka minipowieść z 1980 r. pt. Ukryte spojrzenie to 6,60 arkusza wydawniczego).

Takie się jednak wówczas, tj. w drugiej połowie XX wieku, powieści pisało. Co innego teraz: nie dosyć, że są to „wypasione”, kilkusetstronicowe powieści, to w dodatku każda z nich jest „bestsellerem”. W dodatku kręcone są według nich filmy, które przechodzą bez większego echa.

Co zatem jest takiego w Pewnym uśmiechu, że przeczytałem tę książkę jednym tchem. Otóż mimo, że także i tę powieść czytałem z ołówkiem w ręku i coraz częściej zżymałem się na „Ale…” na początku zdań oraz „…się” kończące zdania, to byłem ciekaw: co dalej, co dalej, chociaż zakończenie romansu Dominika i Franciszki było do przewidzenia.

Uwiodły mnie jednak trzy rzeczy: klimat, okoliczności w jakich rozgrywa się akcja, a nade wszystko błyskotliwość i swada, z jakimi została napisana ta powieść. Rzadko się zdarza by teraz ktoś z taką lekkością, z takim talentem przedstawiał zawiłość uczuć.

Cóż jeszcze po Szekspirze można napisać o uczuciach – chciałoby się zapytać. Otóż można powiedzieć, że po swojemu nade wszystko w niezwykle świeży i „egzystencjalny” sposób czyni to Sagan.

Mimo moich zachwytów nad błyskotliwością stylu i swadą opowiadania czegoś, bardzo istotnego, brakuje mi w tej powieści. Otóż brakuje mi… metafizyki i Boga, czyli czegoś jeszcze ponad bardzo sprawne opowiadanie, a bez czego twórczość, moim zdaniem obyć się nie może.

Zapewne tłumaczka chcąc dorównać lekkości i swobodzie opowiadania Sagan poszła za nią „na całość”. Gnała za Sagan coraz bardziej okraszając jej opowiadanie swojskim „Ale..” oraz „…się” i popełniając śmieszny, szkolny błąd z Franciszką, na której Łukasz też się podpisał.

Wybitne powieści z reguły natychmiast bywają filmowane. Zazwyczaj jednak z takiej powieści powstaje kiepski film. Bywa też odwrotnie: że arcydzieło filmowe powstaje na kiepskim materiale literackim.

Filmowe Witaj smutku było przebojem filmowym. Natomiast za Pewien uśmiech (A Certan Smile – 1958), 104 min., wziął się hollywoodzki twórca Jean Negulesco (którego dziełem są m.in. dwa filmy z Marilyn Monroe: Jak poślubić milionera z 1953 r. oraz western Rzeka bez powrotu z 1954 r.).

Obejrzałem A Certan Smile w wersji oryginalnej. Niestety, z oryginałem powieści Saganki ten film niewiele, albo raczej nic nie ma wspólnego.

Przede wszystkim z filmu Negulesco ulotniła się gdzieś wspaniała egzystencjalna atmosfera powieści Saganki. Powieściowy Pewien uśmiech opowiedziany jest w pierwszej osobie, świadomej swoich wyborów, chociaż niekoniecznie uczuć, Dominiki. Natomiast filmowa Dominique Vallon, to głupiutka, niestety, chociaż bardzo ładna (i seksowna) studentka, którą bardzo nieprzekonująco gra Christine Carère.

Największą wadą tego filmu jest straszliwa gadanina. Chyba z 95% tego filmu to siedzenie i gadanie. Rażą w tym liczne niekonsekwencje jak np. ta, gdy filmowa Franciszka ofiaruje Dominique czerwony płaszczyk, który leży na niej „jak ulał”, podczas gdy widać, że obie panie mają zupełnie inne figury. W książce Franciszka i Łukasz zapraszają Dominikę do krawcowej i tam wybierają dla niej płaszczyk w kolorze rudym.

Rażą mnie także tzw. „projekcje tylne”. Szczególnie nieudana jest ta początkowa scena w tramwaju, gdy za plecami Dominique i Bertranda Paryż… wyświetlany jest na ekranie.

Kiedy wreszcie Luc i Dominique wyjeżdżają na Lazurowe Wybrzeże w filmie praktycznie ani Saint-Raphaël ani Cannes nie ma. A przecież to najważniejsza, pełna także erotyzmu, część powieści, gdy Łukasz i Dominika naprawdę się kochają. Filmowa Dominique i Luc są sobą znudzeni (doprawdy aż nie chce się wierzyć, że mężczyzna w średnim wieku może być znudzony bardzo młodą, atrakcyjną dziewczyną).

Film chociaż powstał w 1958 r. jest bardzo staroświecki. Te mercedesy, te muszki, te stroje wieczorowe, to bezustanne picie szampana nie przystaje do późnych lat pięćdziesiątych XX wieku. Czyżby Negulesco nie wiedział, że już dwa lata przed jego filmem powstał obraz I Bóg stworzył kobietę (Et Dieu… créa la femme – 1956), 95 min., reż Roger Vadim z Brigitte Bardot jako Juliete Hardy?

Z Pewnego uśmiechu Saganki mógł powstać wspaniały „kultowy”, jak obraz Vadima, film. Bezpowrotnie zmarnowano wtedy szansę, chociaż gdyby teraz ktoś kręcił taki film to oczywiście musiałby to być obraz czarno biały z nieustanną „szaloną” muzyką tamtych czasów.

Warta uwagi jest w tym filmie chyba tylko tytułowa piosenka A Certan Smile w wykonaniu Johnnego Mathisa, którego głos przypomina trochę Nat King Cole’a. (Nominowano zresztą tę piosenkę do Oscara. Nagrodę zdobyła wtedy piosenka Gigi w wykonaniu Alana Jay Lernera).

Na pewno sięgnę jeszcze do Saganki. Chciałbym jednak wreszcie trafić na dobrze przetłumaczoną książkę. Bez takich oto „kwiatków”, że: „Od Łukasza żadnych wiadomości w ciągu tego miesiąca. Tylko miła kartka od Franciszki, na której się też podpisał”.

26 września 2017 r.

 

 

„W BLASKU AKSJOLOGICZNEJ LAMPY”

 

„Od lat prześladuje mnie obsesja przemijania, świadomość znikomości naszego efemerycznego istnienia, jakże krótkiego i jak od początku skazanego na absolutną niepamięć. Mam uczucie, że wytwarza się wokół mnie coraz większa pustka, która nieuchronnie i mnie w jakimś momencie pochłonie. Naturalnym odruchem samoobronnym jest chęć zapisania, utrwalenia w tych notatkach mojej iluzorycznej egzystencji. Po co? Dla samego siebie. Może jest to jedyna forma dostępnej człowiekowi »nieśmiertelności«, choć wiem, że jest tylko złudzeniem. Może owe strzępy teraźniejszości i przeszłości, jakie zamierzam zapisywać na tych kartkach dla siebie, pozwolą mi się jakoś odnaleźć w tym zamęcie naszego pędzącego – ku czemu? – obłąkanego świata”.

Słowna te napisał 1 stycznia 1973 r., zaczynając swój Dziennik, niespełna 57 letni Artur Hutnikiewicz (1916-2005). Mógłbym podpisać się pod nimi obiema rękami, chociaż Zapiski i wspomnienia nie mają ani formy, ani charakteru, ani ambicji dziennika.

Szczególnie mnie ujęło to ostatnie zdanie, z powyższego fragmentu, o zamęcie pędzącego ku nie wiadomo czemu, obłąkanego świata. Jest to temat, dość częsty, moich wierszy. A ponadto według mnie ów świat, czy raczej otaczająca rzeczywistość, jest nie tylko obłąkana, lecz nade wszystko absurdalna. Co i raz bowiem staram się notować absurdy, których niemal na każdym kroku można spotkać co niemiara. I nic nie wskazuje na to, by tych absurdów ubywało. (Oprócz epidemii głupoty, przykład: „moda” w chłody na gołe kostki u stóp, absurdy, jak np. utylizacja poetów, są także epidemią współczesności).

We fragmentach opublikowanego Dziennika Artura Hutnikiewicza ujęło mnie ponadto jeszcze jedno zdanie:

„Toteż siedziałem niekiedy nad jednym zdaniem i pół godziny. Ująć najściślej i najzwięźlej istotę rzeczy i znaleźć dla tej myśli możliwie najprostszą i najjaśniejszą pojęciowo formułę językową – oto jest zadanie. Nawet jeśli się wybrnie w końcu z wszystkich trudności i tego wściekłego mordowania się z oporem słów, nigdy nie ma się pewności, czy się robotę wykonało uczciwie, czy się tam czegoś nie spłyciło, nie uprościło, nie załatwiło bezwiednie jakimś pustym frazesem”.

Byłbym niesprawiedliwy, gdybym stwierdził, że z Hutnikiewiczowskiego pisania ujęły mnie tylko fragmenty, czy pojedyńcze zdania. Wszystko, co napisał Hutnikiewicz czytam z największą przyjemnością podziwiając lekkość stylu oraz jakże rzadką, właściwie unikalną, umiejętność pisania o rzeczach najtrudniejszych w sposób zrozumiały. Mało tego, naukowe rzeczy Profesora czyta się jak zajmujące powieści, nie mogąc się doczekać: co dalej, co dalej na następnej stronie, w następnym rozdziale. Taką wielką przyjemność czytelniczą przyniosła mi lektura książki pt. Twórczość literacka Stefana Grabińskiego (1887-1936), wydana przez Towarzystwo Naukowe w Toruniu w 1959 r.

Ostatnio bowiem miałem dość różnych współczesnych powieści, z których niemal każda obsypana nagrodami jest, oczywiście, „bestsellerem”. Niestety, nudnym lub nieporadnym bestsellerem (albo nieporadnie przetłumaczonym). Zazwyczaj owe dzieła odkładałem po kilkudziesięciu stronach. Zrezygnowany, i czytelniczo wyposzczony, sięgnąłem do swojej domowej biblioteczki, w której jak się okazało, kryją się prawdziwe czytelnicze rarytasy. W ten oto sposób trafiłem na twórczość Stefana Grabińskiego. A jak Stefan Grabiński, to i także Artur Hutnikiewicz.

Okazuje się, że zarówno Grabiński, jak i Hutnikiewicz posiadają tę cechę zawodu pisarskiego, którą cenię sobie najbardziej. Otóż jest to rzetelność pisarskiej „roboty” by znaleźć dla „myśli możliwie najprostszą i najjaśniejszą pojęciowo formułę językową”.

Dotyczy to nie tylko prozy, ale także poezji. Konia z rzędem temu, kto znajdzie we współczesnej poezji jakąkolwiek myśl. A nawet jeśli owa myśli gdzieś się pojawi, to nie spotkałem się by została ona ujęta w „możliwie najprostszą i najjaśniejszą pojęciowo formułę językową”.

3 listopada 2017 r.

 

 

„A CO?”

 

            „Rano zapytałem, czy można wieczorem urządzić seans kinowy.

            – Bo to przecież dzisiaj święto – dodałem.

Nieoczekiwanie Marszałek zapytał:

            – Jakie święto?

            – Nowy Rok, panie Marszałku.

            – Nowy Rok? Tego u nas na Litwie nikt nie uważa za święto. Jakie święto? Trzech Króli, to tak, to święto, ale Nowy Rok…”

 

Jest to fragment (s. 251) książki pt. Pamiętnik adiutanta Marszałka Piłsudskiego pióra Mieczysława Lepeckiego (1897-1969).

Z zaciekawieniem przeczytałem tę książkę, chociaż ma ona i swoje mankamenty, ponieważ pomija ważne fakty z życia Marszałka, jak chociażby jego romans z doktor Eugenią Lewicką (1896-1931), która mu przecież towarzyszyła na Maderze, a o tym fakcie Mieczysław Lepecki nawet nie wspomina. Poza tym może trochę drażnić nieco archaiczny styl pisarstwa Lepeckiego, ale – w sumie – czytało mi się Pamiętnik bardzo dobrze.

Wolę osobiście taki nieco archaiczny styl niż te wszystkie współczesne powieści. Od jakiegoś czasu zresztą „chodzi mi po głowie” chęć, aby przeczytać… Wojnę i Pokój (1863-1869) Lwa Tołstoja (1828-1910). Najlepiej – oczywiście – byłoby w oryginale. Żeby tylko można było natrafić na jakiś egzemplarz z czytelną, wyraźną, czcionką.

Co do współczesnej powieści, to w pełni zgadzam się z m.in. amerykańskim pisarzem Johnym Winslowem Irvingiem (1942), który tak oto mówi w jednym z wywiadów:

„W porównaniu z XIX wiekiem literatura nowoczesna czy postnowoczesna wydaje mi się jakaś nędzna. Wszystko, co jest dla mnie ważne, zostało tam zastąpione intelektualnymi ćwiczonkami, które mają udowodnić, jak bystry jest autor. Ja chcę fascynujących, wyrazistych, postaci! I historii, które są mniej zwyczajne niż te wszystkie śmieć-wiadomości, o których czytam w gazetach.

Nie chcę kogoś, kto opowiada o swoim nieinteresującym życiu i jego ograniczeniach. Nie chce mi się czytać banałów w stylu „życie jest chaotyczne”, co ma stanowić wymówkę dla fatalnie skonstruowanej fabuły. Nie mam też ochoty czytać kogoś, kto chce okazać intelektualną wyższość wobec wszystkiego, co istnieje. Nie po to czytam”.

Zanim zatem sięgnę po XIX-wieczną powieść czytam także Kazimierza Świtalskiego Diariusz 1919-1935.

Natomiast wracając do świeżo przeczytanych Pamiętników Lepeckiego, to jest w tych trochę może chaotycznie prowadzonych przez adiutanta Piłsudskiego zapiskach wiele ciekawych spostrzeżeń na temat Marszałka. Na przykład nie wiedziałem, że Piłsudski prowadził nocny tryb życia: kładł się spać po czwartej nad ranem, „kazał się budzić” o 10.30. Że – ponadto – Piłsudski chętnie podróżował do ciepłych krajów dla poratowania zdrowia, że lubił Kino itd.

No i jeszcze ten sposób zwracania się do adiutanta per „dziecko”, czy też… „A co?”:

„W sypialni panował półmrok, gdyż część okien była zasłonięta roletami. Marszałek leżał na łóżku, w świeżo zmienionej bieliźnie, w dwóch koszulach, jak zwykle. Palił papierosa. „A co?” – zapytał”(s. 326)

Ma rację Piłsudski, że Nowy Rok to nie święto. Ot, zwyczajna zmiana daty. Czym bowiem różni się deszczowy, wietrzny Sylwester od, z taką samą pogodą, Nowego Roku?

A skoro jest już ten Nowy Rok i nowy, 2018, rok, to wypada mieć jakieś życzenia, a nawet marzenia.

Nadszedł wreszcie tuż przed Sylwestrem, wynik listopadowej biopsji i Pan doktor stwierdził: „Życzę panu tyle samo szczęścia w przyszłym roku, ile miał pan w tym roku”. A zatem, u mnie pod względem zdrowotnym jest dobrze. I oby nie gorzej było w 2018 r.

Natomiast co do planów literackich, to chciałbym wreszcie wydać wybór wierszy z okazji 40-lecia jubileuszu oraz tomik z nowymi wierszami.

A poza tym przydałaby się jakaś podróż. Jakże ja chciałbym popływać sobie w jakimś ciepłym morzu. Mój znajomy wrócił niedawno z Mauritiusa. „Byłem w raju” – opowiada – „byłem w najprawdziwszym raju”.

Nie wiem czym można by go „przebić”. Żadne tam bowiem wyspy greckie, ani francuskie nie wchodzą w grę. Niechby to był koralowy atol Fakaofo w archipelagu Tokelau albo Bora-Bora lub chociażby… Algarve.

Zakończę ten noworoczny zapisek fragmentem z Pamiętnika Lepeckiego, który bardzo lubił podróżować:

„Z krajów, które mogłyby wejść w rachubę, jako nadające się do spędzenia urlopu, najbliższym bodaj był Egipt. Ta egzotyczna nazwa wywołuje u nas wrażenie czegoś odległego, podczas gdy w rzeczywistości kraj ten nie leży od Polski zbyt daleko. Podróż Warszawa – Kair trwa zaledwie sześć dni, wliczając w to dwudziestoczterogodzinny postój w Konstantynopolu i ośmiogodzinny w Pireusie, w Grecji”.

Sześć dni w podróży do Egiptu: najpierw pociągiem do Konstancy, a potem drogą morską do Kairu. Teraz do Egiptu wyjeżdża się, a właściwie „wylata” na sześć dni. Ja jednak chętnie odbyłbym taką niemal XIX-wieczną podróż najpierw koleją (najchętniej parową) a potem także statkiem (parowcem!) do Kairu.

 

1 stycznia 2018 r.

 

 

„KSIĘŻYC STANOWCZO COŚ KNUŁ TEJ NOCY”

 

W ostatnim czasie natrafiłem na dwa artystyczne zjawiska. Pierwsze to… powieść Sól ziemi (1936) Józefa Wittlina (1896-1976), a druga – film Trzy billboardy za Ebbing, Missouri  (Three Billboards Oudside Ebbig, Missouri – 2017), 115 min., reż. Martin McDonagh z plejadą bardzo dobrych aktorów.

Przyznam, że Sól ziemi gdzieś mi umknęła w lekturach. Mam, oczywiście i tę książkę w domowej biblioteczce i bardzo wiele o tej powieści słyszałem, ale jakoś dotąd… nie przeczytałem. I od pierwszych zdań, od pierwszych stron kompletne zaskoczenie: jak ja mogłem dotąd nie przeczytać niemal genialnie napisanej powieści? Bo Sól ziemi jest tak znakomicie przemyślana i napisana, że jeżeli miałbym ją z jakąś inną porównać – co do kunsztu artystycznego (nie – rzecz jasna – tematycznie), to tylko może do… Życia Arseniewa (Жизнь Арсеньева – 1938) Iwana Bunina (1870-1953). Zdarzają się zatem wśród tych setek, tysięcy, wśród tej przeogromnej ilości nie wiadomo po co i dla kogo napisanych „powieści” takie prozatorskie cuda jak Sól ziemi.

Józef Wittlin opowiada w swojej powieści losy Hucuła Piotra Niewiadomskiego, który w wieku 41 lat zostaje powołany do C.K wojska. Przedtem jest m.in. tragarzem i dróżnikiem na stacji Topory-Czernielica. Wiedzie spokojny żywot, w którym towarzyszy mu pies Bas i kochanka Magdalena Mudryk (w takiej właśnie kolejności). A potem dwie doby podróżuje na Węgry do miasteczka Andrásfalva by tam stać się landszturminfanterystem pod okiem sztabsfeldwebela Rudolfa Bachmatiuka. Wydanie z 1979 r., które czytałem zawiera X rozdziałów oraz fragment drugiej części Soli ziemi pt. Zdrowa śmierć, w której Józef Wittlin opowiada jak to z Łesia Nedochodiuka sztabsfeldwebel Bachmatiuk „wypuszcza duszę”.

Doprawdy sposób, w jaki Wittlin przedstawił losy Piotra Niewiadomskiego oraz Łesia Nedochodiuka jest fascynujący. To najwyższy, moim zdaniem, kunszt pisarski. Powieść tę powinni przeczytać nie tylko filolodzy polscy, nie tylko interesujący się literaturą, ale nade wszystko ci wszyscy „pisarze”, którzy siedzą przed swoimi laptopami i bezustannie klikają te swoje nikomu niepotrzebne „powieści”. Józef Wittlin pisał tę niewielką objętościowo powieść przez dziesięć(!) lat. Z wywiadów, wypowiedzi, listów itd. można się dowiedzieć jak bardzo się do niej przygotowywał, jak bardzo ją szlifował, jak precyzyjnie dbał o szczegóły, a ileż miał wątpliwości i wahań. I stworzył niemal arcydzieło.

Kiedy otwieram te prawie wszystkie współczesne „powieści”, to stwierdzam, że nic w nich nie ma: ani treści, ani myśli, ani żadnej przemyślanej formy. Ot, „leje się i leje” jakaś byle jaka fabułka z reguły podawana nieudolnym, laptopowym stylem.

Poniżej przytaczam dwa fragmenty, a jest ich w Soli ziemi bez liku, które mnie urzekły:

„Piotr wracał do domu. Wieś leżała trzy kilometry za stacją. Wzdłuż drogi ciągnęły się wilgotne łąki, pełne jaskrów na wiosnę. O tej porze roku łąki koszono i duże kopice siana stały w nieruchomej tyralierze jak zaklęte wojsko. W pewnej chwili przywidziało się Piotrowi, że kopice poruszają się naprzód. Lecz złudzenie rychło minęło. Jak daleko okiem sięgnął – ani żywej duszy. O ile pasikoniki, tak głośno i niestrudzenie świdrują noc, nie mają duszy. Ziemia hańbiona gdzieś daleko pociskami – stękała w równych odstępach czasu. Noc była chłodna. Księżyc nie wylazł jeszcze ze swej nory, którą miał za wzgórzem, za Czernielicą, lecz opylał już Topory srebrzystą mąką. Gwiazdy ku niemu mrugały zachęcająco, ale były nikłe i mdłe, jak płomyki naftowych lampek. Księżyc miał czas. Długo coś knuł tej nocy”. (s. 107-108).

„Przez całą noc przygrywał im świerszcz, ten Mozart chłopskich zapiecków. Tylko skowyt wygnanego Basa napełniał noc niepokojem i jątrzył jakieś niezabliźnione rany.

Księżyc stanowczo coś knuł tej nocy. Nie pokazywał się, chociaż od dawna powinien był stać nad Toporami. Dopiero koło północy wytoczył się majestatycznie spoza Czernielicy i zimnym srebrem zalał noc i uśpionych kochanków. Srebrny Piotr i srebrna Magda wypłynęli z mroku jak dwa srebrne widma. Piotr chrapał. Szyby dzwoniły jak srebro.

W owej chwili śmierć, opuściwszy pobojowiska, przedzierała się przez stance i komnaty Watykanu. Na próżno gwardie szwajcarów strzegły halabardami wszystkich wejść. Śmierć zmyliła ich czujność i wtargnęła do loża, na którym leżał starzec Melchior Józef Sarto. Kardynałowie i prałaci odmawiali już psalmy pokutne. Jeden z domowych prałatów Jego Świątobliwości podał umierającemu krzyż do ucałowania. Zgon Papieża Piusa X nastąpił o godzinie 1 minut 20. Kardynał kamerling della Volpe stwierdził to osobiście. Po czym kardynałowie i prałaci zaczęli czytać officium defunctorum. Śmierć, spełniwszy swe zadanie, wróciła na pobojowiska. Właśnie rozpoczęła się tak zwana bitwa w Lotaryngii. Piotr Niewiadomski chrapał”. (s. 113). 

Kilkakrotnie powtórzyłem, zachwycając się Solą ziemi, że jest to… niemal arcydzieło.  Dlaczego tylko… „niemal”? Otóż nie mogę strawić tych, także u Józefa Wittlina, częstych… „Ale…”, „Gdy…” oraz „Lecz…” na początku zdań oraz „się” kończących zdania. Dostrzegam i rozumiem sytuacje, kiedy owe „Ale…” itd. otwiera podrzędne zdania itd. Dlaczego jednak i Józef Wittlin rozpoczyna nową myśl, fragment, epizod itd. od „Ale…”, „Gdy…” oraz „Lecz…”? A może ja się niepotrzebne… „czepiam”?

Czy można zachwycić się książką, tak jak od kilku lat zachwycam się sopranem Jackie Evancho? Ostatnio po wielokroć słuchałem – w różnych wykonaniach światowych div sopranu – Ch’il bel sogno di Doretta tj. arię z Jaskółki (La rondina – 1917) Giacomo Puccinego (1858-1924). I… powróciłem do sopranu Jackie, chociaż ona jeszcze tej arii nie ma w swoim repertuarze.

Tak jednak jak sopran Jackie Evancho jest dla mnie wzorcem i wzorem wokalnej doskonałości, tak w przypadku Poezji jest np. Oda do słowika (Ode to a Nightingale – 1819) Johna Keatsa (1795-1821), a w przypadku Prozy właśnie m.in. Sól ziemni Józefa Wittlina. Cieszę się ponadto, jako filolog polonista oraz kinofil z długim – i jeszcze dłuższym stażem – że nikt dotąd nie odważył się sfilmować tej powieści. Niektóre bowiem powieści są nieprzekładalne na film, czego przykładem mogą być dwie nieudane, moim zdaniem, adaptacje filmowe Solaris (1961) Stanisława Lema (1921-2006). Niech zatem Powieść pozostanie Powieścią, a Film Filmem.

Niewiele brakuje do arcydzieła filmowi pt. Trzy billboardy za Ebbing, Missouri (Three Billboards Oudside Ebbing, Missouri – 2017), reż. Martin McDonagh. W filmie tym wspaniale role grają m.in. Frances McDormand jako Mildred Hayes, Woody Harrelson jako szeryf Bill Willoughby oraz Sam Rockwell jako Jason Dixon. Dość często „wybrzydzałem’ na te przeróżne BAFTY, Złote Globy, a zwłaszcza Oscary, ale jeśli Oscar ma być Oscarem, to zarówno film, reżyser a zwłaszcza Sam Rockweli mogliby te statuetki otrzymać.

Bo jest to film znakomity pod każdym względem. Nie będę tu opisywał jego treści, ponieważ film McDonagha trzeba koniecznie zobaczyć. Nie ukrywam, że oglądając ten film autentycznie się wzruszyłem. Nareszcie – pomyślałem – jest to jeden z takich filmów, na których można i śmiać się, i płakać… jak w greckim dramacie. O zdjęciach nie ma, co pisać, bo są one – jak prawie w każdym amerykańskim filmie – idealne. Nareszcie poza tym muzyka jest muzyką, a nie jakimś łomotem lub męczącym po-b-zzz-ZZZ-zzz-ZZZ-ykiwaniem. A aktorzy: nie są to najgłośniejsze nazwiska, lecz jakże oni grają.

Kiedyś Ingmar Bergman (1928-2007) powiedział, że jego filmy najpierw były „pionowe” tzn. przedstawiały relacje „Bóg–człowiek”, a potem stały się już „tylko”… „poziome”, czyli przedstawiały relacje „człowiek–człowiek”.

Mnie owej „pionowości” trochę w filmie Martina McDonagha zabrakło. Wszelkie relacje „człowiek–człowiek” zwłaszcza tak jak to czyni McDonagh są bardzo interesujące i przekonujące, ale Sztuka bez metafizyki obejść jednak się nie może. Niemniej Trzy billboardy za Ebbing, Missouri  to film bardzo dobry.

4 lutego 2018 r.

 

 

Motto:

„Szanuję twórców opowiadających bajki. Takich jak Spielberg.,

Niestety, w parku rozrywki dość szybko się nudzę.

Szukam nieoczywistych wymiarów.

Tam, gdzie jest miejsce na zadawanie pytań,

przypadek, ból, nostalgię, śmierć, tymczasowość, ironię”.

Paul Thomas Anderson[2]

 

„W SZTUCE WŁAŚCIWIE NIE MA

INNYCH ARGUMENTÓW POZA ARCYDZIEŁEM”

 

„W sztuce właściwie nie ma innych argumentów poza arcydziełem” – są to słowa Kazimierza Wierzyńskiego zawarte w Pamiętniku poety. I mimo, że od zapisania tych słów minęło kilkadziesiąt lat z okładem, są one w dalszym ciągu aktualne. Ba! O arcydziele można mówić już od czasów literatury greckiej i rzymskiej, bo to właśnie wtedy powstały pierwsze literackie arcydzieła.

Rozglądam się wokół siebie i – współcześnie – arcydzieł wokół siebie nie widzę, oprócz – rzecz jasna – arcydzieła w Przyrodzie. To bowiem narastające z dnia na dzień światło, poszerzający się z minuty na minutę obszar widzialności, to dopiero są Arcydzieła najwyższej próby. A kiedy zacznie się kwitnienie, kiedy wszystkie rośliny nagle ruszą ku Słońcu, ku światłu, to dopiero jest Arcydzieło.

A tymczasem tu artyści[3] stukają na laptopach jakieś „powieści”, mażą jakieś „obrazy”, łomot nazywają „muzyką”, piszą dzień w dzień setki, tysiące, dziesiątki tysięcy wierszy, w których nie ma cienia poezji.

Definicja arcydzieła jest prosta: jest to oryginalne, starannie wykonane dzieło: literackie, filmowe, muzyczne itd.

Pokażcie mi takie współczesne błyskotliwe dzieła literackie odznaczające się wysublimowanym wykonaniem. Przeważanie, zazwyczaj, jest to treściowa wtórność i formalna bylejakość.

O, bardzo cenię sobie tych twórców, którzy ku arcydziełu dążą. Ostatnio widziałem niesłusznie zapomniany film Andrzeja Wajdy pt. Smuga cienia (1976, 100 min.). Wajda nie był z tego filmu zadowolony, chociaż jest to zupełnie dobry obraz z wyborną muzyką Wojciecha Kilara i kapitalnymi zdjęciami Witolda Sobocińskiego. (Wajda chciał, aby morze było fotografowane jako białe, natomiast żagle jako czarne. I tak też jest w filmie).

W ogóle Wajda jest przykładem jak twórca dąży do osiągnięcia arcydzieła. Po kilku obiecujących filmach wyreżyserował z dziesięć obrazów, które w różny sposób do owego arcydzieła się zbliżają lub o arcydzieło „się ocierają” tj., w chronologicznej kolejności: Popioły – 1965, 226 min. (to nieprawda, że Popioły zostały zrealizowane… „wajdliwie”); Brzezina – 1970, 99 min.; Wesele – 1972, 102 min.; Ziemia obiecana – 1974, 179 min.; Człowiek z marmuru – 1976, 156 min.; Bez znieczulenia – 1978, 125 min.; Panny z Wilka – 1979, 114 min.; Człowiek z żelaza – 1981, 147 min.: Danton – 1982, 136 min.

Potem już było coraz gorzej. Aż dziw, że taki mistrz może kręcić niemal same… „knoty”. Za całokształt twórczości otrzymał jednak w 2000 r. Oscara Specjalnego Nagrodę Honorową. Oscary „za całokształt” są, moim zdaniem, nagrodami pocieszenia i, niestety, nagrodą nie za konkretne dzieło, lecz wynikiem bardzo długotrwałych i skomplikowanych zabiegów, o czym można dowiedzieć się m.in. w filmowej prasie.

(Stanley Kubrick, chociaż uznawany jest za Absolutnego Arcymistrza Reżyserii nigdy żadnego Oscara za reżyserię nie otrzymał. I nawet mu przez myśl nie przeszło, aby ubiegać się o jakiegoś… Oscara Specjalnego Nagrodę Honorową).

Co innego Oscar za film. Arcydzieło Romana Polańskiego Nóż w wodzie (1961, 90 min.) „otarło się” o Oscara, ale „przegrać” z innym arcydziełem tj. Osiem i pół (8 1/2 –1963, 138 min.) Federico Felliniego, to przecież tylko nobilitacja.  

Paul Thomas Anderson wypowiada się o Stevenie Spielbergu, że… opowiada bajki. Sam dąży do stworzenia arcydzieła, ale – póki co – jego filmy są… „niestrawne”. Ciekawym, jaki będzie hucznie zapowiadany, jako arcydzieło obraz Nić widmo (Phantom Thread – 2017), 130 min.

Dla mnie Steven Spielberg to geniusz kina, który stworzył takie arcydzieła jak: Imperium słońca (Empire of the Sun – 1987), 154 min.; Lista Schindlera (Schindler’s List – 1993), 195 min.; Szeregowiec Ryan (Saving Private Ryan – 1998), 170 min.

Najnowszy film Spielberga zachwycił mnie. Oglądałem go jak urzeczony podziwiając i maestrię reżyserii, i grę aktorów (Meryl Streep jako Kay Graham; Tom Hanks jako Ben Bradlee) oraz nie mniej genialne niż reżyseria Spielberga, zdjęcia Janusza Kamińskiego.

Film ten nawiązuje, a właściwie kończy się w miejscu, gdzie zaczynał się także arcydzielny film Alana J. Pakuli z 1976 r. pt. Wszyscy ludzie prezydenta (All the President’s Men).

Zarówno film Pakuli jak i Czwarta władza (The Post – 2017),115 min., to kino na najwyższym poziomie.

23 lutego 2018 r.

Ps.

Ktoś mnie zapytał, dlaczego z taką skrupulatnością podaję czas trwania filmu. Otóż również dlatego, że jeśli twórca ma coś istotnego do powiedzenia, to film trwa tyle czasu, ile potrzeba. Natomiast ostatnio trwa „moda” na filmy… 80 minutowe.

Przyjęło się, że film trwa około 100 min. Z różnych względów (film studentów szkoły filmowej itd.) może być krótszy. Kiedy jednak niemal wszystkie filmy trwają po 80 min., to jest już jakaś „moda”, której ja nie uznaję. Najzwyczajniej 80 minutówek nie oglądam.

 

 

„NIGDY NIEPRZEKLĘTA”

 

Arcydzieło! Tak, nie waham się ani słowa pisząc arcydzieło o filmie Nić widmo (Phantom Thread – 2017), 130 min., scenariusz, reżyseria i zdjęcia: Paul Thomas Anderson, muzyka: Johny Greenwood. W rolach głównych: Daniel Day-Lewis, jako Reynolds Woodcock, Lesley Manville jako jego siostra Cyril Woodcock oraz Vicky Krieps jako Alma.

Jeśli film jest arcydziełem, to cóż można o nim napisać. Wystarczy pójść do kina na jakiś spokojny (bez prażonej kukurydzy itd.) seans i poddać się urokowi tego doskonałego pod każdym względem filmu, w którym – nareszcie! – także muzyka jest muzyką.

Nie, żadne tam oglądanie w telewizji, z DVD itd. Filmy zwłaszcza takie jak Nić widmo trzeba koniecznie doznawać w kinie. Wtedy nic nie tracą ze swojej doskonałości. Mało tego. Ledwo seans się skończył już zapragnąłem, aby film ten obejrzeć po raz wtóry. Nie pamiętam sytuacji abym zaraz po obejrzeniu filmu, chciał go obejrzeć po raz wtóry. Zdarzało się to chyba jeszcze wtedy, gdy tworzyli arcymistrzowie kina. 

W poprzednim moim zapisku pt. W sztuce właściwie nie ma innych argumentów poza arcydziełem trochę sobie z Paula Thomasa Andersona… „zażartowałem”, ale Anderson to artysta najwyższej klasy, chociaż – przecież – Anderson kpi sobie z określenia… „artysta”. Kino dla niego jest sztuką. Jakże mu jestem wdzięczny za te słowa, bo i ja kino traktuję jako sztukę.

Znam już, oczywiście, wyniki rozdania Oscarów. Nie oglądałem wszystkich nagrodzonych tymi nagrodami filmów, ale jeśli arcydziełem jest Nić widmo, to nie wierzę, aby Kształt wody (film, którego nie widziałem) dorównał w jakimś stopniu filmowi Andersona.

(Kształt wody został „obsypany” Oscarami w kategoriach: „najlepszy film”, „najlepszy reżyser”, „najlepsza scenografia”, „najlepsza oryginalna ścieżka dźwiękowa”).

Głównym bohaterem filmu Nić widmo jest… krawiec, artysta krawiec. Film ten mógłby (a właściwie: powinien) obejrzeć (i to koniecznie w kinie), mój znajomy J., krawiec, artysta krawiec. Bo J. w krawiectwie jest niewątpliwie artystą.

Wielokrotnie namawiałem J. – znając jego literackie zainteresowania – aby opisał, przedstawił wszystkie subtelności, tajemnice związane z tym zajęciem. Począwszy od zachwycających zapachów materiałów, a skończywszy na dziele, czyli garniturze, marynarce lub portkach, jak zwykł nazywać spodnie. Ileż niewyczerpanych tematów byłoby związanych z krawiectwem. Czy J. miałby na tyle wyobraźni, talentu i pracowitości by stworzyć dzieło na miarę historii opowiedzianej przez Andersona w filmie Nić widmo? Kto wie. Tymczasem, wybrał swoją drogę. Życzę mu powodzenia. A Nić widmo powinien obejrzeć. Aby zobaczyć, doznać, co można z krawiectwa artystycznie… „skroić”.

Albo może jeszcze inaczej. Zamiast kręcić pozbawione jakiegokolwiek sensu „komedie” lub beznadziejnie głupie „filmy akcji” polscy reżyserzy mogliby odwiedzić krawca, o którym wyżej wspomniałem. Nie tylko po to, bynajmniej, aby „się obszyć” i przyzwoicie wyglądać, ale by poznać jego – także krawieckie – dzieje. Materiału zapewne starczyłoby także na „polską” Nić widmo. Kto jednak nade wszystko artystycznie udźwignie taki temat?

Albowiem dzieło sztuki, jeśli jest arcydziełem, działa na mnie… orzeźwiająco. Nagle znikają kłopoty, problemy (któż ich nie ma), a także przedwiosenne zmęczenie.

Po „fali mrozów” przyszła typowo marcowa, szara, oczywiście w dalszym ciągu zimowa, przygnębiająca pogoda. Kilkanaście stopni mrozu urastało niemal do „narodowej tragedii”, tak jakby lutowe mrozy były czymś niezwykłym.

(Pamiętam, że kiedy jeszcze chodziłem do szkoły podstawowej, nikt nie zamykał szkoły nawet przy dwudziestostopniowym mrozie.

Pamiętam również, że przy ponad dwudziestostopniowym mrozie wychodziłem z moim dwuletnim synkiem Sz. karmić gołębie. A teraz kilka stopni mrozu i od razu tragedia).

Nie było ani jednego dnia abym w nawet „największy” mróz nie wybrał się na długi spacer. Również po to, aby podziwiać arcydzieło najbielszego ponad wszystkie biele śniegu. Czyż ponadto jest większe arcydzieło niż śnieg mieniący się w Słońcu? A zjawisko, prawdziwy cud, „złotego pyłu”?

Po zjawiskowym obrazie Nić widmo wyszedłem w szare, ponure, ciągnące z północy wilgotnym ziąbem wczesne, marcowe popołudnie. Ludzie także potrafią czasami tworzyć arcydzieła. Kino jest sztuką.

Film ten może nasunąć wiele refleksji, także i tę, jak ważny jest w życiu odpowiedni ubiór, obyczaje, zachowanie itd. Nie wyobrażam sobie niechlujnych, byle jak ubranych „Skamandrytów”, chociaż czasy wtedy nie były ani łatwe, ani znowu takie bogate. Trzymali jednak fason, czy też… „szyk” (słowo znienawidzone przez  Reynoldsa Woodcocka).

A teraz cóż, wszędzie dominuje tzw. „luz”, czyli bylejakość. Bardzo często, gdy jadę tramwajem mam wrażenie (ba! niemal pewność), że widząc ludzi okutych w czernie uczestniczę w jakimś pogrzebie. No i jeszcze te zacięte twarze, albo bezmyślne zapatrzenie w ekrany telefonów komórkowych. Dużo by o tym pisać.

Nić widmo Andersona jest, według mnie, arcydziełem.

6 marca 2018 r.

 

 

MARZEC

 

Marzec to dla mnie miesiąc jeszcze zimowy. Od razu powiem, że marca nie lubię najbardziej ze wszystkich miesięcy w roku. Marzec wprawdzie potrafi zwodzić jaskrawym Słońcem, dzień jest już coraz dłuższy, ale jest to… martwy miesiąc. Cała przyroda trwa w niekończącym się uśpieniu. Najmniejszego chociażby listka, żadnego pączka na drzewach. Gdzieś tylko przemknie – kryjąc się w krzakach – jakiś kos, który odważył się zazimować. Bezustannie szaro, wilgotno i zimno. Najgorszy jest jednak zdradliwy ostry wiatr.

Nie nudzę się bynajmniej jego szarościami, bo musiałem przytaskać z poczty pakę z tomikami wierszy. „Co pan o tej twórczości sądzi? Bardzo prosimy o ocenę”. Cóż, zanurzyłem się w lekturze i… „powiem tak”: poezja to dla mnie Antoni Słonimski, którego ostatnio nie mogę się naczytać oraz Marzanna Bogumiła Kielar.

Co do Słonimskiego, to dla mnie rzecz jasna: nie ma znakomitszych poetów niż Skamandryci. Natomiast Marzanna Bogumiła Kielar to jest jedyna (podkreślam: jedyna) współczesna polska poetka, którą można, i należy, czytać, chociaż napisała i wydała bardzo niewiele. Po znakomitym debiucie Sacra conversazione wydała jeszcze chyba ze trzy tomiki, zrobiła doktorat, potem habilitowała się i teraz jest panią profesor. Postąpiła bardzo uczciwie i lojalnie wobec literatury: albo twórczość literacka, albo droga nauczyciela akademickiego, czy też naukowa. Wybrała drogę naukową z wielką stratą dla poezji.

I tak powinno być: albo zajmujesz się twórczością literacką (i niczym więcej) nie mając żadnej, najmniejszej pewności, co do losów owej twórczości, albo trzymasz kilka srok za ogon. I wówczas to nie ma nic wspólnego z twórczością literacką. Jeśli ktoś jest i profesorem, i prozaikiem, i poetą, i eseistą itd., to kim ten ów właściwie jest? A jeszcze inaczej: czy szewc może być poetą? A poeta… szewcem? Chciałbym zobaczyć te podzelowane przez poetę buty.

Oto wiersz Antoniego Słonimskiego Żal:

 

ŻAL

 

Gdy cię spotkałem raz pierwszy,

Mokre pachniały kasztany.

Zbyt długo mi w oczy patrzałaś –

Ogromnie byłem zmieszany.

 

Pod mokre płaty gałęzi

Szedłem za tobą w krok.

Serce me trzymał w uwięzi

Twój fiołkowy wzrok.

 

Dawno zużyte słowa

Wróciły do mnie znów

I zrozumiałem od nowa

Znaczenie prostych słów.

 

I tak się jakoś stało,

Że bez pachniał – jak bez,

I słowa „pachnieć” pachniało,

I łzy były pełne łez

 

            A oto wiersz Marzanny Bogumiły Kielar Portret:

 

PORTRET

 

niemal w bezruchu oboje, w szczelinie

rozsychającego się dnia; gazety

książki, cień w ogrodzie – coraz to

odkładane czytanie, leniwe doń powroty;

 

popołudnie rozpięte na słonecznym stelażu,

godziny w ciężkich, luźnych gronach, przejrzałe,

osypujące się przy dotyku; tłocznia, z której wypływa

ciemniejący sok.

Podmuch sosen rozprzęga skwar, ale nie schną

krople potu na skórze, zbierają się nad obojczykiem,

nad wargą, gdy pijesz zmrożoną miętę;

twoja stopa w trawie dotyka mojej –

 

jedno kończy się wewnątrz drugiego

i zaczyna, jak kolory w widmie świetlnym

 

Jeśli jestem już przy zachwytach, to uwiódł mnie ostatnio amerykański serial pt. Billions z uwielbianym przez mnie aktorem Paulem Giamattim.

A rozczarowania? W końcu odłożyłem, nie mogąc zdzierżyć „kręcenia się wokół własnego ogona”, Powrotu do bezsennych nocy. Dzienników Józefa Hena. A ponadto… „pechowy mecz” polskich piłkarzy nożnych z drużyną Nigerii. Panowie, albo gramy, albo udajemy, że gramy.

24 marca 2018 r.

 

 

            „KOS ŚPIEWA TAK, JAKBY ZAPOMNIAŁ, ŻE ŚPIEWA”,

CZYLI ŁYŻKA DZIEGCIU

 

To już połowa kwietnia, a wiosny jak nie widać, tak nie widać. Wprawdzie słychać tu i ówdzie m.in. gwiżdżące – lecz jakże nieśmiało – kosy, ale wśród zielni jest jeszcze zupełnie martwo. Aż wierzyć się nie chce, bo na roślinach nie widać jeszcze nawet pączków.  

Wybraliśmy się z m.in. Pestką na poszukiwanie wiosny, ale jeszcze jej nie znaleźliśmy. Wręcz przeciwnie, z północy wciąż dmie przeraźliwy, lodowaty wiatr tak, że musiałem przeprosić – hm, hm… kalesony.

Wracając i znowu czytając od nowa skończyłem lekturę Nawigacji Marzanny Bogumiły Kielar. I… nieco się rozczarowałem. No bo jak poetka, która potrafi budować piętrzące się metafory, nagle pisze „coś” takiego: „Używasz kruchej materii – ulistnionych pędów, świateł pozycyjnych miast. / Twoje ubarwienie zlewa się z trawą świata, / kiedy wędrujesz przez formy”. (Mimetyzm, s 41).

Mam bowiem „pretensję” o to owe… „zlewa się”, tak często mnie drażniące w utworach niedoświadczonych lub początkujących poetów. Kiedy czytam, że np. „liście tańczą” albo, że coś „zlewa się” itd. od razu mam wątpliwości, co do jakości utworu.

I jeszcze drugi przykład. Oto w utworze Manifestacje (s. 39) Kielar pisze m.in., że: „W uśpionym, pełnym słońca zadrzewieniu, w martwych liściach, / wiosna już hymn wskrzeszenia śpiewa – / pierwiosnki, zawilce, ziarnopłody to linie papilarne // jej głosu”.

Pierwsza część tej frazy jest przepiękna, ale jakoś nie mogę sobie poradzić (i wyobrazić) z tym, że kwiaty mogą być liniami papilarnymi… głosu wiosny. Czy głos może zostawiać linie papilarne? To znaczy, że jest aż tak… „dotkliwy”?

Sopran Jackie Evancho może przenikać swoją niebiańskością i boskością. Natomiast, że głos wiosny – według Kielar – zostawia linie papilarne z kwiatków, to przecież bardzo powierzchowne i banalne.

Najwięcej kłopotu z akceptacją sprawił mi jednak utwór pt. Kontrapunkty (s. 38). Pozwolę sobie podkreślić w nim wyrazy, które najbardziej mnie drażnią:

„Cały długi poranek kos wyśpiewuje radość swego trwania – / śpiew przeskakuje po gałązkach, błyska / w obmytych liściach, pielgrzymuje z wodą strumienia / przez chłodne cienie jak światło. // Kos śpiewa tak, jakby zapomniał, że śpiewa. / Jakby przepływał przez niego ogrom nieba od wschodu, / wszystko, co żyje, co rośnie. / Wtedy w rzeźbiące śpiew drobniutkie mięśnie krtani / wchodzą inne rejestry, tony – jastrząb odlatujący z wyrwanym / sercem wody, dryfujące belki z rozbitej tratwy miasta. / Piętrowa konstrukcja ptasiej melodii jest zawieszona nad przepaścią. / Nad materią w ciągłym przepływie, co przypomina, / że wszystkie praktyki są nietrwałe. // Wtedy nic śpiewu z zewnątrz nie przesłania”.

Krótki utwór i aż sześciokrotne powtórzenie, że „kos śpiewa”. Poetko, jeśli piszesz o ptakach, to mogłabyś wiedzieć, że kos… gwiżdże (a nie „śpiewa”).

Mogłabyś poetko wiedzieć jakie gwiazdozbiory są na niebie, jeśli akurat o gwiazdach piszesz itd. Jeśli Kielar z taką skrupulatnością wymienia m.in. nazwy dość rzadkich kwiatów, to dlaczego nie sprawdziła, że kos gwiżdże?

Moje jednak „pretensje” dotyczą nie tylko samego… gwizdania, lecz także obyczajów kosów. Ptaki te bowiem to arcymistrzowie gwizdania, ponieważ potrafią naśladować głosy, melodie, dźwięki, które słyszą wokół swojego rewiru. Dlatego kosy na pewno nie naśladują w swoim gwizdaniu ani odległego „jarzębia odlatującego z wyrwanym sercem wody”, ani – tym bardziej – jakichś… „dryfujących belek z rozbitej tratwy miasta”, cokolwiek miałoby to znaczyć.

Poza tym utwór Kontrapunkty jako żywo przypomina mi utwory nagradzane na festiwalu filmowym w Sundance. Prawie wszystkie te 80-minutowe filmy są „nonszalancko” kręcone z ręki. Czy te filmy były kręcone według jakichś scenariuszy? Obawiam się, że nie. Zapewne był tzw. „pomysł”. I to od razu widać w filmie: do, mniej więcej, połowy reżyser ma coś do powiedzenia, a potem jakby mu nagle pomysłu zabrakło.

Kielar bowiem po opisie czym jest „śpiew kosa” nagle oświadcza, że „Piętrowa konstrukcja ptasiej melodii jest zawieszona nad przepaścią”. Po pierwsze pogwizdywanie kosa wcale nie jest „piętrowe”. A po drugie po co ta pseudofilozofia z „materią w ciągłym przepływie” itd. Słowem jest to utwór bez pointy, bez zakończenia. Bo chyba pseudofilozoficzne „Wtedy nic śpiewu z zewnątrz nie przesłania” nie jest zakończeniem. Albo może pointa to: „Kos śpiewa tak, jakby zapomniał, że śpiewa”. A poza tym: czy kos nie wie o tym, że gwiżdże? Czy też: gwiżdże sam z siebie jakby poza i ponad nim Nic(!) nie było? Poetka zdaje się być mądrzejsza od Boga. Też coś!!!

Nie lubię takiej ani „poezji”, ani „filozofii”. Po co te pseudopoetyckie i pseudofilozoficzne „zawijasy”?

Ktoś może mi znowu powiedzieć, że „się czepiam”. Otóż pisanie wierszy to bardzo trudna umiejętność. Potrafili to robić – genialnie! – Skamandryci. Teraz to udaje się tylko bardzo, bardzo niewielu. I tylko od czasu do czasu.          

13 kwietnia 2018 r.

 

 

„GWIZDAŁ SZPAK ZGODNIE Z KOSEM”

 

Są jeszcze jeziora, nad którymi nikt na stałe nie mieszka. Stoi tam zaledwie kilka letniskowych domków. Nie dociągnięto linii elektrycznej, więc nie słychać jazgotu telewizorów. Usłyszysz za to przez całą dobę najprzeróżniejsze opowieści wody, jeziornego ptactwa i jak się wiatr przechadza między drzewami.

W jeden z takich słonecznych, majowych dni próbowałem pospinningować. Z mojego – spinningisty – doświadczenia czułem, że „ryby nie dobędę”. Woda bowiem była za zimna, a ponadto dął, jakby na przekór gorącego Słońca, bezustannie mroźny wiatr ze wschodu. Słowem idealna pogoda nie tyle na szczupaka, co na przeziębienie. Szczupaka „nie dobyłem”, ale za to spędziłem nad jeziorem cudowny dzień nasłuchując – no, właśnie: odgłosów? śpiewu? – ptaków.

Jako bowiem birdwatcher, czyli ptasiarz tj. ornitolog amator wiem, że: wróbel nie śpiewa, lecz ćwierka; szpak i gil świszcze; jemiołuszka skwierczy; kos i wilga gwiżdże; żołna szczegocze; kwiczoł piska (a nie piszczy!); słowik kląska; skowronek dziędzieje; czyżyk psyka; sroka skrzeczy; kawka plegocze; wrona kracze; gołąb grzywacz grucha; sierpówka gorli; kukułka kuka; kuropatwa ciryka; kogut przepiórki – bije; paw wrzeszczy; cieciorka kwokta; bażanci kogut pieje; kulik prześwistuje; słonka chrapie; derkacz gra; chruściel strzyka; żuraw dzwoni; drop ksyka; bąk huczy; bocian klekocze; struś krzyczy; jastrząb kwili; puchcz huka; puszczyk skoli; itd.

Przyjęło się jednak wśród ludzi bardziej zżytych z techniką niż z przyrodą, że… „ptaki śpiewają”, a już na pewno „śpiewają” kosy, a nade wszystko „śpiewają” słowiki.

(O wildze, najpiękniejszym ptaku lata nie wspomnę. By usłyszeć wilgę trzeba „dobrego ucha”, a wypatrzeć ją wśród liści, to już, także dla ptasiarza, sztuka).

Kiedy opowiedziałem znajomemu leśnikowi o mojej dyskusji z Marzanną Bogumiłą Kielar na temat „śpiewu kosa”, leśnik uśmiechnął się, a potem dodał „ – Przyjęło się, zwłaszcza wśród miastowych, że: szczygieł, czyż, kulczyk, gil, kos, wilga, wszystkie gatunki sikor, a także skowronek… „śpiewają”. Dla miastowych wszystkie „ptaki śpiewają”, a drzewa w lesie są takie same. Miastowy nie odróżni buka od jesionu. Dziwisz się, że dla niego wszystkie ptaki… „śpiewają”?”.

W swoim e-mailu Marzanna Bogumiła Kielar pisze do mnie m.in.:

„Zawsze jednak będę bronić określenia »śpiew kosa«. Otóż tak, ma Pan rację, śpiew kosa składa się z melodyjnych, miękkich gwizdów. Jednakże, w moim i nie tylko moim przekonaniu, jest to śpiew. Oto, co pisze profesor Jan Sokołowski w książce »Ptaki ziem polskich«: »Śpiew kosa należy do najładniejszych, jakie rozbrzmiewają w naszych lasach i trudno rozstrzygnąć czy kos śpiewa ładniej, czy też drozd śpiewak. Śpiew kosa można odróżnić od śpiewu drozda śpiewaka po głębokim tonie oraz po lepszym wiązaniu poszczególnych części w jedną całość (…) W śpiew wmieszane są również tony bardzo ciche, służące za wypełnienie. Nigdy w śpiewie kosa nie słyszymy powtarzania po kilka razy z rzędu jednego wyrazu, co jest charakterystyczne dla drozda śpiewaka. Różnice możemy określić mniej więcej w ten sposób: drozd wygrywa na trąbce fanfary, a kos na organach pieśni kościelne«. W dalszej części tekstu profesor Sokołowski używa w każdym zdaniu określenia »śpiew« w odniesieniu do kosa. Zachęcam do lektury, gdyż książka ta jest bardzo piękna”.  

Istotnie, gdyby trzymać się wyłącznie terminologii naukowej, to kos zwyczajny należy do rzędu wróblowych, podrzędu śpiewających, rodziny drozdowatych. (A swoją drogą aż nie chce się wierzyć, że kos może mieć coś wspólnego z wróblem. Przedziwne poza tym naukowcy potrafią wymyślać nazwy dla podrodzin ptasich. Bo – przykładowo – ani klarnetniki nie mają nic wspólnego z klarnetem, a fletowce z fletem). Naukowo zatem kosy zaliczone do podrzędu śpiewających… śpiewają, ale… 

Hieronim Morsztyn (1581-1622) polski poeta wczesnobarokowy, w napisanej trzynastozgłoskowcem(!), wydanej w 1650 r. pozycji pt. Antipasty małżeńskie, w której znajduje się utwór pt. Historia ucieszna o zacnej królewnie Banialuce pisze m.in., że: 

 

Słowiczek lamentował, a pardwa kokciele,

Skowronkowie wesoło pod niebem śpiewali,

Przepioreczki zwabiały, a trznadle strykały. 

Ciegocą kuropatwy, a protesty świerczą, 

Gile i szpaki świszczą, jemiołuchy skwierczą. 

Świergolą syrokosy, szczygieł przekrzykuje,  

Psykali czyżykowie, kwiczoły piskały,    

Drozdy skrzypią, a żołny niemiło skrzeczały,  

Zięba cin, cin, sikora tarara przydaje,  

Strzyżyk ci,ci, a więcej głosu mu nie staje.    

Trukały trukaweczki, śnieguły piszczały,   

Huczą grzywacze, a zaś gołębie gruchały.       

Gwizdał szpak zgodnie z kosem, jaskółka piskoce,      

Gorli synogarlica, gżegżółka gżegoce.   

 

„Gwizdał szpak zgodnie z kosem…”. Tak jak Marzanna Bogumiła Kielar zachęca mnie do lektury książki Ptaki ziem polskich profesora Jana Sokołowskiego, tak ja zapraszam ją do lektury utworu pt. Antipasty małżeńskie i Historii uciesznej o zacnej królewnie Banialuce poety Hieronima Morsztyna.   

Dla mnie ważniejsze jest poety Hieronima Morsztyna, że „kos gwiżdże” (kos gwiżdże także dla m.in. myśliwych i ptasiarzy) niż – nawet profesorskie – kosa „śpiewanie”.  

5 maja 2018 r. 

Ps. Kończę czytać IV tom Krzyżowców Zofii Kossak. Czytałem tę powieść w uniesieniu i zachwycie. To arcydzieło!        

 

 

„NIEWYRAŻALNE BOGACTWO MINIONYCH PRZEŻYĆ”

 

„Przez ubiegłe lata przywykł mówić wyłącznie po łacinie, a także myśleć w tym języku, bogatym, giętkim, posiadającym nazwanie na każdą rzecz i na każdy stan duszy. Wróciwszy teraz do przyrodzonej polskiej mowy, twardej, ubogiej w wyrazy i pojęcia, nie wiedział, jak sobie poradzić z niewyrażalnym bogactwem minionych przeżyć. Nie wypowie ich chyba nigdy, nikomu…” – tak na ostatnich stronach Krzyżowców (1935) myśli Imbram Strzegonia, po powrocie z Pierwszej Wyprawy Krzyżowej (27 listopada 1095 r. – 15 lipca 1099 r.).

Myśli te przedstawia narrator Krzyżowców, czyli Zofia Kossak (1889-1968). Paradoksalnie polszczyzna autorki, styl powieści i wszystko, co się składa na tę arcydzielną książkę jest w najwyższym stopniu doskonałe. Zaczynałem tę książkę – nie waham się tego napisać – z pewnym trudem nie mogąc przyzwyczaić się do staropolszyzny, jaką autorka się posługuje. Minęło to jednak bardzo szybko. Sam nie wiem kiedy książka ta uwiodła mnie i treścią, i sposobem pisania, i niewyobrażalną wprost wyobraźnią. Czytałem ją w największym uniesieniu i zachwycie.

Zachwycałem się wprawdzie ostatnio i prozą Stefana Grabińskiego, i Solą ziemi Józefa Wittlina, ale Zofia Kossak w robocie literackiej, w stwarzanej przez siebie „fikcji”, która nie wiedzieć kiedy staje się rzeczywistością, jest niedościgniona. Aż dziw bierze i zdumienie, że nie otrzymała za Krzyżowców Nobla.

Czytałem, oczywiście, i Grabińskiego ,i Wittlina ,i Kossak na studiach, ale było to szybkie czytanie na użytek wyłącznie egzaminu. Nie było czasu, aby zagłębiać się w treść, w styl, chodziło o to, aby jak najlepiej zaliczyć lub zdać egzamin.

Krzyżowcy są dobitnym przykładem, dowodem na to, czym jest powieść, czym jest pisarstwo.

W tej właśnie chwili, gdy zachwycam się pisarstwem Zofii Kossak powstaje co najmniej tysiące (a może dziesiątki tysięcy) „powieści” żmudnie wystukiwanych na laptopach. Nie wierzę, aby wśród tych wystukiwanych książek powstało dzieło na miarę Krzyżowców. Zresztą od kilkudziesięciu lat bezustannie, i bezowocnie, poszukuję po księgarniach, po bibliotekach, po antykwariatach współczesnej wybitnej powieści. Odpowiedź jest jedna: nie ma. Wciąż nie ma talentu na miarę Zofii Kossak.

Gdzieś w Internecie wyczytałem, że szkoda, iż Krzyżowcy dotąd nie zostali sfilmowani. A jako kinofil z długim – i jeszcze dłuższym – stażem, nie wyobrażam sobie tej powieści przekształconej w film. Technika filmowa jest teraz niewyobrażalnie rozwinięta i można filmowo tworzyć niemal „cuda”, ale – po pierwsze – z arcydzieła literackiego na pewno nie powstanie arcydzieło filmowe. Po drugie: kto miałby takie przeogromne przedsięwzięcie finansować, kto reżyserować itd. I wreszcie – po trzecie – chyba najważniejsze: co filmować? Całą powieść?

Krzyżowcy są arcydziełem wyobraźni, są arcydziełem pod każdym innym artystycznym względem. Chciałbym w tym miejscu zacytować jeden z fragmentów, jakże ponadczasowym i współcześnie aktualnym. Są to rozmyślania na temat ludzi Ademara de Monteil:

„Obrzydłe plemię, bodajby przepadło! Bezwładna kupa mułu, skrzep gnoju, darmo je owiewa wielki dech zaświatów, darmo Bóg dotyka dłonią, ukazuje dalekie drogi i światła… Widzą, czują, słyszą, lecz podźwignąć się nie chcą… Ach, nędzne plemię, coś miało być obrazem Bożym!

…Gdyby mi kto dał na pustyni gospodę pielgrzymią, wołałbym to, niż być królem między ludźmi!… Zgraja wiarołomnych… Napinają język niby łuk swój kłamstwem, a nie dla prawdy żyją, lecz od zdrożności do zdrożności postępują…

…Wyczerpie się rychło cierpliwość Pana, Który rzekł: Czyżbym tego nie poszukiwał na nich? Czyżby nad narodem podobnym nie wywarła pomsty dusza moja?…

…Nadchodzi już dzień proroctwa, wdziera się luta śmierć przez okna nasze, wchodzi śmiele do zamków naszych… Wiekuisty rzecze: Legną trupy ludzkie jak mierzwa na polu i jako snopy za żeńcem, których nikt nie zbiera…

…Nie żałuj ich, duszo, nie żałuj. Obrzydłą, marną jest ludzkość! Nic jej nie podźwignie z błota. Jakiekolwiek by się działy nad nią rzeczy przeogromne, ona leży w swoim barłogu, śpi, żre, cudzołoży, płodzi dalszy grzech i nędzę… Grzech jest jej naturą, grzech jest przyrodzeniem, grzech jest rozkoszą… Darmo mówić ludziom o Bogu… Nie pragną Boga, nie pragną niczego, co przewyższa bagno zwykłej powszedniości… Nawet w obliczu cudu niezdolni są zapomnieć o własnych śmiesznych sprawach, o własnych doczesnych korzyściach. Na krótkie mgnienie dają się porwać zapałem, by tym ciężej, tym haniebniej opaść z powrotem na ziemię.

…Och, nie widzieć więcej ludzi!…

… Nie wiedzieć nic o ich sprawach…

…O nieszczęściach, które sami ściągają na siebie, a odpowiedzialnym za nie czynią Boga…

…O ich niepojętej zawziętości i uporze…

…Niech przepadają, skoro chcą… Im prędzej zginą, tym lepiej”.

Bardzo wiele jest takich fragmentów, które chciałoby się zacytować. Zresztą, cóż po fragmentach, trzeba przeczytać całą powieść.

Na pewno pozostanie na zawsze w mojej pamięci. Nie wiem czy jest to dobre porównanie, ale odtąd dla mnie Krzyżowcy są powieściowym… wzorcem metra z Sèvres. Tak jak w przypadku sztuki filmowej powtarzam „Kubrick jest arcymistrzem reżyserii”, w przypadku sztuki wokalnej „sopran Jackie Evancho jest boski”, tak w przypadku powieściopisarstwa będę mówił: „czytałeś Krzyżowców Kossak? Nie?! To poczytaj. Zobacz, czym jest powieść”.

Ponieważ jednak „słynę”, jako czytelnik z „czepialstwa” nawet w tak doskonałym dziele, jakimi są Krzyżowcy znalazłem pewne… „śmiesznostki”.

Otóż w wydaniu paxowskim z 1971 r., które czytałem, jest na stronie 121… błąd ortograficzny:

„Że rycerz Omer miał przed nią inną żonę, mile patrzącą na paziów i co lepszych giermków, nie wieży już żadnej białce”.

Poza tym Kossak ma niekiedy upodobania, że coś… „się zlewa”. (Moim zdaniem „zlać się” może niemowlak).  

Oto w tomie III, na s. 118 Kossak pisze:

„Nie wiedzieć czemu, wspomnienie uśmiechu mówiącej zagadkami Idy zlało się w myśli w jedno ze wspomnieniem błękitu owych pogodnych dni wrześniowych posrebrzonych przędzą”.

„Co prawda, choćby chciał, toby powiedzieć nie potrafił, że dziewczyna trzymana w namiocie zlała się dlań w dziwny sposób w jedno z Ofką”. (s.155).

„Umrzeć teraz, w chwili niewysłowionej radości, gdy w jednakim szczęściu zlewają się serce i ciało…”. (tom. IV, s 260).

Od lektury Krzyżowców nie sposób się jednak było oderwać. Tylko niekiedy włączałem telewizor aby zobaczyć prognozę pogody.

W przytoczonym na początku tego zapisku fragmencie jest przedstawiona sytuacja jak to Imbram Strzegonia powrócił do „przyrodzonej polskiej mowy, twardej, ubogiej w wyrazy i pojęcia”.

To jednak było wczesne średniowiecze. A cóż sądzić o takiej oto współczesnej polszczyźnie, którą słyszałem przed prognozą pogody. Rozmawiano o jakimś długodystansowym biegu, który odbywał się na ulicach Warszawy:

– „Czyyyy dooo takiegooo bieguuu trzebaaaa jakoś się przygotowaaać?

– eee yyy każdyyyy eee bieg eee yyy wymagaaa eee yyy jakbyyy eee treninguuu, wieleee eee yyy jakbyyy trzebaaa eee yyy jakbyyy przebiec eee yyy jakbyyy kilometrów”.

8 maja 2018 r.

 

 

„KOMUŻEŚ TY POTRZEBNE, NIERÓBSTWO MOJE ŚPIEWNE…”

 

„Komużeś ty potrzebne, / Nieróbstwo moje śpiewne, / Słówka, zda się, konieczne – / Zbyteczne wy, zbyteczne. // Liryczne, ptasie nutki, / Po których wtór króciutki, / Rzucane po kryjomu – / Każdemu i nikomu”. – pisze w utworze Na fujarce Jerzy Liebert (1904-1931).

Jeśli Jerzy Liebert, jeden z największych poetów polskich, miał takie wątpliwości, to cóż sądzić na temat twórczości współczesnych poetów, którzy takich wątpliwości nie mają i bezustannie klikają, klikają i klikają te swoje wiersze, bez cienia poezji, nie wiadomo, po co i dla kogo.

Jestem po lekturze Pism zebranych Jerzego Lieberta, które zebrał, opracował i wstępem opatrzył Stefan Frankiewicz.

Ten wstęp, (który jest pracą doktorską Frankiewicza) mogliby przeczytać wszyscy poeci, a nade wszystko ci, którym zachciało się być… poetą. Szczególną uwagę polecam skupić na tej części wstępu, dotyczącej wersyfikacji twórczości Lieberta. Część ta zaczyna się od słów:

„Jeśli prawdą jest przekonanie Waltera Patera, że wszystkie sztuki dążą do połączenia się z muzyką, to potwierdzałaby je chyba w szczególny sposób poezja wyrosła z dążenia do maksymalnego uproszenia i zwyczajności. Potwierdza je również poezja Lieberta, zwłaszcza ta z ostatnich lat jego życia.

Zagadnienie dużego u Lieberta zrytmizowania toku wierszowego było niejednokrotnie podkreślane przez krytyków i wersologów”., s. 75 itd.

Kto teraz wie, co to jest wersyfikacja? Kto dba o brzmieniową formę pisanych wierszy, kto dba o ich harmoniczną instrumentację głosową? itd.

Ktoś mógłby powiedzieć, że teraz pisze się (raczej klika) wiersze… wolne. Wolne od formy, wolne od treści, wolne od myśli, wolne od uczuć.

 

POCHWAŁA WSI

 

Na wsi dzień kładłaś, jak ściętą różę

W karty powieści,

Słysząc, jak obok drzewo, a w górze

Chmura szeleści.

 

Podobna wielkim ogrodom sennym

W godzinie świtu,

Brałaś dla twarzy farby codzienne

Prosto z błękitu.

 

A w oczach miałaś światło i ciszę

Wielkiej pogody,

Która, jak mądre ramię, kołysze

Lądy i wody.

 

A spokój kradłaś Bogu jak słowo

Z przepysznej wazy,

W której rozsiane, płyną miarowo,

Kręcą się głazy.

 

A dziś pod miasta kopułą ciemną

Serce masz znojne,

Pochylasz czoło smutne nade mną

I niespokojne.

 

A ja z Twych powiek zgarnąwszy rękę

Łzy, jak opale,

Oto je w mowy przetapiam dźwięku –

Ku wsi pochwale.

 

O Liebercie pisze się wiele i chętnie, ale jeden epizod z jego życia jest konsekwentnie jeśli nie zatajany, to pomijany. Otóż chodzi o jego znajomość (i romans) z Marią z Lityńskich, primo voto Leszczyńską. Poznał ją przypadkiem wracając z nart. Przemarzniętych: Lieberta i jego kolegę Leszczyńska zaprosiła na herbatę. I tak to się zaczęło. Romans trwał dosyć długo, oboje kochankowie zamieszkali ze sobą. Maria ponoć rozpaczała po śmierci ukochanego w 1931 r.

Dziwnie się jednak losy plączą, bo oto w niedługi czas potem, tj. w połowie lat trzydziestych XX wieku, Maria wychodzi za mąż za Stefana Flukowskiego (1902-1972), związanego z „Kwadrygą”, której bliska była gloryfikacja pracy Stanisława Brzozowskiego.

Maria zatem najpierw związana była z poetą bliskim „Skamandrytom”, a w jakiś czas potem… „Kwadrygi”. Ciekawe, prawda?

4 lipca 2018 r.

 

 

KSIĘŻYC JAK VIN JAUNE

 

 27 lipca br. odbył się na niebie niecodzienny spektakl astronomiczny określany, jako „kosmiczny show”. Doznania z tego wydarzenia stanowią fragment opowiadania. Fragment ten załączam poniżej.

 A oto ten X (dziesiąty) fragment opowiadania rozgrywający się wtedy, gdy Księżyc przybrał kolor, a noc smakowała jak… Vin Jaune:

 

– Żółte wino można podawać do różnych potraw, ale jest ono bardzo… „zazdrosne”, więc najbezpieczniej pić je samo, co też, przed pieczystym, uczyniliśmy.

Krzysztof nie dokończył, bo jakby poskrzypywanie, a może stukanie stało się nieco wyraźniejsze. Spojrzeli po sobie.

– Ki diabeł znowu jakieś licho niesie – odezwał się po swojemu Ambros.

Krzysztof roześmiał się na to powiedzenie Ambrosa, po czym poszedł zobaczyć, co się dzieje. Psy nie szczekały, nie było też słychać dzwonka u drzwi. Halina po spektaklu w teatrze zazwyczaj wracała około 23.00. A dopiero dochodziła 21.00.

Gościem okazał się January, nazywany przez wszystkich Januszem. Był niewysoki, okrągły na twarzy, łysy, lecz starał się być nienagannie ubrany, gdyż obszywał go najlepszy miejscowy krawiec. Charakterystyczną cechą ubioru Januarego był długi, niemal do kostek, płaszcz. Czarny, lecz sfatygowany. Jedynie latem było to lekkie okrycie w kolorze jasnopopielatym. Zapewne dodawał sobie tymi płaszczami powagi, tym bardziej, że niedawno obronił doktorat z zarządzania.

Nie był jednak osobą lubianą, ponieważ, mimo że jeździł zawsze najnowszym modelem mercedesa w obowiązkowym kolorze czarnym, to był znanym skąpcem, zawsze przychodził „z pustymi rękami” i już od drzwi skarżył się, jakie to jego firma przynosi długi.

– To miasto już nie jest moje. To miasto jest prywatne – powtarzał. – Nic, nic, nie można załatwić. Urzędnicy wszelkimi możliwymi sposobami zamiast ułatwiać, utrudniają mi życie. Głupcy! Głupcy tym miastem rządzą – zaczął już od progu po swojemu, na zapytanie Krzysztofa „co słychać?”.

Nie przepadano za nim również dlatego, że wszędzie chciał – co zawsze podkreślał z ironicznym uśmieszkiem – „się załapać”.        

Także i teraz, ledwo wszedł i rzucił na fotel swój jasnopopielaty płaszcz już zaczął, po utyskiwaniach na „głupców, którzy nami rządzą”, niemal od progu wykrzykiwać.

– Co za wspaniałe aromaty, jakby łąka z Prowansji…

– Z Jury – poprawił go Krzysztof.

– O widzę, że osuszyliście butelkę beze mnie. Co to takiego? Dlaczego taka dziwna pojemność – mówiąc to sięgnął po butelkę i nie wahając się wysączył z niej kilka ostatnich kropel. – Nie mogliście na mnie poczekać  – powiedział z wyrzutem.

– Twoją porcję wypili aniołowie. „La part des agnes” – dodał jeszcze i w dwóch słowach zaczął objaśniać, co to znaczy, ale January machnął tylko ręką i nagle zaczął pociągać nosem. – Załapię się jednak na pieczyste. Cóż to? Królik?

– Nie, skrzydełka z kurczaka w miodzie i ziołach. Prowansalskich – dodał.

– A zatem załapię się na skrzydełka w miodzie.

Istotnie, skrzydełka już się dopiekały. Pachniały wybornie. Postanowili jeść na tarasie, tym bardziej, że w ten wieczór zapowiadał się „kosmiczny show”, czyli najdłuższe zaćmienie Księżyca w XXI wieku.

Ambros, mimo że mieszkał na wzgórzu nie mógł jednak owego show ze swojego mieszkania, otoczonego zresztą zewsząd blokami, oglądać. Co innego Krzysztof, który miał dom na terenie parku krajobrazowego.

Niepostrzeżenie, korzystając z luki w przepisach, ktoś na skraju parku wybudował sobie dom. Potem pobudowano kilka następnych. Kiedy podniósł się hałas, że to niezgodne z przepisami, Krzysztof korzystając z okazji odkupił jeden z takich domów. Znając realia, i korzystając z różnych dojść, wiedział, że i tak wszystko „rozejdzie się po kościach”. Wkrótce sprawę zalegalizowano i od tamtego czasu miał dom z widokiem na drzewa i otwartą ponad nimi przestrzeń.

I oto na tę przestrzeń zaczął się niepostrzeżenie wspinać będący akurat w apogeum coraz bardziej krwistoczerwony, niemal krwawy, Księżyc.

January szybko kończył swoją porcję skrzydełek, popił je wodą mineralną, po czym chyżo pobiegł do samochodu. Wytaszczył stamtąd wielką lornetkę, statyw do niej i coś jeszcze. Z hukiem postawił także wielką butelkę jakiegoś musującego wina. Na chwilę zniknął w kuchni, widocznie czuł się w niej swobodnie, i już po chwili żonglował niewielką tacką z trzema jakimiś kieliszkami ściągniętymi z kuchennego kredensu. Postawił z trzaskiem tackę aż zabrzęczały na niej kieliszki. Wróciwszy z kuchni, z kieliszkami zaczął montować statyw do lornetki.

– O proszę, spójrzcie: na tle tarczy Księżyca można zauważyć obraz warstwy ozonowej ziemskiej atmosfery.

– To jest to pojaśnienie? – zapytał któryś z nich Januarego, gdy po kolei, każdy przez dłuższą chwilę, patrzyli na Księżyc. – To ten gołębi kolor zbliżający się jakby do indygo?

– Nie, raczej, do subtelnego fioletu – January chwilę dłużej przypatrywał się kolorom, po czym zaczął objaśniać, że jest to efekt przejścia promieni słonecznych przez ziemską warstwę ozonową. Podczas tego zjawiska – kontynuował – czerwień jest rozpraszana, natomiast błękit oraz barwy pokrewne, biegną dalej w przestrzeń, delikatnie wyświetlając się na tarczy Księżyca.

– Skąd ty to wszystko wiesz? – zapytał go Krzysztof.

– Takie tam zainteresowania – January starał się całą rzecz zbagatelizować. – Nie można żyć tylko zarządzaniem, albo sprawami firmy. – Może byśmy to zjawisko jakoś podkreślili, tym bardziej, że to jeszcze nie koniec „kosmicznego show” – wskazał na wielką butlę musującego wina, po czym wyszarpał z niej plastikowy korek. Wino zapewne przedtem nieschłodzone wybuchnęło obfitą fontanną, wydawać by się mogło, aż pod niebo.

I nagle stała się rzecz niezwykła: nie wiadomo czy to krople musującego wina zabłysły na niebie, czy to też niebo rozbłysło rojem iskier jaśniejszych niż gwiazdy. To były pojawiające się z konstelacji Wolarza, znad południowo-wschodniego horyzontu, południowe delta Akwarydy, które zaczęły strzelać w kierunku księżycowej tarczy.

Poruszały się bardzo wolno, jakby w zwolnionym tempie, docierały do Księżyca, do widniejącego pod nim Marsa, także w tę noc zaćmienia szczególnie dobrze widocznego i stamtąd zaczęły spadać poprzez otwartą przestrzeń lipcowego nieba na las, drzewa i stojących na tarasie Krzysztofa, Ambrosa i trzymającego opróżnioną w dwóch trzecich butelkę Januarego.

– Cóżeś ty najlepszego zrobił – żartował sobie z niego Krzysztof.

– Ja tylko otworzyłem butelkę – tłumaczył się January.

– No, co ty nie powiesz. Gdybyś nie otworzył tej butli, to zapewne nie pojawiłyby się Akwarydy – żartował Krzysztof.

– Spójrzcie, a Księżyc jest jak ciemny bursztyn – wtrącił się Ambros.

– Raczej… miedziany, jak kolor wina któreśmy wypili – uzupełnił go Krzysztof.

– To żółte wino, któreście beze mnie wypili, zapewne ma nie tylko niezwykły kolor, ale i właściwości – dodał nie bez zazdrości January. – Ja widzę, że Księżyc jest krwistoczerwony, niemal krwawy.

– Może tak jest – zgodził się Krzysztof. – Skosztujmy zatem tego twojego trunku. Cóżeś otworzył?

Spojrzeli na tackę z kieliszkami niemal napełnionymi po brzegi.

– Wydaje mi się, że ja nie zdążyłem nalać – dziwił się January spoglądając to na butlę, to na napełnione kieliszki.

Trunek, który spróbowali wydał im się krystalicznie zimny o niespotykanym zapachu i smaku.

– Próbowałem różnych szampanów, nawet tych najprzedniejszych francuskich, ale takiego w smaku, niemal niebiańskim, jeszcze nie spotkałem.

– Akwarydowy, powiedziałbym – dorzucił Ambros.

– Akwarydowy z posmakiem księżycowym – uzupełniał Krzysztof. – I jakby była w nim nuta poblasku z Marsa. W końcu ja jeden z nas trzech najlepiej znam się na winach.

– Przestańcie sobie ze mnie, a raczej z tego musującego wina, które przywiozłem, żartować. Kupiłem je gdzieś w przydrożnym sklepie. Kosztowało grosze. Spodobała mi się za to ta duża butla. Pomyślałem sobie, że i ja zaszaleję tej nocy i wystrzelę jak te Akwarydy – rzekł, po czym wymownie spojrzał na Ambrosa. – Widziałem cię ostatnio ze dwa albo trzy razy z piękną, młodą kobietą. Tak byłeś z nią zajęty rozmową, że nawet nie zwróciłeś na mnie uwagi. Pewnie jakaś studentka, magistrantka? – zaczął się dopytywać.

– Zrobiła doktorat z Frosta – odpowiedział Ambros.

– A? Z Frosta?! – nie za bardzo skojarzył.

– To jeden z najwybitniejszych poetów amerykańskich. Ta „magistrantka”, jak powiadasz, od początku września obejmuje profesurę na polskiej katedrze w Columbia University. Tymczasem pomaga ciotce w prowadzeniu butika, w tym nowo otwartym centrum handlowym.

– O! – nie krył swojego zaskoczenia January.

– O! Spójrzcie. Spójrzcie. O! – to wołał z drugiego końca tarasu Krzysztof pokazując  tym razem na zachodni horyzont. Widzicie?!

Śledzili na niebie powolny, majestatyczny lot Międzynarodowej Stacji Kosmicznej (ISS).       Była wyraźniejsza i jaśniejsza w tę noc niż nawet Mars. To tak świeciły odbijając promienie słoneczne panele i inne moduły ISS.

 

Księżyc jak Vin Jaune jest to fragment opowiadania, pod tytułem: Agistri[4].

29 lipca 2018 r.

 

BURNS, LERMONTOW ITD.,

CZYLI ZAWÓD PISARZ

 

Okazuje się, że pisarstwo, to jest zawód. Żadne tam hobby, zajęcie itp. To jest zawód jak inne. Albowiem „Do zadań zawodowych pisarza należy m.in. oddziaływanie estetyczne i artystyczne na czytelników poprzez opisywanie przeżyć wewnętrznych, stanów psychicznych, doznań, refleksji, poglądów za pomocą formy fabularnej, pamiętnika, autobiografii, wiersza, dramatu etc.”. Tak można dowiedzieć się w spisie zawodów o zawodzie „pisarz”.

Miałem znajomego, który przez całe swoje dotychczasowe życie chciał zostać pisarzem. To znamienne, że bardzo często osoby, które przechodzą na emeryturę lub zbliżają się do wieku emerytalnego postanawiają zostać… zawodowymi(!) pisarzami.

Żeby wykonywać jakiś zawód trzeba mieć stosowne wykształcenie, a potem przechodzi się kolejne szczeble, czy – jak ktoś chce albo woli – stopni, wtajemniczeń, specjalizacji itd. Tak jest w zawodzie lekarza, muzyka, krawca itd. A tu proszę: w zawodzie pisarskim nie trzeba mieć wykształcenia, nie trzeba przechodzić kolejnych stopni specjalizacji, nawet nie trzeba poznać warsztatu pisarskiego itd. Wystarczy tylko siąść do laptopa i pisać, i pisać, i pisać. I czekać na… słaaawę.

Wyobrażacie sobie spokojnego nauczyciela, który nagle po przejściu na emeryturę postanawia prowadzić rejsowe samoloty pasażerskie. Albo ślusarz złota rączka postawia zostać chirurgiem naczyniowym. Lub poeta – miarowym krawcem. Chciałbyś – czytelniku tego zapisku – chodzić w takim uszytym przez poetę garniturze?

A zawodowymi pisarzami mogą zostać wszyscy. Jaki jest tego rezultat? Widać to w księgarniach zawalonych (dosłownie: zawalonych) książkami, w których na próżno szukać owego, tak koniecznego – i podstawowego – w zawodzie pisarskim, „oddziaływania estetycznego i artystycznego”.

Jednego z moich byłych znajomych fascynowała od zawsze książka Buszujący w zbożu. Nigdy jednak nawet nie potrafił wyjaśnić skąd taki tytuł. A może by tak poczytał… Roberta Burnsa[5]?

Inny znajomy nie mógł pojąć jak można czytać Michaiła Lermontowa (Михаи́л Ю́рьевич Ле́рмонтов)[6]. Nie dosyć, że – jak się wyrażał – „rusek”, to w dodatku te jego wiersze to „jakaś staroć”.

A ja niesłusznie zapomnianego Lermontowa nie mogę się ostatnio naczytać. Oto jeden z wierszy, który ostatnio mnie zachwycił pt. Mój dom (datowany na 1832 r.):

 

МOЙ ДOМ

Мой дом везде, где есть небесный свод,

Где только слышны звуки песен,

Всё, в чем есть искра жизни, в нем живёт,

Но для поэта он не тесен.

 

До самых звёзд он кровлей досягает

И от одной стены к другой

Далёкий путь, который измеряет

Жилец не взором, но душой,

 

Есть чувство правды в сердце человека,

Святое вечности зерно:

Пространство без границ, теченье века

Объемлет в краткий миг оно.

 

И всемогущим мой прекрасный дом

Для чувства этого построен,

И осужден страдать я долго в нём

И в нём лишь буду я спокоен.

 

A oto tłumaczenie Mieczysława Jastruna[7]:

 

MÓJ DOM

 

Mój dom jest wszędzie, gdzie przestrzeń niebieska,

Gdzie słychać dźwięki pieśni jasnej,

Wszystko, w czym iskra życia tli, w nim mieszka,

Lecz dla poety on nie ciasny.

 

Dachem swym sięga aż do gwiazd bezbrzeża

I pośród jego ścian prowadzą

Gościńce, które mieszkaniec przemierza

Nie wzrokiem, ale duszy władzą.

 

Uczucie prawdy jest w sercu człowieka,

Nieśmiertelności święte ziarno;

Przestwór bez granic i czas, co ucieka,

Obejmie ono chwilą marną.

 

I dla uczucia tego wzniósł Pan świata

Mój piękny dom; z jego wyroków

Będę w tym domu cierpiał długie lata,

I tylko w nim odnajdę spokój.

 

A może tak, dla równowagi, jakiś utwór „jednego z najlepszych współczesnych poetów polskich”, obsypywanego wszelkimi możliwymi nagrodami, o tajemniczym, i poetyckim tytule, ***

 

***

 

Kraków gawrony z wrzaskiem lecą na żer

w smrodzie spalin i ptasiego gówna

żarzy się wielojęzyczny gwar

drży dym hymnu Haec Est Regina virginum

Trwa stara wojna

Nowa może wybuchnąć w sobotę

lub za chwilę

W gotyckiej mgle kwili katedra

Zygmunt milczy owinięty w poczerniałe bandaże

Jadwiga krząta się kroi cebulę i chleb

Odmawia wieczne odpoczywanie

do grobowców pakuje ciepłe buty

królewskie swetry

leśne kryjówki i pamięć

ciemny rytm wiślanych słów

 

Doprawdy, przeczytałem – męcząc się bardzo – kilkadziesiąt podobnych utworów z  bardzo obszernego, czterdziestoletniego, wyboru owego poety i podobne bezsensy, w których, oczywiście, nie ma nawet cienia poezji. No, ale cóż: „jeden z najlepszych współczesnych poetów polskich”.

W którymś momencie, coś pisząc, szukałem przykładu na „popod”. I oto ukazał mi się następujący utwór, bez zadęć na poezję, za to z jakimż humorem:

 

Siedziały raz dwie myszy popod polną miedzą.

Siedzą tak sobie, siedzą, siedzą, siedzą, siedzą,

Siedzą, siedzą, wtem nagle w srogi wigor wpadły!

Jak nie hycną do góry… i z powrotem siadły.

 

Okazuje się, że jest to jedna z Bajeczek babci Pimpusiowej Andrzeja Waligórskiego (1926-1992).

W utworze Waligórskiego jest wspaniała anegdota. Anegdoty natomiast nie mogłem odnaleźć w najnowszej książce Antoniego Pawlaka Zapiski na paczce papierosów. A przecież książka ta miała być zbiorem anegdot.

Nabyłem ją (jakże nie być na bieżąco z dokonaniami gdańskich pisarzy), przeczytałem w kilka godzin i nie znalazłem w niej nic ani anegdotycznego, ani wartego zapamiętania. Nie czułem także – coraz bardziej się nudząc podczas lektury – owego tak niezbędnego w pisarstwie „oddziaływania estetycznego i artystycznego” na czytelnika. Słowem książka ta z miejsca warta jest… „Nike”. Po co urządzać jakieś przedbiegi, mącić w głowach czytelników jakimiś nominacjami. Od razu dać „Nike” Pawlakowi. Ot, chociażby i za taki tekst:

„Podchodzi do mnie kolega serdeczny. W dodatku ważny dyrektor instytucji publicznej. Już po uśmiechu widać, że nie jest przesadnie trzeźwy.

– Antek, mógłbyś porozmawiać z moją córką? Wiesz, tak do rozumu jej przemówić?

– A co się dziecku stało? – zapytałem. Dziecku, bo coś mi się po głowie pętało, że córka kolegi ma koło siedemnastu, może osiemnastu lat.

– Dziecko oświadczyło, że chce zostać kurwą…

– Jak to? – zbaraniałem lekko.

– Tak to. Wczoraj przy kolacji nam zakomunikowała, że wybiera się na studia dziennikarskie”.

Takie śmieszne, że można boki zrywać. Podobnych – w oparach papierosowych i alkoholowych – „anegdot” w tej „książce” jest bez liku.

Oto współczesne pisarstwo.

2 września 2018 r.

 

 

Motto:

 

„W owym czasie bowiem kto żyw pisał w Rzeczypospolitej.

Czytano mało, a pisano dużo”.

 

Zofia Kossak Złota wolność,

„Czytelnik”, 1947 r., tom II, wydanie III, s. 70

 

„WRZĄCA CZERWIEŃ”

 

Z różnych przyczyn, o których kilka zdań poniżej, nie notowałem moich Zapisków i wspomnień przeszło miesiąc. I nic się nie stało. I prawie nikt tego nie zauważył. Teraz bowiem prawie wszyscy są jak nie „poetami”, to „pisarzami” i piszą, piszą, piszą. Tylko kto to czyta?

Podczas pobytu w sanatorium w Uniejowie od 21 października do 10 listopada br. włącznie, nie miałem dostępu ani do komputera, ani do Internetu.

(Zresztą zasięg Internetu, podobnie jak telefonii komórkowej, w Uniejowie zatrzymał się na początku lat dziewięćdziesiątych XX wieku).

„Poharcowałem” zatem w telefonie na Facebooku, czym naraziłem się na  nieprzychylne i niepochlebne komentarze. I bądź tu lojalny wobec Sztuki, i wobec siebie, jeśli niemal wszyscy: piszący, pstrykający fotki, udający, że potrafią śpiewać itd. oczekują wyłącznie pochwał. Powiesz, a – nie daj Boże – napiszesz, co czujesz, co myślisz na temat obejrzanego filmu, przeczytanej książki itd. i już ktoś „się obrazi”. Jeśli te filmy, książki itd., są aż tak… genialne, to dlaczego nie nadają się (obsypywane nagrodami) do oglądania, nie nadają się (nie mniej niż filmy obsypywane nagrodami) do czytania?

W Uniejowie, w sanatorium repertuar filmowy w telewizorze był ubożuchny. Ot kilka programów na krzyż. Udało mi się jednak wypatrzeć, i obejrzeć, w zachwyceniu, że oto mam do czynienia z ponadczasowym arcydziełem film Na Zachodzie bez zmian (All Quiet on the Western Front – 1930), 131 min., reż. Lewis Milestone (1895–1980). Tak, tak, to jest ten sam reżyser, który nakręcił m.in. Bunt na Bounty (Mutiny on the Bounty – 1962), 179 min. z niezapomnianymi: Trevorem Howardem, Richardem Harrisem, Gordonem Jacksonem oraz Marlonem Brando.

Aż łezka się w oko kręci: gdzież dzisiaj takie filmy. Gdzież tacy reżyserzy?

Po pierwszym tomie arcydzieła literackiego tj. Złotej wolności Zofii Kossak znalazłem w sanatoryjnej bibliotece książeczkę Federico Fellini o filmie. Niezbyt dobrze przetłumaczona wydała mi się – to dzięki nade wszystko „fefe”, czyli Federico Felliniemu – fascynująca.

Oto, co mówi „fefe” na temat np. światła w filmie:

„Światło jest materią filmu i dlatego w kinie – mówiłem to wiele razy – światło jest ideologią, uczuciem, kolorem, tonem, głębią, atmosferą, opowiadaniem.

Światło dodaje i usuwa, pomniejsza i wywyższa, wzbogaca, cieniuje, podkreśla, nawiązuje, uwiarygodnia i pozwala przyjąć fantazję, sen, albo, przeciwnie przemienia rzeczywiste w fantastyczne, daje blask najbardziej szarej codzienności, wnosi przejrzystość, sugeruje napięcia, wibracje.

Światło wydobywa jakąś twarz albo ją zaciera, stwarza wyraz tam, gdzie go nie ma, obdarza inteligencją mętniactwo, urokiem głupotę.

Światło zarysowuje elegancję postaci, upiększa pejzaż, wyczarowuje go z niczego, tworzy magiczność tła.

Światło jest pierwszym efektem specjalnym w rozumieniu tricku, ułudy, sztuki czarnoksięskiej, pracowni alchemika, machiny cudów.

Najprostsza i najbardziej prymitywnie wykonana scenografia może dzięki światłu ukazać nieoczekiwane perspektywy i otoczyć opowiadanie atmosferą suspensu, niepokoju; albo gdy nieznacznie przestawi się reflektor i zaświeci drugi w kontrze – oto rozwiewa się całe uczucie grozy i wszystko staje się spokojne, swojskie, bezpieczne.

Film pisze się światłem, styl wyraża się poprzez światło”.

Sztuka filmowa polega na umiejętności opowiadania ruchomymi obrazami.  Sztuka narracyjna, powieściopisarstwo – na umiejętności opowiadania słowami. Taką umiejętność w stopniu najwyższym, niedoścignionym, mistrzowskim posiadła autorka m.in. Złotej wolności. Styl Zofii Kossak to krystaliczna Poezja, którą czytam w największym podziwie i uniesieniu. Więcej jest Poezji w Prozie Zofii Kossak niż w tych niezliczonych tomikach współczesnej „poezji”, która przypomina językowy zakalec albo szarady dla wtajemniczonych.

Absurdów przy tym we współczesnej literaturze nie dość. Oto dowiaduję się (tygodnik „Do Rzeczy”, nr 47/299 z 19-25 listopada 2018 r., s. 9) w notatce Książka stulecia Trójki, że

Solaris Stanisława Lema, według słuchaczy radiowej Trojki, to najważniejsze dzieło polskiej literatury wydane po 1918 r.”. Solaris bez wątpienia jest arcydziełem i jedną z moich najbardziej ulubionych powieści (zupełnie nieprzekładalną – na całe szczęście – na film; m.in. Tarkowski to porażka), ale czy najważniejszą książką po 1918 r.? Śmiem wątpić. W dziesiątce nie znalazło się miejsce dla Krzyżowców. Absurd? Absurd!

A powyżej owej notatki o Solaris jest informacja, że „Nagroda im. Józefa Mackiewicza dla Wiesława Helaka”. Nagroda za Nad Zbruczem, który jest żadną literacką rewelacją (pisałem już o tym niedawno w jednym z zapisków).

Jedna z najważniejszych nagród literackich została zatem Nad Zbruczem… zdewaluowana. Podobnie zresztą jak Medal Zasłużony Kulturze „Gloria Artis”. Złote Medale bowiem otrzymali niedawno poeci zakalcowatych wierszy.

Nie mam nic przeciwko nagradzaniu najwyższymi nagrodami poezji, ale w tych dwóch, wyżej wymienionych, przypadkach trzeba zadać pytanie (które, niestety, zostanie bez odpowiedzi): za co? Za co? Czyżby – naprawdę – za wiersze? Przecież to absurd! Absurd!).

Całe szczęście Kancelaria Prezydenta Rzeczpospolitej Polskiej w porę zreflektowała się i Prezydent przyznał pośmiertnie Order Białego Orła Zofii Kossak. Ciekawym, czy autorka Złotej wolności przyjęłaby go wiedząc, w jakim będzie (A.M.) towarzystwie?

A podczas pobytu w sanatorium w Uniejowie odwiedziłem miejsce, gdzie w latach 1862-1872 mieszkała Maria Konopnicka (1842-1910). Urodziła przez ten czas… ośmioro dzieci. Po pałacyku w Bronowie zostało tylko wspomnienie. Na miejscu w „muzeum” nie kupisz ani wierszy Konopnickiej, ani nawet najmniejszej broszurki, czy folderu.

Na cmentarzu w Uniejowie odnalazłem grób Tadeusza i Stanisława, dwójki pierwszych dzieci, które wkrótce po urodzeniu zmarły. Na grobie znajduje się następujący napis:

 

             „Gdzie ta prochu garstka mała,

            co bijącym sercem była”

 

z nieprawdziwą informacją, że cytat pochodzi z Piosenki mojej. Otóż powyższy dwuwiersz jest fragmentem większego utworu pt. Tu się droga załamała…

Jeśli byle jakim „muzeum” traktuje się Konopnicką, jeśli arcydzieła Kossak są pomijane w „najważniejszych dziełach polskiej literatury wydanych po 1918 r.” to co o tym myśleć?

Tytuł tego zapisku „wrząca czerwień” wziąłem ze Złotej wolności. „Wrząca czerwień” może także ogarnąć obserwującego absurdy dziejące się we współczesnej kulturze. A przecież miała być dobra zmiana.

Cóż, trzeba „robić swoje”, mimo, niestety, coraz bardziej absurdalniejącego, także w kulturze, życia.

21 listopada 2018 r.

 

[1] Zarówno ten wiersz pt. Do oddalonej, który Goethe napisał dla Anny Katarzyny Schönkopf (1746-1810), jak i Pojednanie są w tłumaczeniu Wandy Markowskiej

[2] reżyser m.in. filmu Aż poleje się krew (There Will Be Blood – 2007), 158 min.

[3] „W jednym z wywiadów powiedział pan, że nie nazwałby się artystą. Czym w takim razie jest dla pana kino? – Sztuką właśnie. Dlaczego nie uważam się za artystę? Bo to brzmi, jakby się było nieudacznikiem, jakimś dziwolągiem wymagającym specjalnej troski albo wyjątkowego traktowania. A za tym nie przepadam”.

Zarówno motto jak i powyższy fragment pochodzą z: Opanować szaleństwo. Rozmowa z amerykańskim reżyserem filmowym Paulem Thomasem Andersonem, autorem dramatu „Nić widmo” nominowanego do Oscara w 6 kategoriach. Rozmawiał Krzysztof Wróblewski, „Polityka”, nr 8, 21.02-27-02.2018, s. 80-83.

[4] Grecka wyspa, położona na zachód od Eginy, wchodząca w skład Wysp Sarońskich.

[5] Robert Burns 1759-1796.

[6] Michaił Lermontow 1814-1841

[7]  Mieczysław Jastrun (1903-1983), polski poeta, prezentujący lirykę refleksyjno-filozoficzną i moralistyczną, tłumacz poezji francuskiej, rosyjskiej i niemieckiej.