JAK ŚWIEŻE POWIETRZE

Opowiadania
Data wydania: 2020

„Toteż siedziałem niekiedy nad jednym zdaniem i pół godziny. Ująć najściślej i najzwięźlej istotę rzeczy i znaleźć dla tej myśli możliwie najprostszą i najjaśniejszą pojęciowo formułę językową – oto jest zadanie. Nawet jeśli się wybrnie w końcu z wszystkich trudności i tego wściekłego mordowania się z oporem słów, nigdy nie ma się pewności, czy się robotę wykonało uczciwie, czy się tam czegoś nie spłyciło, nie uprościło, nie załatwiło bezwiednie jakimś pustym frazesem”.

Artur Hutnikiewicz Dziennik.

 

 

 

 

JAK ŚWIEŻE POWIETRZE

Opowiadania

Gdańsk, 2020 r.; ss. 185.

 

 

Na pierwszej stronie okładki wykorzystano obraz:

Mackerel Cove, Jameston, Rhode Island, 1894 r.,

którego autorem jest amerykański malarz pejzażysta

William Trost Richards (1833-1905)

 

Na drugiej stronie okładki wykorzystano zdjęcie z archiwum autora.

Zdjęcie zostało wykonane 1 września 2019 r w okolicach Kolegiaty Staroszkockiej w Gdańsku.

 

 

 

Zrealizowano ze środków Miasta Gdańska

w ramach Stypendium Kulturalnego

 

Zawartość: Kwartet malborski, Epizod pierwszy pt. Po…; Kwartet malborski, Epizod drugi pt. Przebudzenie w cieniu jabłoniKwartet malborski, Epizod trzeci pt. Hortus deliciarum, (czyli duet z wariacjami na temat wzmożonej wrażliwości na światło i powietrze, na najmniejsze nawet między nimi różnice albo: Z twarzą ku niebu, chłonąc obecność komety C/1999 S 4 Linear); Kwartet malborski, Epizod czwarty pt. Świat, któremu nie ma kto się przyglądać, przestaje istnieć, (czyli powiastka w kolorze sepii); Cumań, czyli opowiadanie o „Małej Ojczyźnie” Kresów, w dwóch epizodach ze wstępem i epilogiem; Świat to tylko obrazy wykreowane przez naszą świadomość (albo: Tęskniąc za czasami Stanleya Kubricka i Federica Felliniego); AgistriKajetan i Clara, Opowiadanie zainspirowane Minutą ciszy Siegfrieda Lenza oraz wierszami miłosnymi Johanna Wolfganga von Goethe;  Tournée; Werdykt, albo:  „Muzyka, której nikt nie słyszał”.

            Motto:

 

„Kiedy przeczytałem scenę, wiedziałem,

że czeka mnie wielkie wyzwanie:

miałem napisać »muzykę, której nikt nie słyszał«,

jak mówił Peppuccio, opisując ją słowami Alessandra Baricco,

autora opowiadania, na którego kanwie powstał film[1].

Niewątpliwie piękne zdanie… ale co zrobić,

jeśli to ty masz skomponować taką melodię”.

 

Ennio Morricone w rozmowie z Alessandro Da Rosa.

 

 

 

WERDYKT

Albo: „Muzyka, której nikt nie słyszał”

 (opowiadanie)

Na wielkim ekranie cienkiego jak papier telewizora – zaraz po utrzymanym w dramacie konwencji noir, raczej jego parodii, Śmiertelnym pocałunku[2] Roberta Aldricha[3] oraz po jak zawsze bezmyślnych i wrzaskliwych reklamach, na które Konstanty już zupełnie zobojętniał, jak na wiele stąd rzeczy, zjawisk, a nade wszystko informacji – zaczął się film ze Stevenem Seagalem.

Konstanty zastanawiał się: po i dla kogo takie filmy, ze Stevenem Seagalem, wielokrotnym laureatem Złotej Maliny, są realizowane? Wyłączył telewizor. Po ogłuszającym huku, który miał być ilustracją muzyczną do tego filmu nagle zapadła cisza tak wielka, że w pierwszej chwili poczuł dzwonienie u uszach. W obszernym, składającym się z dwóch pokoi pomieszczeniu był sam. To zapewne dlatego wrażenie ciszy stało się tak bardzo słyszalne. Po chwili mimo tego, że jego pomieszczenie było położone w najbardziej wyciszonej części budynku tak, że z jednej strony miał widok na park, a z drugiej na staw, usłyszał ledwo dosłyszalne kroki na korytarzu oraz odległe głosy, których jednak nie był w stanie zidentyfikować.

Włączył radio, ale oprócz także nieustannych reklam przerywanych coraz to tymi samymi informacjami o pożarach, wypadkach i wszelkich możliwych nieszczęściach, jakie zdarzyły się w ciągu ostatnich kilku godzin, prawie w ogóle nie nadawano muzyki, która nadawałaby się do słuchania. Zmienił program, na którym nadawano muzykę klasyczną. Znowu Chopin – pomyślał. – Po roku Beethovena, Mozarta przypadał rok Chopina. Słuchajcie, więc sobie Chopina. Na innej stacji przez chwilę emitowano V Symfonię Piotra Czajkowskiego, ale nie była to audycja muzyczna, lecz rozmawiano o intymnym życiu kompozytora, tak jakby jego homoseksualizm był ważniejszy od muzyki. – Powariowali z tym homoseksualizmem – pomyślał – Zupełnie jakby ważniejszy był od utworów, jakie kompozytorzy skomponowali – wyłączył radio.

Do umówionej wizyty miał jeszcze prawie godzinę. Bardzo dużo czasu. Słyszał, że kiedy Iwaszkiewicz dysponował dwudziestoma minutami podczas przerwy w jakiejś naradzie zawsze biegł do swojego gabinetu by wykorzystać ją na pisanie. – No tak, ale przecież Iwacha także był homoseksualistą – odłożył z niesmakiem książkę, chociaż przyrzekł sobie, że przeczyta jego Opowiadania muzyczne.  

Najchętniej położyłby się spać, chociaż było jeszcze wcześnie. Zastanawiał się czy zaśnie przy szumie nieodległej fontanny i nieustannym pogwizdywaniu kosa dobiegającym z pobliskiego parku. – Gdybyż tylko któryś mógł mnie swoim gwizdaniem zainspirować – pomyślał sięgając po papier nutowy. Nagle tuż za oknem na drzewie przysiadł barwnie upierzony ptak. – Któż to jest? Zięba? Nie, to nie jest zięba. Końcowa nuta śpiewu ptaka była o tercję niższa od poprzedzających akordów. – A więc to jest trznadel-ortolan. To właśnie Beethoven motywem zaczerpniętym ze śpiewu trznadla-ortolana zaczyna swoją V Symfonię. Ubiegł więc mnie – Konstanty uśmiechnął się do swoich myśli. Wszelkie zatem, nawet ptasie inspiracje przydają się do komponowania. Kto wie, być może i ja tutaj znajdę pomysł na muzykę? – Uniósł dłoń by nieco szerzej uchylić okna, lecz ptak w tej samej chwili odfrunął.

Postanowił, że przed umówioną wizytą u lekarza trochę się przejdzie po parku. Koniecznie chciał posłuchać jeszcze trznadla-ortolana. Włożył marynarkę i ulubione mokasyny. Zastanowił się nad lekkim, jedwabnym szalikiem, który mógłby zawiązać w swobodny węzeł pod szyją. Zawsze, nawet w lato, było mu w szyję zimno. Nie, nie weźmie żadnego szalika. – Pewnie od razu pomyślą, że jestem jakimś artystą. Zastanowił się czy wziąć telefon komórkowy. – Ostatecznie ci, co trzeba wiedzą, gdzie jestem. – wyłączył telefon i schował do szuflady biurka.

Zamykając biurko kątem oka rzucił do sąsiedniego pokoju, gdzie pyszniło się w politurze jasnego brązu pianino. Podszedł do instrumentu. – Sommerfeld?! – oglądał zaskoczony.  Dotknął klawiszy. – Nastrojony!? „Dźwięk powinien być otwarty, brzmiący, zaokrąglony” – przypominał sobie słowa najlepszego stroiciela, jakiego znał. – „Basy wyraziste, a najwyższe tony perliste i kryształowe”. Wszystko się zgadzało. – Kto mi wstawił takie pianino?

Z tą myślą wyszedł na dwór. Postanowił nikomu się nie kłaniać, chociaż większość osób, które mijał po drodze to były panie w średnim, przeważnie mocno średnim, trudnym do określenia, wieku. Większość z nich była jednak doskonale zadbana. Na pewno był to już wiek pobalzakowski.

Od razu po wyjściu z sanatorium zauważył skaczące w swoich rewirach kosy. Ptaki nie były przepłoszone, bo mógł zbliżyć się do nich i dopiero wtedy, gdy odległość wynosiła nie więcej niż dwa, trzy kroki odfruwały swoim charakterystycznym niskim lotem w najbliższe gąszcze.

Szedł żwirowaną alejką w głąb parku. Co i raz mijał go ktoś biegnący z obowiązkowymi słuchawkami na uszach albo kilka zasapanych, starszawych pań z kijkami  nordic walking.

W końcu przysiadł na jednej z ławek tuż obok fontanny. Nieopodal siedziały trzy młode osoby. Chłopiec z dziewczyną podawali sobie co chwilę z rąk do rąk laptopa. Rozmawiali z kimś przez Skypa. Druga z dziewcząt rozsiadła się na obrzeżu fontanny w swobodnym rozkroku odsłaniającym jędrne uda. Moczyła nogi. Na uszach miała duże słuchawki i z przejęciem słuchała jakichś zrytmizowanych basowych uderzeń, które było wyraźnie słychać nawet poprzez szum fontanny. 

– A ja pana przecież skądś znam – nagle obok jego ławki przystanęły owe trzy starsze panie, które niedawno go minęły podczas spaceru z kijkami. – Nawet założyłam się z Misią, że to pan występuje w tym programie „dwóch na jednego”.

– Mówię ci, to jest ten Franek z serialu Pokochajmy się – zaprzeczyła druga z pań o imieniu Wisia.

– A przecież jedno drugiemu nie przeszkadza – odezwała się trzecia z pań o imieniu, jak się okazało, Stasia, której jednak nie opuszczały wątpliwości. – Tamten jest blondynem i jakby przy sobie, a ten tutaj znacznie szczuplejszy i przecież szatyn. – Czy zechciałby pan nam się przedstawić? Bo widzi pan, tu idzie o zakład, a my nie mamy stuprocentowej pewności.

– A co ja z tego będę miał? – próbował żartować Konstanty.

– Spotka dziś pana niespodzianka – odezwała się Misia. – Na pewno pan czeka na nią – dodała Wisia. – Już na pana czeka – uśmiechnęła się Stasia.

– A panie są jak te trzy wszystkowiedzące…

– Wiedźmy?! – obruszyły się wszystkie trzy naraz.

– Jeśli wiecie co mnie spotka, to dlaczego pytacie jak się nazywam – Konstanty podniósł się ławki. – Żegnam panie – życzę miłego słuchania kosów, a wieczorem słowików. Może nawet jakiegoś spotkacie z laseczką, w meloniku i pod muszką?

Wszystkie trzy naraz otworzyły usta i w takiej też pozycji zaskoczenia zostawił je na ławce.

Kiedy wyjeżdżał do tego uzdrowiska zapewniano go, że na pewno nikt go nie rozpozna, no bo któż może jeździć do I-Zdroju., kiedy wypadało jechać do K-Zdroju. albo co najmniej do C-Zdroju. Oficjalnie wyjeżdżał dla „poratowania zdrowia”, a tak naprawdę by mieć przez jakiś czas „święty spokój”, a przy okazji by poszukać tematu, może nawet coś skomponować, do najnowszego filmu przyjaciela Anastazego, zwanego przez wszystkich znajomych Nastkiem.

– To będzie zupełnie inny film, prawdziwie europejski. Żadnego mordobicia, żadnego cwaniactwa, żadnego „Hollywoodu znad Wisły”. Plenery, dużo światła, żadnego miasta, XIX wiek, kostiumy. Wszystko będzie kręcone w HD, ach, gdyby tak w 4 K – rozmarzył się. – Główny bohater jest, jak ty, kompozytorem…

– Nie jestem kompozytorem, jestem muzykiem, któremu czasami coś uda się napisać do filmu – prostował Konstanty.

– Kocie, nie bądź taki skromny. No więc on jest kompozytorem, ale chciałbym aby to była muzyka bez fortepianu. No, może najwyżej w tle albo jako instrument akompaniujący. Flet, obój. Obój to przecież twoja specjalność. O, właśnie obój d’amore. Większość akcji będzie się toczyć nad jeziorem. Obój, zatem będzie tu idealny. Cisza, spokój. Co najwyżej letnia burza…

– Co to ma być: film przyrodniczy? – przerwał mu wtedy zniecierpliwiony Konstanty.

– Romans, chociaż nie, to będzie film o miłości – uprzedzał jego pytanie Nastek – miłość, ale z suspensem.

– Bardzo dużo się dowiedziałem – pomyślał wtedy Konstanty o przyjacielu, któremu udało się zdobyć część funduszy, prawie dwie trzecie, na ten film, chociaż nie miał jeszcze sprecyzowanego scenariusza, ani nawet tematu.

– Tym razem postanowiłem zacząć od muzyki. Twojej muzyki. Na pewno ona mnie zainspiruje, poniesie mój zamysł, nada tempo mojemu, przepraszam, naszemu, filmowi.

Konstanty przypomniał sobie ten dialog sprzed kilku dni, kiedy oczekiwał umówionego badania u uzdrowiskowego lekarza.

– Zdążył pan już się rozgościć? – zapytał go lekarz o imieniu Gościwit. – Po prostu Witek – dodał zniecierpliwiony, gdy Konstanty zwrócił się do niego: pan doktor Bielski? – Nie rób pan sobie ceregieli z tytułami, imionami, zwłaszcza takimi jak moje. Nikt mnie nie kojarzy, jako doktora Bielskiego, uważasz pan, a Gościwit, rzadkie imię, od razu wszyscy wiedzą: kto zacz. A swoją drogą dobre imię na powitanie gości: Gości-wit, witający gości. Pasuje do mnie jak ulał. Nieprawdaż? Dyrektora pan tu nie uświadczysz. Bez przerwy zajęty jakimiś remontami, finansami, a ja – Gościwit – dla znajomych Witek, zawsze jestem dostępnych dla gości.

Znam Marka, tego waszego dyrektora filharmonii, bywał u mnie nie raz, polecał ciebie, że chcesz odpocząć, coś pokomponować do filmu, jesteś muzykiem – bardziej stwierdził niż zapytał. – U mnie masz ciszę, wygodny pokój, a o niespodzianki musisz sobie sam zadbać – mówiąc to mrugnął do Konstantego. O, a wieczorem możemy się napić. Bo ja, owszem, czasami lubię się napić. A co do kuracji, to zalecam spacery, basen solankowy…

– A to pianino w moim pokoju? Gram przecież na oboju…

– Piękny Sommerfeld, uważasz pan, z międzywojnia. Pan… – zreflektował się, że przecież zaproponował przejście na „ty” – przyjechałeś pokomponować, jest więc do twojej dyspozycji. Zrobiliśmy rozeznanie, zgłosił się nauczyciel muzyki, zgodził się wypożyczyć, jakżeby nie. Sprowadziliśmy stroiciela, no i „gra muzyka”.

– Rzeczywiście, gra – potwierdził Kajetan.

– No to widzimy się u mnie wieczorem. A zabiegi rozpiszą jak sobie życzysz.

Owo wieczorem wydawało mu się, że może być o 19.00, najpóźniej o 20.00. Był jednak zmęczony. Chciał tego pierwszego wieczoru w uzdrowisku wcześniej położyć się spać. Porozmawiał przez telefon z Nastkiem, potem z Markiem. Połączył się przez Skype’a z żoną i kiedy życzyła mu „dobrego snu” zadzwonił Gościwit.

– Zapraszam na 22.00. Spotykamy się w kilka osób u mnie. Mieszkam tuż niedaleko uzdrowiska. Dosłownie trzy kroki. Ulica Sanatoryjna 3. Trafisz bez trudu. Po drodze będziesz miał starą lipową alejkę. Słowików zatrzęsienie. Widzimy się zatem o czasie – po czym nie czekając na odpowiedź Konstantego się wyłączył.

– Czegóż ode mnie może chcieć jegomość Bielecki? – zastanawiał się Konstanty idąc przez park, a potem wspomnianą przez Gościwita aleją lipową.

Co i rusz odzywały się słowiki i jeszcze jakieś inne nocne ptactwo. Właściwie najchętniej przysiadłby na którejś z wolnych jeszcze ławek i posłuchałby tych nocnych ptaków. Przesiedziałby tak może do rana, a skoro świt poszedłby na dworzec, gdzie pierwszym porannym pociągiem miała przyjechać Kasia-Ingrid.

Wprawdzie tuż przed wyjazdem coś mu Marek wspominał, by nie odmawiał żadnej, zwłaszcza muzycznej, prośbie Bieleckiego, „bo to potem zaowocuje – tak po wielokroć podkreślał – zaproszeniami muzyków z filharmonii i koncerty w uzdrowisku”, ale cóż ów Gościwit może od niego chcieć już pierwszego dnia?

Wykute w sute żelazne ornamenty, w kształcie liści akantu, żelazne ogrodzenie doprowadziło go do niewielkiej zatrzaśniętej furtki. Nacisnął guzik.

Gościwit uciszając dwa ujadające głośno owczarki zapraszał do środka.

– Przyszedłeś w samą porę. Jest u mnie parę osób. Zaraz was sobie przedstawię.

Weszli do obszernego, jasno oświetlonego pokoju. Za stołem siedziało pięć osób. Gościwit przedstawiał im Konstantego:

– A oto i nasz oczekiwany gość pan Konstanty Gawroński, znany kompozytor muzyki filmowej i muzyk, którego poleca nam Marek, dyrektor filharmonii. Specjalnością naszego gościa jest…

Tu zwrócił się do Konstantego nie wiedząc, co ma powiedzieć.

– Obój – podpowiedział mu Konstanty.

– No, właśnie, obój, zdaje się… liryczny, czy jakoś tak… – Gościwit nie był pewny, co ma powiedzieć.

– Obój d’amore, a także obój barokowy.

Zgromadzeni przy stole znacząco spojrzeli po sobie. – Czy któryś z nich potrafi odróżnić obój d’amore od oboju barokowego? – pomyślał Konstanty. Czyżby to miała być podobna sytuacja, jaka spotkała go niedawno, gdy miał zagrać na koncercie otwierającym rozpoczęcie roku akademickiego sonatę obojową? Pewna uniwersytecka pani profesor zapytała go wtedy wprost – „sonata obojowa”? Pierwsze słyszę. Co to znaczy „obojowa”? Co to znaczy „sonata”?

– Gram także na klarnecie i saksofonie tenorowym…

Dostrzegł, że oblicza zgromadzonych osób nagle rozpogodziły się, a Gościwit po kolei przedstawiał mu uczestników kolacji.

– Może tak od lewej. – Tu wskazał na szczupłego, chyba wysokiego, mężczyznę, gdyż wyraźnie wystawał on ponad oparcie krzesła. Mężczyzna ów z dokładnie, jakby pomadą, przygładzonymi włosami i olbrzymią samopas puszczoną brodą coś wciąż przeglądał w tece z wielkimi literami „WERDYKT”. – Redaktor naczelny naszego miejscowego tygodnika.

Brodacz na chwilę przestał wertować. – Popiśnik – mruknął prawie niezrozumiale zza brody, po czym wrócił do swojej teki.

– A oto i Aromatariusz – Gościwit przedstawiał kolejnego uczestnika kolacji. Właściciel wszystkich aptek w uzdrowisku. I w okolicy – dodał, po czym wskazał na niewielkiego, okrągłego na twarzy mężczyznę, wyraźnie zarumienionego od atmosfery wieczoru, a może stojącej przed nim „dymnej” whisky.

– Ba! – odezwał się jakby na potwierdzenie Aromatariusz.

– A to nasz Monsignore – wskazał dłonią, na niewielkiego mężczyznę, z koloratką pod szyją i kamizelką w kolorze biskupim. – Przedstawiam ci naszego proboszcza, księdza infułata.

– Bardzo mi przyjemnie – odezwał się z pięknym uśmiechem Monsignore. 

– A obok Monsignore masz największego, i jedynego, właściciela firmy, dzięki której istnieje i pięknieje nasze uzdrowisko. ­­– Tu wskazał ma mężczyznę w średnim wieku, zanurzonego w tekście niewielkiej książeczki.

– Dzierżek – przedstawił się krótko.

Gościwit, Dzierżek… – pomyślał Konstanty. – Co mnie jeszcze czeka dzisiejszego wieczora? – A cóż tu robi osobnik w tym zapiętym pod szyję mundurze górniczym?

– Przedstawiam ci dyrektora naszej kopalni kruszywa. Przyjechał do nas wprost z jakiejś uroczystości. Nawet nie zdjął jeszcze galowego munduru.

– Marcin – odezwał się swobodnie inżynier-górnik kopalni kruszywa.

– Jesteśmy zatem w komplecie – zaczął Gościwit.

– Żadnej dupeńki w naszej komisji nie przewidziałeś? – odezwał się niespodziewanie, przestawszy wertować tekę, Popiśnik.

– Ja tego nie usłyszałem – zaripostował Gościwit. – Proszę nie zapominać, że jest wśród nas osoba duchowna.

– Ba! – potwierdził Aromatariusz.

– Co to ma do rzeczy: duchowna, czy nie duchowna. Nie jesteśmy w kościele – kontynuował Popiśnik.

– Panowie, nie zaczynajmy od niepotrzebnych dywagacji. Nie po to w końcu tu się zebraliśmy. Po czym zatrzaskując z niechęcią niewielką książeczkę zapiał z wściekłości – Co za gówno!!!

– No nie – Gościwit zaprotestował. – Dzierżek, mógłbyś znowu nie zaczynać.

– Przysyłają mi jakieś tomiki współczesnej poezji. Chcą abym to dofinansowywał, promował, rekomendował… Bo mam pieniądze na kulturę. No, mam. Mam! Nie będę jednak promował takiego gówna. Ta współczesna poezja… Tylko dawaj im pieniądze. Za co pytam się? Za co?!

– Ba! – jakby na potwierdzenie odezwał się Aromatariusz.

– Na takie… gówno, na taki tomik, który można przeczytać w pięć minut, ja, ja!, ja!!! – podkreślał coraz bardziej poirytowany – ja wyłożyłem sto tysięcy złotych. Sto tysięcy złotych to miała być główna nagroda.

– Główna? Sto tysięcy złotych? – ktoś głośno szepnął.

– Gówna! Gówna!! Gówna!!! – Dzierzek począł uderzać tomikiem o stół, aż zabrzęczały na nim kieliszki.

– Ba! Ba!! Ba!!! – poparł jego poirytowanie Aromatariusz.

– Gostek, może tak wreszcie przejdziemy do rzeczy – odezwał się Marcin. Panowie mogą sobie pospać, a ja muszę o piątej rano wstać.

– Ja też wstaję o piątej – odezwał się Gościwit nazwany przez Marcina Gostkiem. – A zatem, panowie: do rzeczy. Otóż przydałaby się naszemu uzdrowisku piosenka… – zaczął.

– A najlepiej melodyjny przebój, który nuciliby, wyjeżdżając z naszego uzdrowiska, wszyscy kuracjusze – dorzucił wchodząc mu w słowo Popiśnik.

– Wyjąłeś mi to wprost z ust – dodał złośliwie Gościwit. – Najważniejsza jest melodia – tu wymownie spojrzał na Konstantego – Marek, nasz przyjaciel, dyrektor filharmonii polecił nam Konstantego, świetnego kompozytora. W dodatku multiinstrumentalistę.

Konstanty poczuł zaniepokojenie. A zatem po to były te podchody Marka i ta uprzejmość Gościwita, ten pokój z pianinem.

– A co ze słowami? Słowa też są bardzo ważne – podkreślił spokojnie Monsignore.

– Najpierw melodia. Melodia jest najważniejsza – podkreślał Gościwit. – Może tak… swingująca… – spojrzał niepewnie na Konstantego.

– Witasiowi przypomniały się jego młode czasy – uśmiechnął się głośno Marcin.

– Ba! – dodał na potwierdzenie Aromatariusz.

Gostek, Witaś – Konstanty był pod wrażeniem zdrobnień imienia Gościwit. – Może by tak ogłosić konkurs zarówno na melodię, jak i tekst? – podrzucił nieśmiało Konstanty.

– Konkurs o, właśnie, dobrze, że poruszyłeś ten temat.

– Panowie, po co te ceregiele – Dzierżek wyraźnie był poirytowany. – Co taki konkurs na tekst może wyłonić? Brednie, jak te współczesne poezje?

– Dzierżek, mógłbyś przestać. Może znajdziemy jakiegoś dobrego tekściarza. Ostatecznie mamy Popiśnika.

– Ja? A w żadnym przypadku. Nie jestem poetą.

– Ba! – dodał na potwierdzenie Aromatariusz.

– Będzie melodia, to i dopasujemy słowa – zgodził się Gościwit. – Co do konkursu, to właśnie niniejszym stanowimy jego jury.

– A, przepraszam, czy były jakieś wcześniejsze zgłoszenia – odezwał się Monsignore.

– Owszem – odezwał się Popiśnik. – Jako sekretarz jury mogę to potwierdzić.

– I? – dopytywał się Marcin.

– Jako przewodniczący jury konkursowego mam zaszczyt ogłosić, że laureatem naszego konkursu został tu obecny Konstanty Gawroński.

– Przecież ja jeszcze nic nie skomponowałem… odezwał się Konstanty.

– A po coś tu przyjechał? – rzucił mu półszeptem Gościwit. – Siedź cicho. Panowie, niech mu ktoś naleje whisky.

– Nie lubię whisky – zaprotestował Konstanty.

– Ba! – zdziwił się Aromatariusz wychylając kolejną szklaneczkę swojej „dymnej” whisky.

– Nalejcie mu coś innego, byle siedział cicho – spojrzał z uśmiechem na Konstantego. – Proszę o odrobinę cierpliwości.

– Czytajże wreszcie ten werdykt – zaniepokoił się Popiśnik.

– A zatem laureatem międzynarodowego konkursu na pieśń o uzdrowisku został tu obecny Konstanty Gawroński. Nagroda wynosi sto tysięcy…

– Złotych? – wtrącił się drwiąco Marcin.

– Euro. Euro!!!

– Ba! Ba! – podkreślił Aromatariusz.

– Sto tysięcy euro, co zawdzięczamy dofinansowaniu na rozwój kultury uzdrowiska oraz gestowi właściciela firmy tu obecnego Dzierżka – tu wymownie spojrzał na Dzierżka – a także dotacji kopalni kruszywa.

– Doprawdy? Nic o tym nie wiem – zdziwił się Marcin, dyrektor kopalni kruszywa.

– Dział promocji to za ciebie załatwił – dodał Gościwit.

– Ach tak, rzeczywiście, tak mogło być – zgodził się Marcin.

W tej samej chwili Gościwit dał znak Popiśnikowi i ten poszedł do drugiego pokoju. Słychać było szelest papieru, jakby coś otwierał i wyjmował z kartonu, po czym wszedł z ciemnowiśniowego koloru skrzynką.

– Otwórz ją – rzucił do Popiśnika i ten wykutym w srebrze kluczem otworzył skrzynkę.

– Oto i ona. Nasza Wanda – mówiąc to Popiśnik postawił skrzynkę na stole i wydobył z niej srebrzystą statuetkę młodej kobiety trzymającą w jednej ręce zapaloną pochodnię, a w drugiej, opuszczonej, wieniec laurowy. Popiśnik zaczął ją całować po zgrabnych, wyraźnie jednak zarysowanych pod długą suknią, pośladkach.

– Przestałbyś wreszcie – warknął na niego Gościwit. Ujął statuetkę od Gościwita i zaczął objaśniać. – Czym byłaby taka nagroda bez statuetki. Prezydium jury stanęło na wysokości zadania i postanowiliśmy dołączyć do nagrody grand prix statuetkę, którą nazwaliśmy Wandą. Może być Oscar. Może być i Wanda, nieprawdaż? Ta sama wysokość: 35 cm; waga: 3,9 kg; udało nam się uzyskać nawet ten sam stop, czyli brytannia tj. 93% cyny, 5% antymonu i 2% miedzi. – No i „gra muzyka” – dodał po swojemu, po czym kontynuował. – Postanowiliśmy jednak nie przesadzać z 24 karatowym złotem i zleciliśmy pogalwanizowanie Wandy srebrem. Mówiąc to podszedł do skonsternowanego Konstantego i wręczył mu ciężką statuetkę.

– Pocałuj ją na szczęście w dupeńkę, w dupeńkę… – podpowiadał Popiśnik.

Konstanty stał nie wiedząc ani co ma powiedzieć, ani co czynić, gdy Gościwit nie zwracając już na niego uwagi kontynuował.

– Proponuję owe sto tysięcy euro rozdysponować w następujący sposób…

– Panowie, na mnie już czas – odezwał się Monsignore, po czym wstał i szybko wyszedł.

– Będzie więcej do podziału – rzucił Popiśnik.

– Dostanie swoją część. Na remont bazyliki zawsze się przyda. Proponuję każdemu po dychu.

– To będzie siedemdziesiąt tysięcy – odezwał się Dzierżek. – A reszta?

– Niech szanowne jury nie zapomina o Marku.

– To będzie osiemdziesiąt tysięcy. – Podsumował Gościwit. – Za pozostałe dwadzieścia laureat – tu znacząco spojrzał na oszołomionego Konstantego – zaprosi nas na obiadek na… Maderze.

– Przednia myśl – niemal jednocześnie wykrzyknęli Dzierżek i Marcin.

– Ba! – dodał po swojemu Aromatariusz.

– A dupeńki na tej Maderze będę? – dopytywał się po swojemu Popiśnik.

– Co mają nie być? Będą. Będą! No i „gra muzyka”. Werdykt został jednomyślnie zatwierdzony – podsumował oficjalną część wieczoru Gościwit.

Bogatsi – każdy o dziesięć tysięcy euro „za frajer”, czyli za jurorowanie – zaczęli wybierać termin wyjazdu na Maderę. Ustalili, że najlepszy termin będzie podczas Festiwalu Kwiatów.

Kiedy termin został już uzgodniony Gościwit podszedł do oszklonych drzwi, po czym rozsunął je i wskazując na suto zastawiony stół oświadczył:

– A teraz zapraszam naszego laureata i szanowne jury na kolację.

Zaczęto naprędce kolacjować, ponieważ wszyscy zgromadzeni po tak wyczerpujących obradach byli wygłodniali.

Zbliżała się druga po północy, gdy Konstanty, jako pierwszy postanowił opuścić towarzystwo. Nade wszystko chciał porozmawiać z Markiem. Nie miał dotąd sposobności, gdyż za każdym razem: nawet gdy udawał się do toalety, albo kiedy wychodził na taras aby „zaczerpnąć powietrza”, lub gdy sięgał po telefon, zawsze ktoś mu towarzyszył albo go zagadywał, aby „ochłonął” po splendorze, który go spotkał.

Konstanty niewiele wypił, również dlatego, że gospodarz szafował tylko mocnymi trunkami, za którymi niezbyt przepadał. Jeśli whisky to tylko ta łagodniejsza, ale bez posmaku wanilii, której nie znosił. Sam Gościwit i zgromadzone towarzystwo nie mogło się wprost nakosztować whisky o posmaku zdecydowanie bagiennym, czy tez stajennym, słowem – „dymnym”, jak je po swojemu potwierdzał przez cały wieczór tylko „ba! ba! ba!”-jący Aromatariusz.

W końcu Konstanty wytłumaczył się, że o świcie musi wyjść na poranny pociąg, a przedtem chciałby się jeszcze odrobinę zdrzemnąć.

Niechętnie go wypuszczono. Musiał z każdym przepić strzemiennego odrobiną „dymnej” whisky, po czym obciążony statuetką Wandy wyszedł w noc.

Marek telefon odebrał dopiero wtedy, gdy Konstanty minąwszy jeden staw, potem drugi, zbliżał się do trzeciego, tego z małą fontanną, tuż obok jego budynku sanatoryjnego.

– Co się znowu stało? Wiesz, która jest godzina? – pytał rozespany. – Wróciłem zaledwie przed godziną z koncertu. Dajże mi pospać.

– Chciałem ci podziękować za Wandę… jurorze.

– Co? Co takiego? – Marek nie mógł z początku zaskoczyć. – A? Za Wandę? No, gratuluję ci, chłopie. Pamiętam jak mi niedawno opowiadałeś, że też chciałbyś mieć jakąś statuetkę. Postarali się, prawda? Jest taka sama jak Oscar, tyle że posrebrzona.

– Chciałem mieć, przyznaję, ale nie w ten sposób. To całe jury, ta nagroda… Marek, jak mogłeś? Jak mogłeś?

– Co ty, chłopie, masz jakieś skrupuły? Czyżbyś nie wiedział jak odbywa się rozstrzyganie konkursów, przyznawanie nagród? Chłopie, coś ty? Upiłeś się? Powinieneś mi jeszcze podziękować za statuetkę, za kasę. Dziesięć tysięcy euro! Ty wiesz ile musiałbyś dmuchać koncertów w ten twój obój d’amore? A sama statuetka, piękna jest, prawda?

– Piękna?! – potwierdził Konstanty, po czym otworzył wytworną skrzynkę i wziąwszy jak największy zamach wrzucił szerokim łukiem statuetkę Wandy do stawu. Zaraz za nią powędrowała do wody skrzynka. – Słyszałeś? Właśnie znowu się Wanda utopiła. – Mówiąc to wyłączył telefon, po czym go wyciszył.

Zaraz potem telefon zaczął wibrować i zaczęły się SMS-y. Konstanty wróciwszy do swojego pokoju wrzucił go do szuflady i aby zagłuszyć wibracje włączył telewizor. Akurat trafił na czołówkę filmu Martina Ritta[4]  Hud, syn farmera[5].  Sprawdził, że film skończy się za około dwie godziny. Wsłuchując się w dyskretną muzykę Elmera Bernsteina, a nade wszystko podziwiając czarno-białe zdjęcia Jamesa Wong Howe, trochę przedrzemywał, to znowu śledził akcję.

Zbudził się jakby instynktownie, tuż przed końcem filmu, na ostatniej scenie pożegnania Lonnie z Hudem, kiedy to Hud – zanim machnie na Lonnie, na cały świat, lekceważąco ręką – powie: „…na świecie jest pełno gówna, wcześniej czy później się w nie wejdzie, obojętnie czy jesteś ostrożny, czy nie!”.

Słowa te nagle otrzeźwiły go. – Film sprzed przeszło pięćdziesięciu lat, z okładem. A wszystko nadal aktualne – pomyślał i wyszedł na dwór, do parku, a by następnie udać się na dworzec.

Był to chyba najpiękniejszy czas doby: kiedy to noc niedostrzegalnie przekształca się w przedświt. Trwała cisza tak wielka, że nie słychać było najmniejszego szelestu liści. Spały nawet nocne ptaki, a może już rozbudzone oczekiwały, jak cały park, jak cała przestrzeń, na wschód Słońca, który miął nastąpić lada moment.

Nie spały tylko tężnie, które dzień w dzień, noc w noc tłoczyły solankę. Słychać było bezustanny szum i szelest spadających kropla po kropli solanki. Na szczycie jednej z tężni przysiadł kos i zaczął pogwizdywać jakąś poranną melodię, w której można było odróżnić, jak to u kosa, odgłosy zasłyszanych gdzieś dźwięków.

Konstanty przystanął. W pogwizdywaniu kosa uświadamiał sobie z każdą chwilą zasłuchania można odnaleźć jakby tempo melodii. – Jakby, czy na pewno? Na pewno! – W takich chwilach zawsze żałował, że nie ma przy sobie nawet jakiegoś najmniejszego notesu, aby zapisać nuty. Od czegóż jednak jest telefon komórkowy. Niestety, zostawił go w szufladzie. – Cóż robić? A jeżeli zapomni melodii? Podnóże tężni było wysypane kamykami. Wszystkie zaokrąglone. Natrafił jednak na nieco ostrzejszy i narysowawszy nim na wydeptanej przy tężni ścieżce pięciolinię zaczął pisać zasłyszaną melodię. – Przyjdę najwcześniej jak tylko będę mógł – pomyślał. Może nikt jej nie zadepcze?

Na jednej z parkowych ławek spotkał trzy starsze panie, które widział już w innym miejscu, poprzedniego dnia.

– Panie jeszcze nie śpią? – zagadnął by nie przejść w milczeniu.

– My już swoje wyspaliśmy – dodała jedna z nich.

Konstanty przystanął zaskoczony taką odpowiedzią, po czym spojrzawszy na zegarek pośpieszył na dworzec, gdyż czas był już najwyższy, za pięć minut miało przyjechać  pendolino.

Istotnie pojawiło z cichym szumem, prawie niesłyszalnie, wraz z ledwo wyczuwanym zapachem rozgrzanego żelaza i nieco intensywniejszym dalekich przestrzeni, zupełnie jakby mknąc na przestrzał nocy zagarniało wszystkie jej wonie.

Wysiadło kilkanaście osób, przeważanie panie w wieku pobalzakowskim. Wyczekiwanej osoby nie było.

„Nie przejechała. Może i dobrze”.

Odwrócił się i zobaczył przed sobą Kasię-Ingrid[6].

– „Jak się masz” – zapytała z uśmiechem.

– „Nieźle” – odparł.

– „Ktoś cię tu zna?”.

– „Nie sądzę…”[7] – odparł.

Kasia-Ingrid dziwiła się, że idą do hotelu kolejowego, zamiast do kolejowego sanatorium.

– Będziesz tu miała znacznie wygodniej niż w sanatorium – przekonywał ją pokazując zabytkowe wnętrza odrestaurowanego hotelu kolejowego.

W pokoju o dwóch wysokich oknach od razu otworzyła je na oścież. Miała widok na park. W pewnej chwili można było usłyszeć przejeżdżający niemal tuż obok pociąg.

– Ależ tu jest głośno – niemal skuliła się słysząc hałas przejeżdżającego pociągu. Wyglądało to zabawnie, ponieważ była wysoka i szczupła. W wysokich szpilkach była niemal z nim równa, a przecież mierzył 191 cm wzrostu. Nawet wtedy, kiedy zdjęła szpilki była wysoka, a nade wszystko szczupła. „Jeszcze jedna piękność bez biustu” – przypomniał sobie, że tak mówiono o kobietach o podobnej jak Kasia-Ingrid urodzie. Gustował przecież w zupełnie innych kobietach. Jego ideałem urody była niezapomniana Natalie Wood[8] z West Side Story[9]. Kasia-Ingrid miała fascynujące fiołkowego koloru oczy, twarz jakby z innego wymiaru z wyrazem nieustającego zdziwienia, a nade wszystko poruszała się tak, jakby widziała przed sobą niewidzialną linię.

– A więc to tak chodzą modelki – patrzył na jej szczupłe, lecz jędrne biodra w nieustannym jakby tańcu, niby piruetach, gdy rozpakowywała walizkę.

– Wiem, co masz na myśli – dostrzegła jego wzrok. – Przedtem musimy jednak zjeść jakieś śniadanie. – Czy można tu coś zamówić do pokoju?

– O tej porze? Jest jeszcze za wcześnie. Spróbuję jednak czegoś się dowiedzieć – mówiąc to wyszedł z pokoju.

Wrócił bardzo szybko z towarzyszącą mu jakąś brunetką w średnim wieku o wydatnym biuście i kuszących, dużych biodrach, opiętych w jakby przyciasną spódnicę.

– Jestem Narcysia, właścicielka hotelu – przedstawiała się w drzwiach pchając przed sobą niewielki, zastawiony półmiskami wózek. – Gdyby maestro wcześniej mnie zawiadomił, przygotowałabym coś na gorąco. A tak mam tylko zimny bufet. Gdybyście czegoś potrzebowali wystarczy zadzwonić – tu pokazała na miedziany uchwyt kunsztownie wykuty w fin de sièclowe wzory. – Miłego pobytu życzę pani i tobie, maestro – mówiąc to wyszła kołysząc zalotnie dużymi biodrami.

– „Ktoś cię tu zna?”. – „Nie sądzę…” – zacytowała z uśmiechem dialog po przyjeździe na dworzec. – Jesteś z panią Narcysią po imieniu?

– Nic podobnego – próbował się tłumaczyć. – Widzę ją po raz pierwszy w życiu. Kilkakrotnie rozmawiałem z nią telefonicznie rezerwując hotel.

– Mógłbyś tak wcześnie, już od świtu nie kłamać – chciała mu odpowiedzieć, ale zamiast tego rzekła – kusząca jest ta pani Narcysia… maestro – mówiąc to podeszła do drzwi naśladując kołysanie biodrami Narcysi. Wracając oznajmiła – chyba śniadanie, zwłaszcza, że są to zimne zakąski będzie musiało zaczekać… maestro.

Objął jej jędrne, krągłe, szczupłe biodra. Mimo prawie nieprzespanej nocy dotykając smukłego, lekko opalonego ciała Kasi-Ingrid usłyszał:

– Skąd u ciebie, maestro, tyle wigoru tak wcześnie?

Podczas całego poranka i aż do śniadania, które celebrowali długo z kilkakrotnymi powrotami do łóżka, Konstanty coraz częściej myślami był przy zapisanej na ścieżce pod tężnią melodii. Próbował ją przy Kasi-Ingrid zanucić.

 – Ładne to – podsumowała. – To będzie melodia do nowego filmu? – dopytywała się.

 – Być może – odparł. – Być może. – Zobaczymy się po południu.

 – Po południu? Co tutaj aż do popołudnia można robić?

 – Przede wszystkim odeśpij, co masz niewyspane. A potem możesz iść do term albo na spacer.

 Słońce kryło się jeszcze za drzewami parku, ale wszędzie trwał już ożywiony ruch. To kuracjusze śpieszyli na pierwsze zabiegi, albo z wczesnych zabiegów wracali. Rozgwizdały się także kosy a także i inne ptaki. Kosy jednak innymi ptakami najwyraźniej się nie przejmowały, gdyż gwizdały swoje.

 Konstanty już z daleka dostrzegł jakiegoś starszego człowieka, który zamiatał ścieżkę pod tężnią. Podszedłszy do niego spostrzegł, że po zapisanej w nocy melodii nie został najmniejszy ślad.

 Starszy człowiek, jakby domyślając się, w jakim celu przyszedł Konstanty zapytał;

 – Zgubił pan coś?

 – Tak jakby – odparł Konstanty. – W sumie to nic istotnego.

 Odwrócił się i już miał zamiar odejść, gdy usłyszał swoją melodię. Starszy człowiek pokazywał mu sfotografowaną, na ekranie telefonu komórkowego, melodię i najwyraźniej ją nucił.

 – Jeśli to pana zguba, to prześlę. Proszę mi tylko podać swój numer telefonu – po czym kontynuował – piękna melodia, nadaje się do śpiewu i do zagrania – mówiąc to przebiegł palcami na niewidzialnym instrumencie. – Gram na klarnecie w takim tam, amatorskim, uzdrowiskowym zespole muzycznym.

 – Nie zabrałem ze sobą telefonu. Zostawiłem w sanatorium. Poranny spacer, po co mi telefon.

 – Zwłaszcza jeśli nad ranem wraca się do kobiety. Ech, przywilej młodości…

 Konstanty nie dal mu skończyć.

 – Odezwę się do pana. A teraz muszę lecieć na zabiegi – skłamał.

 Pierwsze, co uczynił po przyjściu do swojego pokoju, to zajrzał do telefonu, otworzył zdjęcie z melodią, po czym usiadł do pianina.

 Nagle drzwi do jego pokoju otworzyły się i wszedł z rozmachem Gościwit.

 – No proszę, co ja słyszę, przebój już mamy gotowy. Gratuluję, gratuluję.

 Konstanty nie zwracając na niego uwagi zaczął grać coraz głośniej.

 – No i „gra muzyka” – powiedział bardziej do siebie niż do Konstantego Gościwit, po czym wyszedł.

 

[1] 1900: Człowiek legenda (La leggenda del pianista sull’oceano – 1998), 170 min., reż. Giuseppe Tornatore.

[2] Śmiertelny pocałunek (Kiss Me Deadly – 1955), 105 min., reż. Robert Aldrich.

[3] Robert Aldrich (1918-1983), reżyser takich filmów m.in. jak: Parszywa dwunastka –1967 r., Co się zdarzyło Baby Jane – 1962 r., Ostatni zachód słońca – 1961 r., Jesienne liście – 1956 r., Vera Cruz – 1954 r., Ostatnia walka Apacza – 1954 r.

[4] Martin Ritt (1914-1990), reżyser takich filmów m.in. jak: Długie, gorące lato – 1958 r., Prawda przeciw prawdzie – 1964 r., Szpieg, który przyszedł z zimnej strefy – 1965 r., Hombre – 1967 r., Norma Rae – 1979 r.

[5] Hud, syn farmera (Hud – 1963), 112 min., reż. Martin Ritt.

[6] Ingrid Boulting grała w filmie Ostatni z wielkich (The Last Tycoon – 1976), 122 min. reż. Elia Kazan, rolę Kathleen Moore.

[7] Jest to fragment dialogu między Guido Anselmim (Marcello Mastroianni) a Carlą (Sandra Milo), prowadzony na dworcu po przyjeździe Carli do uzdrowiska w Viterbo. Mastroianni miał wtedy 38 lat (grał 43 letniego reżysera filmowego ośmiu zrealizowanych filmów). Sandra Milo miała wówczas 28 lat. Dialog ten pochodzi z początkowej części filmu Osiem i pół (8 1/2 – 1963), 138 min., reż. Federico Fellini (1920-1993). Dialog ten rozgrywa się w scenie trwającej pomiędzy 12.38 a 14.30 minutami projekcji, tj. trwa 112 sekund.

[8] Natalie Wood (1938-1981), w West Side Story grała rolę Marii (śpiew Marni Nixon).

[9] West Side Story – 1961, 152 min., reż. Robert Wise i Jerome Robbins.