W SZTUCE WŁAŚCIWIE NIE MA INNYCH ARGUMENTÓW
POZA ARCYDZIEŁEM
Literackie i filmowe zapiski i wspomnienia
2012-2014
Gdańsk, 2020, ss. 281
Na pierwszej stronie okładki wykorzystano kadr z filmu 2001: Odyseja Kosmiczna
(2001: A Space Odyssey – 1968), 142 min. i 46 sek.;
reż. Stanley Kubrick (1928-1999).
Scena nazywana A Floating Pen trwa od 19 min. 29 sek., do 20 min., 36 sek.,
powyższej wersji filmu.
Scena przedstawia sytuację, gdy stewardessa (Heather Downham)
promu kosmicznego PAN AM Orion III,
chwyta i podaje „latające pióro” w stanie nieważkości
dr Heywoodowi R. Floydowi (William Sylvester).
Na drugiej stronie okładki wykorzystano zdjęcie z archiwum autora.
Zdjęcie zostało wykonane 3 października 2012 r., podczas spotkania autorskiego w Gdańsku.
Zrealizowano ze środków Miasta Gdańska w ramach Stypendium Kulturalnego
Zawartość:
2012 r.
Życzenie, 3 stycznia 2012 r.; Thomas Hardy, 8 stycznia 2012r.; W ciemności, 17 stycznia 2012 r.; Gra z istnieniem, 29 stycznia 2012 r.; „Żywy strumień obrazów”, 29 stycznia 2012 r.; „Ostatnio poetów biorą w służbę anieli”, 5 lutego 2012 r.; Rekonwalescencja, 16 lutego 2012 r.; Oscary dla… „francuskiej wydmuszki”, 29 lutego 2012 r.; „Rozstanie”, 4 marca 2012 r.; Koniunkcja Jowisza i Wenus, 17 marca 2012 r.; Kilka refleksji w pierwszy dzień kalendarzowej, termicznej wiosny, 20 marca 2012 r.; Europejski poeta wolności, 27 marca 2012 r.; Kos w Parku Oliwskim, 12 kwietnia 2012 r.; „Have yoy news of my boy Jack?”, 14-15 kwietnia 2012 r.; Lektury w drugiej połowie kwietnia, 21 kwietnia 2012 r.; Oczekiwanie na przylot wilgi, 29 kwietnia 2012 r.; „Wspaaaniaaałaaa pooogooodaaa”, 15 maja 2012 r.; Lektury w połowie maja, 16 maja 2012 r.; Melancholia, 30 maja 2012 r.; „Tranzyt Wenus”, 5-10 czerwca 2012 r.; „Pogłębiona refleksja”, 11-13 czerwca 2012 r.; Moje zachwyty, 15 czerwca 2012 r.; Pęknięty balon, 17 czerwca 2012 r.; Deszczowy lipiec, 14 lipca 2012 r.; „No… Jan poeto, napisz coś…”, 22 lipca 2012 r.; Rozczarowania i zachwyty, 6 sierpnia 2012 r.; Nareszcie nad jeziorem, 10 września 2012 r.; Przez chwilę…, 28 września – 4 października 2012 r.; Serafina, 9 października 2010 r.; Lura – Padoce de Céu Azul, 9 października 2012 r.; Alfonsina Y El Mar, 14 listopada 2012 r.; Alison Balsom, 25 listopada 2012 r.; „Jutro szwagierek, do ciebie zadzwonię…”, 29 listopada 2012 r.; Lakiści, 27 grudnia 2012 r.
2013 r.
Peripathés, 2-3 stycznia 2013 r.; Zdzisław Morawski; Kazimierz Furman, 10 stycznia 2013 r.; Pokora, 18-20 stycznia 2013 r.; „Z cichym światłem w oczach”, 20 stycznia 2013 r.; Aaot, tak!, 26 stycznia 2013 r.; Jacques Audiard, 10 lutego 2013 r.; „Od Piaf do Garou”, 11 lutego 2013 r.; Tine Thing Helseth, 11 marca 2013 r.; Wiele hałasu o… C/2011 L4(Panstarrs), 16 marca 2013 r.; Pochwała seriali, 20 marca 2013 r.; Юлия Михайловна Лежнева, 29 marca 2013 r.; Koszyczek, 4 kwietnia 2013 r.; Filmy przyszłości, 5 kwietnia 2013 r.; Piotr Borowiec, 7-10 kwietnia 2013 r.; Prawo do spokoju i ciszy, 7 kwietnia 2013 r.; Nareszcie…, 10 kwietnia 2013 r.; Hayley Westenra – Gabriel’s oboe (Whispers In A Dream), 23 kwietnia 2013 r.; „Wizualna poezja”, 25 kwietnia 2013 r.; Forsycje, 27 kwietnia 2013 r.; „Wózek deserów”, 2 maja 2013 r.; Najlepsza książka, 12 maja 2013 r.; „Wielki Gatsby”, czyli wielkie „nic”Luhrmana, 21 maja 2013 r.; W lochu, 23 maja 2013 r.; Bez telewizji, 10 czerwca 2013 r.; 16 godzin i 46 minut, 20 czerwca 2013 r.; Naiwności, 26-28 czerwca 2-13 r.; NCL, 5 lipca 2013 r.; W połowie lipca Anno Domini 2013…,18 lipca 2013 r.; Jackie Evancho – „Nella Fantasia”, 20 lipca 2013 r.; Jackie Evancho cd., 24 lipca 2013 r.; Jackie Evancho – po raz trzeci, 7 sierpnia 2013 r.; Soprany, kleń, jaź Jasia i Perseidy, 12 sierpnia 2013 r.; „The Music Of The Night”, 14 sierpnia 2013 r.; „Wild. From Lost To Found On The Pacific Crest Trail”, 16 sierpnia 2013 r.; „Starry, Starry Night…”, 21 sierpnia 2013 r.; „Znowu arcydzieło” , 17 września 2013 r.; Szast-prast, 19 września 2013 r.; Dłoniówka, 26 września 2013 r.; Hermann Von Pückler-Muskau, 26 września 2013 r.; „Mi Macherai” Jackie Evancho, 6 listopada 2013 r.; Zapisek o sztuce pisania (i nie tylko…), 11 listopada 2013 r.; Jackie Evancho: „Absolutelly Amazing”, 24 listopada 2013 r.; A więc zima, 26 listopada 2013 r.; „As Time Goes By”, 29 listopada 2013 r.; „Częściowo tylko udane”, 1 grudnia 2013 r.; La Divina, 8 grudnia 2013 r.; „Merry Christmas”, 18 grudnia 2013 r.; Peter O’Toole, David Lean, 20 grudnia 2013 r.; „The »Voice« Of Our Eaarth”, 24 grudnia 2013 r.; „Gloria, Hosanna In Excelsis”, 29 grudnia 2013 r.; Czekając na „(O)lśnienie”, 29 grudnia 2013 r.; Kilka zdań na temat… „Olśnienia”, 29 grudnia 2019 r.;
2014 r.
Felieton Pani Elżbiety Nowak, 3 stycznia 2014 r.; Trzy tematy, 3 stycznia 2014 r.; „Top Of The Lake”, 5 stycznia 2014 r.; Jeziornie, 10 stycznia 2014 r.; Jackie Evancho – Imaginer – Chanté En Français – HD, 19 stycznia 2014; Absolutnie doskonały : talent, głos, śpiew Jackie Evancho, 22 stycznia 2014 r.; „Dzieła” i arcydzieła, 23 stycznia 2014 r.; „Chim Chim Cher-re”, 28 stycznia 2014 r.; „Niezwyciężony”, 31 stycznia 2014 r.; „Musetta’s Waltz”, 1 lutego 2014 r.; „Ściema”, 3 lutego 2014 r.; „Nostalgiczny pesymista?” Bynajmniej, 5 lutego 2014 r.; „Lista Scorsesego”, 6 lutego 2014 r.; „Kalpy”, 12 lutego 2014 r.; Virginia Mayo, 14 lutego 2014 r.; „Ciężko powiedzieć” „troszeczkę” „przepyszny”, 14 lutego 2014 r.; „The Moon Song”, 17 lutego 2014 r.; 0,003 sek, 21 lutego 2014 r.; Zamurowywanie nieba, 2 marca 2014 r.; „Kluczowy”, 5 marca 2014 r.; Kręgi piekielne, 8 marca 2014 r.; „Polska” Norah Jones, 11 marca 2014 r.; Piękny film, czyli „Witaj w klubie”, 21 marca 2014 r.; „Kamienna, nieprzenikliwa kostka”, 23 marca 2014 r.; Jackie Evancho: 09.04.2000, 25 marca 2014 r.; Tylko Jackie Evancho, 22 kwietnia 2014 r.; „Pusta, nudna ekstrawagancja”, 30 kwietnia 2014 r.; „Doświadczenie niewerbalne”, 7 maja 2014 r.; „Wielkie piękno”, czyli…, 9 maja 2014 r.; Podśpiewywanie, 14 maja 2014 r.; „Chce się żyć…”, 17 maja 2014 r.; „Nie siedźmy bezczynnie. Zagłosujmy”, 23 maja 2014 r.; Jackie Evancho „Think Of Me” (Rehears. Coming Album 2014), 25 maja 2014 r.; Wybory i konkursy, 27 maja 2014 r.; A było już tak pięknie, 29 maja 2014 r.; „Awakening”, 29 maja 2014 r.; Tańce z lipieniami, 12 czerwca 2014 r.; Remis Chorwatów, 13 czerwca 2014 r.; „Niewykluczone, że kluczową rolę odegrają Niemcy”, 18 czerwca 2014 r.; „Inaczej będzie tak, jak jest”, 28 czerwca 2014 r.; Mundial, czyli 1% piłkarskiej sztuki, 7 lipca 2014 r.; 7:1, albo: „Chaos, rozprzężenie, pobieżność”, 9-10 lipca 2014 r.; Wakacje w mieście, 16 lipca 2014 r.; „Go Time” pop song… Jackie Evancho, 17 lipca 2014 r.; „Intymistyka”, 17 lipca 2014 r.; „Awakening” Jackie Evancho c.d., 17 lipca 2014 r.; Stefan Chwin ma rację, 23 lipca 2014 r.; W twardej, i w miękkiej okładce, 7 sierpnia 2014 r.; Wolę Audiarda niż Scorsese, 25 sierpnia 2014 r.; Ani magii, ani blasku księżyca, 28 sierpnia 2014 r.; Traherne, Vaughan, Herbert (George), 28 sierpnia 2014 r.; „More Than A Prodigy”, 14 września 2014 r.; Kilka słów na koniec lata AD 2014, 15-22 września 2014 r.; „Niepogłębione refleksje”, 3 października 2014 r.; Cudowny dar, czyli sopran Jackie Evancho, 8 października 2014 r.; Nareszcie dobry polski film, 12 października 2014 r.; Wolę… siatkarzy, 12 października 2014 r.; Rozrywka, 17 października 2014 r.; „Proszę myśleć pozytywnie”, albo „osobliwość”, 21 listopada 2014 r.; Pasja czytania (i słuchania), 27 listopada 2014 r.; „Widać czubka, góry nie widać”, 27 listopada 2014 r.; Miętus i Chassenay D’Arce, 29 listopada – 3 grudnia 2014 r.; Nagroda „Grabovius” dla Jackie Evancho, 3 grudnia 2014 r.; Przerwa, 18 grudnia 2014 r.; „O, wa! O, wa!”, 19 grudnia 2014 r.
„NO… JAN POETO, NAPISZ COŚ…”
„No… Jan Poeto, napisz coś…” zachęcają mnie w e-mailach, SMS-ach lub telefonicznie znajomi zaniepokojeni brakiem zapisków w Dzienniku. Z jednej strony bardzo mnie cieszy czytanie tych m.in. zapisków. Po przejściu formalnym (z racji wieku) na emeryturę chciałem mieć, chociaż krótki urlop i nareszcie poczuć się emerytem. Zajmowanie się twórczością literacką to przecież nic innego niż przebywanie na urlopie, mogłoby się wydawać. W przypadku zajmowania się twórczością literacką nie ma czegoś takiego jak „emerytura”. Niektórzy, bowiem przeszli na emeryturę pisarską po napisaniu jednej, dwóch książek, ale za to dożywotnio zostali „pisarzami” lub „poetami”. Inni piszą do końca swoich dni opasłe „powieści”, wydają „liczne tomiki poetyckie” i „pies z kulawą nogą” o nich nie pamięta.
W twórczości literackiej staram się zachować… zdrowy rozsądek, jeśli „zdrowy rozsądek” może mieć coś wspólnego z jakąkolwiek twórczością. „Zdrowy rozsądek” w tym sensie by nie „tworzyć na siłę”, to znaczy nie „siedzieć po nocach” lub „nie ślęczeć nad klawiaturą kompa” albo nie „wodzić całymi dniami piórem (ołówkiem) po papierze”. Wiersze, proza… powinny przychodzić nie wiadomo kiedy, nie wiadomo skąd i – zapisywane od niechcenia. „Tworzone na siłę”, „wysiedziane” produkty literaturopodobne „zapełniaczy papieru” znajdują się w nie przebranej ilości w księgarniach, a także w bibliotekach.
A poza tym absorbuje mnie wydanie najnowszej książki. Pomysł jej wydania powstał dokładnie 2 czerwca 2011 r. podczas spaceru z M. brzegiem zatoki. M. wówczas wyszedł z propozycją wydania niewielkiej książki z obrazami malarza, którego jedną z prac zobaczył w moim mieszkaniu. Już od jakiegoś czasu co i raz rozmawiałem z W., znanym pejzażystą, na temat wydania takiej książki. Pomysł mu się spodobał, przysłał mi nawet fotografie swoich obrazów, ale było ich stanowczo za mało (chyba ze dwadzieścia, a ja potrzebowałem, aby było z czego wybrać, z setkę), a poza tym nie podpisane i nie w takiej rozdzielczości aby nadawały się do reprodukcji. Spotkałem się z W. jeszcze kilka razy. W końcu odwiedziłem go w jego „posiadłości” pod Gdańskiem. Przyjął mnie bardzo gościnnie, uraczył bimbrem, który nazywa „domorosłą whisky”, ale gdy w pewnej chwili powiedział, że „w środku na każdej kartce książki ma być mój obraz, a dookoła twoje wiersze”, wiedziałem, iż z pomysłu M. nic chyba raczej nie będzie. A kiedy jeszcze na odjezdnym dodał: „To ty, Jasiu, będziesz musiał dopilnować, aby mi nie skopali kolory w drukarni” pomyślałem, że na pewno nie wejdę w ten projekt wydania książki wspólnie z W. No chyba, że całą rzecz przemyśli i oddzwoni. Nie oddzwonił. Już nie raz się przekonałem, że niektórzy współcześni malarze mają przewrócone w głowie zarówno na swój temat, jak i swojego malarstwa. (Za chwilę dojdę do malarzy… „dawnych” tzn. dziewiętnastowiecznych, ale ponieważ „słynę” z długich wstępów jeszcze napiszę kilka zdań).
Nadarzyła się okazja by wystąpić o grant „do województwa”. Przygotowałem wniosek, że chciałbym wydać tomik wierszy z okazji 35-lecia działalności literackiej i wydawniczej przypadającej w 2012 r. i dofinansowanie otrzymałem w wysokości… jednej piątej potrzebnej na wydanie takiej książki.
(A swoją drogą jestem ciekaw jak darczyńcy kalkulują, że na wydanie książki przeznaczają zazwyczaj niewielką część potrzebnej kwoty? Że niby kto ma dorzucić potrzebne pozostałe cztery piąte? Autor? Z czego?
Z drugiej strony przypadkiem dowiedziałem się jak to jedna ze znanych poetek otrzymała na wydanie i promocję swojego najnowszego tomika aż dziesięć tysięcy złotych. Za taką kwotę spodziewałem się i świetnych wierszy, i pięknego edytorstwa. A tymczasem została wydana marniutka zarówno pod względem artystycznym jak i edytorskim, rozsypująca się już przy pierwszej lekturze, książczyna. Jak to więc jest z tymi dofinansowaniami, czy też grantami? Od czego, od kogo to zależy?).
No cóż, trzeba cieszyć się z tego dofinansowania, które starczy na rękawy zamiast na cały garnitur i wspólnie z M. postanowiłem jednak wydać Przez chwilę. Wiersze z lat 2010-2011 oraz Wiersze nowe z 2012 r. Teraz jest tak, że autor ma nie tylko napisać książkę, postarać się o pieniądze na jej wydanie, zająć się jej opracowaniem edytorskim, redakcją, korektą, ale także zorganizowaniem promocji. A potem ktoś biorąc moją książkę do ręki pyta: „Jasiu, kto ci tak pięknie książkę wydał?” No właśnie, kto?
„Za komuny” jednak, jeśli ktoś jeszcze pamięta tamte czasy, było jednak w kwestii wydawania książek normalniej, a nawet, chyba, zwyczajnie normalnie. Do pisarza należało pisanie książek, za które otrzymywał całkiem przyzwoite honoraria. Państwo także, tzn. działające w jego imieniu instytucje kultury, organizowały m.in. promocje książek i spotkania autorskie. Teraz to autor wydaje książki i organizuje spotkania autorskie.
Nie chciałbym jednak ciągnąć tego wątku. Rzeczywistości wydawniczej, jaka jest (a jest to rzeczywistość coraz bardziej absurdalniejąca) zmienić, niestety, moim zdaniem nie można. Postanowiłem, zatem skupić się na pisaniu, a także… wydawaniu oraz organizowaniu promocji książek.
Redakcją, zatem najnowszej książki zajmuje się M. To także on podsunął mi myśl aby na pierwszej stronie okładki tym razem zamieścić nie zdjęcie autora, lecz reprodukcję obrazu malarskiego. Ze współpracy z W. nic nie wyszło. Trudno, jego strata. Postanowiłem, zatem poszukać obrazu, który w klimacie, nastroju, kolorystyce byłby przynajmniej zbliżony do moich wierszy. Od razu wiedziałem, że będzie to obraz któregoś z dziewiętnastowiecznych malarzy. Tylko którego, jeśli malarstwo z tamtego czasu jest… i tu naprawdę braknie mi słów – genialne, ponadczasowe, wieczne… Nie ma, moim zdaniem, żadnego porównania z niektórymi dziełami malarstwa współczesnego, które jest albo nieudolnym, bez talentu, naśladownictwem tamtego malarstwa, albo przedstawia, tak ja je widzę, jakieś nie przemyślane bazgroły.
Zachwycam się dziewiętnastowiecznym malarstwem amerykańskim, a szczególnie impresjonistami, a nade wszystko luministami. (Czy W. widział to malarstwo?) Którego z tych malarzy wybrać: Alberta Bierstadta (1830-1902), Williama Masona Browna (1828-1898), Frederica Edwina Churcha (1826-1900), Thomasa Morana (1837-1926)? A przecież to tylko niektórzy z całej plejady znakomitych malarzy. Już, już wybrałem obraz Morana, gdy natrafiam – ach, ten Internet, jakie niesamowite stwarza możliwości – na obraz Churcha. Wydaje mi się idealnie pasować na okładkę mojego tomika, a tu objawia się przed mną Brown. No i jego obrazy: Lndscape with Figures, Autumnal Landscape, Autumn Reflections II, The Valley Three Men in a Landscape, Autumn Landscape, Bend in the River, Fishing by a River. Jeden z nich tak mnie od pierwszego wejrzenia zauroczył, że postanowiłem go dać na pierwszą stronę okładki. Już nie będą szukać innych obrazów. Trafiłem dokładnie na „swój” obraz.
A przecież William Mason Brown to „nie tylko” pejzażysta. Spójrzcie chociażby na: Friuts of Summer, Monarch With Pansies and Fruits, czy Strawberries. Kto tak teraz potrafi malować, jaki współczesny malarz? Obawiam się, że… nikt!
Niewiele zatem piszę. Zajmuję się wydawaniem najnowszej książki. Sprzyja temu pogoda, bo chociaż lipiec, wakacje, ponoć pełnia lata, a za oknem pada, albo właśnie padało, albo niebawem zacznie padać. Od jutra jednak pogoda ma się poprawić. Ciekawym na jak długo.
A poza tym… czytam. Tutaj jednak całkowita – czytelnicza – posucha. Co wezmę jakąś książkę, to moim zdaniem, nie nadaje się ona do czytania. Nie chcę wymieniać „bestsellerów” niektórych współczesnych pisarzy, rzucone po kilku stronach w kąt. Szukam jednak, ustawicznie szukam lektury, która mnie zauroczy jak obrazy m.in. Williama Masona Browna.
22 lipca 2012.
ALISON BALSOM
Standardowy listopadowy poranek: zimno, wilgotno i pochmurno. (Za jednym wyjątkiem: 19, w poniedziałek, zdarzył się prześliczny, naprawdę prześliczny, słoneczny dzień. Było tak ciepło, że widziałem młode osoby chodzące „na krótki rękaw”).
W telewizji (konkretnie np. w TVN) od samego rana w kółko powtarzane wiadomości tzn. wszelkie możliwe wypadki i nieszczęścia: a to, że „urodziła się dziewczynka z sercem na wierzchu”, a to że „Kubica wypadł z trasy, uderzył w drzewo, ale nic mu się nie stało” itd. Słowem; w telewizji informacja to: wszelkie możliwe wypadki i nieszczęścia. No i, oczywiście, „polityka”, a nade wszystko „dyskusje polityków”, czyli napuszczanie jeden na drugiego jakichś nieszczęśników, którzy „dla Polski”, czyli dla tego czyje „na wierzchu” gotowi zagryźć z nienawiści, na wizji, jeden drugiego. A w ogóle telewizja powinna zmienić nazwę na… reklamowizja.
Unikam jak tylko mogę oglądania telewizji, a tu, tymczasem, jestem niemal dzień w dzień zamęczany ofertami jakichś „konsultantów”, którzy proponują mi „za dodatkową opłatą dostęp do drugiego telewizora”. „Panie – mówię – na tych prawie ośmiuset programach, do których mam „dostęp” nie ma co oglądać, więc po co mi jeszcze drugi telewizor”. „Konsultant” pozostaje jednak nachalnie nieugięty i wymienia mi „nowe programy w rozdzielczości HD”. „Panie – dodaję – na programach HD także nic nie ma godnego uwagi. Czy ta beznadziejna „rozrywka”, czy te w kółko powtarzane stare filmy albo współczesne polskie filmy, w których nie wiadomo, o co chodzi to ma być ta „atrakcyjna oferta”? – wyprzedzam jego „argumenty”. W końcu wyłącza się, ponieważ nie ma nic do powiedzenia. I tak jest do następnego razu.
Niekiedy jednak, wbrew zasadzie, że polskich współczesnych filmów nie oglądam, odżałowuję sto minut na różne Wymyki albo Krety z nadzieją, że a nuż, że może tym razem?. Poprzez bełkot aktorów trzeba domyślać się sensu wypowiadanych kwestii. Dlaczego na polskich współczesnych filmach aktorzy bełkocą, a nie mówią? No i dlaczego świat przedstawiony tych filmów jest tak straszliwie ponury i beznadziejny?
Czasami w repertuarze filmowym telewizji udaje mi się „coś” jednak wypatrzeć: a to całkiem niezły duński film pt. Zwyciężymy (Drømmen – 2006 r.) 105 min., reż. Niels Ardenoplev, a to zupełnie przyzwoity, francuski „film przygodowy” sprzed… pięćdziesięciu lat, czyli 100 tysięcy dolarów w słońcu (Cent mille dollars au soleil – 1964 r.) 130 min.,, reż. Henri Verneuil, a to dobry współczesny amerykański film pt. Wyrok skazujący (Conviction – 2010 r.) 110 min., reż. Tony Goldwyn. Za to zupełnie mi „nie leżą” „artystyczne”, szczególnie irańskie, „arcydzieła” w stylu nagrodzonego Srebrnym Lwem w Wenecji filmu pt. Kobiety beż mężczyzn.
Zresztą filmy to zawsze tylko uzupełnienie dnia. Dzień zaczynam od włączenia radia. I nie znoszę już od świtu „plumskających” „chopinów”. Za to uwielbiam, gdy od rana słyszę… barokową trąbkę. (Ostatnio w kółko słucham płyty: Alison Balsom, Sound the Trumpet, Royal Music of Purcel & Handel, The English Concert Trevor Pinnock).
Pozostaje czytanie, chociaż nie przebrnąłem nawet przez kilkanaście stron ani nagrodzonej Silesiusem olbrzymiej powieści Miljenko Jergovicia pt. Srda śpiewa o zmierzchu w zielone świątki, ani przez, jeszcze bardziej obszerną, noblisty Mo Yan’a Obfite piersi, pełne biodra. Być może wina jest w tłumaczeniach, a zapewne w tym, że nawet w krótkim wierszu można powiedzieć więcej niż w obszernej powieści. Za to nie mogę naczytać się Poezji Williama Blake’a (1757-1827), Richard’a Crashaw’a (1613-1649), Emily Dickinson (1830-1886), John’a Donne’a (1572-1631), Roberta Frosta (1874-1963), Thomasa Hardy (1840-1928), Johna Keatsa (1795-1821), Johna Miltona (1608-1674), Williama Shakespeare’a (1564-1616), Williama Wordswortha (1770-1850). A poza tym te współczesne „powieści” najzwyczajniej są nudne. No bo ileż potrzeba słów by cokolwiek sensownego powiedzieć. Dla mnie najważniejszą ze Sztuk jest Poezja. Podobnie, ale tylko podobnie, jest w fotografii i malarstwie. Tam również od razu widać kto potrafi myśleć. Ileż bezmyślnych okropieństw uznawanych jest za sztukę w fotografice, ileż potwornych bohomazów uznawanych jest za malarstwo. Jakim wspaniałym wynalazkiem jest Internet. Ileż bowiem można odkryć i obejrzeć wspaniałych malarzy i ich dzieł. Dlaczego uwielbiam m.in. barokowe trąbki, Poezje Dickinson i amerykańskich impresjonistów? Ponieważ współczesna sztuka nie ma nic do zaoferowania.
Niedawno pewien miłośnik sztuki usilnie zaczął mnie zapraszać do swojego domu. „Mam dla ciebie niespodziankę. Mam dla ciebie niespodziankę” – powtarzał za każdym razem, gdy się spotkaliśmy. W końcu dałem „się zaprosić” „na kawę”, chociaż mieszkał w podgdańskiej miejscowości. Zajechaliśmy więc któregoś dnia do jego domu. Tam od razu powiódł mnie „na pokoje” i z triumfem zaprezentował wiszący nad kominkiem obraz, który znajduje się na okładce mojej najnowszej książki pt. Przez chwilę… Ów miłośnik sztuki powiedział, że jest tak zachwycony obrazem Autumn. Reflections Williama Masona Browna, że kazał go namalować jakiemuś malarzowi. Tylko dlaczego ów malarz podpisał obraz Browna swoim nazwiskiem?
25 listopada 2012 r.
„Z CICHYM ŚWIATŁEM W OCZACH”
Muzykę wieczorem (1980) Jarosława Iwaszkiewicza (1894-1980) a nade wszystko wiersze Thomas’a Hardy’ego (1840-1928) „dawkuję” sobie po kilka utworów, po kilka wersów tak, aby starczyło na jak najdłużej. Odkładam i znowu zaglądam. Bo to jest Poezja. Natomiast opowiadania Iwana Bunina (1870-1953) z tomu Późna godzina przeczytałem dzisiaj po przebudzeniu z zapartym tchem. Ach, jakież to pisanie, jakaż to – w sumie – jednak Poezja prozą. Już dawno, bardzo dawno nie czytałem niczego w takim zachwycie, w takim uniesieniu. No i jeszcze ten Buninowski humor, ta lekkość, ta nostalgia… Nikt tak jak on nie potrafi pisać. Jego twórczość przetrwała już tyle lat i wciąż jest zachwycająca. A kto za rok, za dwa, za kilka lat będzie pamiętać o tych opasłych tomach zalegających, zawalających księgarnie? Chyba nikt oprócz ich autorów. Krótkie opowiadania Bunina jeszcze raz potwierdzają fakt, że liczy się nie ilość, lecz jakość. Nie mogę się oprzeć by nie zacytować chociażby fragmentu Buninowskiego humoru i lekkości. Oto fragment opowiadania Zojka i Waleria (13 października 1940), (Późna godzina, Opowiadania emigracyjne i Nieszczęsne dni (dziennik z lat 1918-1919). Wybór, przekłady i komentarze Renaty Lis. Sic! Warszawa 2012).:
„Nagle ktoś szybko wbiegł na strych, z rozmachem otworzył i zamknął drzwi – obejrzawszy się Lewicki w świetle lukarny zobaczył Zojkę. Podskoczyła do niego, utonęła w sianie i tracąc dech zaszeptała, także leżąc na brzuchu i jak gdyby z lękiem patrząc mu w oczy:
– Żorżyk, mój miły, muszę panu coś powiedzieć – coś strasznie dla pana ciekawego, niezwykłego!
– Co takiego, Zojeczko? – zapytał, unosząc się.
– Zobaczy pan! Tylko najpierw niech mnie pan ucałuje – koniecznie!
I zaczęła bić nogami w siano, odsłaniając swoje pełne uda.
– Zojeczko – zaczął, nie mając sił, by zatrzymać w sobie bolesną czułość, tak udręczoną miał duszę. – Zojeczko, pani jedna mnie kocha i ja panią także kocham… Ale nie trzeba, nie trzeba…
Ona zabiła nogami jeszcze weselej.
– Trzeba, trzeba, koniecznie!
I upadła mu głową na pierś. Pod czerwoną wstążką zobaczył młody blask jej orzechowych włosów, usłyszał ich zapach i przycisnął do nich twarz. Nagle ona cicho i przenikliwie krzyknęła „aj!” i złapała się za spódniczkę z tyłu.
Poderwał się.
– Co takiego?
Upadła głową w siano i zaszlochała:
– Coś mnie tam strasznie ugryzło… Niech pan zobaczy, niech pan szybko zobaczy!
I odrzuciła spódnicę na plecy, ściągnęła ze swojego pełnego ciała długie majteczki.:
– I co? Jest krew?
– Ależ nic nie ma, Zojeczko!
– Jak to nie? – krzyknęła, znów szlochając. – Niech pan podmucha, niech pan podmucha, strasznie mnie boli!
On dmuchnął, a potem chciwie pocałował kilka razy delikatny chłód jej szerokiej i pełnej pupy. Zerwała się w obłąkanym zachwycie, błyszcząc oczami i łzami:
– Oszukałam pana, oszukałam, oszukałam! Należy się panu za to ta straszna tajemnica: Titow dał jej kosza! Zupełnego kosza! Słyszeliśmy wszystko z Griszą w salonie: idą przez salon, my siedzieliśmy na podłodze za fotelami, a wtedy on mówi do niej, strasznie obraźliwie: „Droga pani, ja nie z tych, co to dają się wodzić za nos. A przy tym nie kocham pani. Pokocham, jeśli pani na to zasłuży, a na razie żadnych usprawiedliwień”. Prawda, że to dobrze powiedział? Ma teraz za swoje!
I podskoczywszy, rzuciła się w dół po schodach”.(s. 56-58).
Tak, to jest tylko niewielki fragment. Trzeba koniecznie przeczytać całość. I obowiązkowo w oryginale. Cóż, coraz mniej osób zna rosyjski, ale dla, właśnie, Bunina, warto się tego języka poduczyć. Wprawdzie Renata Lis, autorka wychwalanej przez mnie niedawno książki pt. Ręka Flauberta nieźle tłumaczy, ale zdarzają się jej jednak i takie „kwiatki” jak np.:
„Na prawo od wjazdu stała pusta stara stajnia z nadbudówką do składowania siana, potem długie pomieszczenie dla służby połączone z kuchnią, zza którego wyglądały brzozy i lipy;” (s. 54),
„Rodzice ożenili mnie z przepiękną panną z bogatego i starego domu chłopskiego, która była jeszcze młodsza niż ja i piękności dziwnej: twarzyczka przezroczysta, bielsza niż pierwszy śnieg, oczy lazurowe, jak u świętych dziewic…” (s. 75),
„…spotkałam człowieka o niezwykłym, przepięknym sercu, starszego wojskowego w stanie spoczynku, za którego wkrótce wyszłam za mąż…” (s. 80-81),
„A ona tak się wstydziła, że odpowiadała jedynie żałosnym uśmiechem, purpurowiała plamiście na drobnej i delikatnej twarzy – twarzy szczuplutkiej, jasnowłosej dziewczyny w lekkiej białej bluzce z ciemnymi od gorącego młodego potu pachami, pod którą ledwo zaznaczały się małe piersi”. (s. 85).
Tak, Iwana Bunina trzeba czytać najlepiej w oryginale.
20 stycznia 2013 r.
WIELE HAŁASU O… C/2011 L4 (PANSTARRS)
W ostatnich dniach wiele było hałasu w środkach masowego przekazu o nowym Papieżu Franciszku oraz komecie C/2011 L 4 (PanSTARRS). Papież Franciszek jest bardzo sympatyczny, tym bardziej, że pochodzi z Argentyny, do której mam pewien (rodzinny) sentyment. Poza tym Argentyna to przepiękny kraj. Niewiele, naprawdę niewiele brakowało, abym do Buenos Aires, z racji spraw rodzinnych, pojechał. Tymczasem po pierwszej euforii, że jest nowy Papież już niektórzy dziennikarze zaczęli… „ryć” i doszukiwać się: jakie też ma on powiązania z juntą wojskową. Ba, nawet ściągnięto jakąś uczoną panią profesor, która objaśniała, że tak może być. Nie, nie mogłem tego słuchać. Że też zawsze znajdą się ludzie, którzy muszą wszystko obrócić na nice. Nie ma dla nich żadnych świętości.
Natomiast nie mogłem się także doczekać widoku tej nowej komety. Miała pojawić się tuż po zachodzie Słońca, ponad horyzontem, tuż w sąsiedztwie „młodego” Księżyca. Obdzwoniłem, obmailowałem wszystkich swoich znajomych, sam też uzbrojony w lornetkę próbowałem wypatrywać 12 i 13 marca br. to „cudo”. I co? I tym razem przysłowiowe „nic”. Na zdjęciach publikowanych w Internecie kometa ta wygląda przepięknie, ale ze wzgórza na gdańskim Chełmie nie było jej widać. Ponoć pod Księżycem był widoczny jakiś obłoczek, ale ani ja, ani żaden z moich znajomych, nic nie dostrzegliśmy. Ponoć jest jeszcze szansa ujrzenia tej komety do końca marca.
Rozumiem medialny hałas wokół wyborów nowego Papieża, to dobrze także, iż środki masowego przekazu informują co dzieje się na niebie. Kiedy jednak zaczął się szum wokół pewnego poety, który właśnie skończył 70 lat i z tej okazji wydał książkę zawierającą 22 wiersze zaciekawiła mnie ta informacja. A więc nareszcie nie mówi się tylko o polityce, wypadkach i wszelkich możliwych nieszczęściach itd., ale jest i miejsce dla poetów. Sam solenizant, który pisze „wiersze pozbawione słów” oświadczył, że tych wierszy i tak jest w jubileuszowym tomiku za dużo, bo „powinno być co najwyżej pięć”. Cóż za skromność godna podziwu. Ów poeta stwierdził także, iż dla niego pisanie poezji polega na redukcji słów. Doszedł tak daleko, że dla niego wiersz to… „dwa wyrazy oddzielone przecinkiem. Dalej już się nie dało”.
No, cóż: „wiersze pozbawione słów”, czyli… powieści pozbawione sensu, muzyka pozbawiona melodii, obrazy pozbawione treści itd. Czyż taka ma być współczesna Sztuka? W moim – konserwatywnym i tradycyjnym – przekonaniu słów w wierszu powinno być tyle, ile… być powinno, czyli ani za dużo ani za mało. Z doświadczenia wiem, że wiersz może być „błyskiem” i wtedy nie poprawiłbym ani jednego słowa, ani nawet przecinka. Niekiedy jednak zdarza się, że w tekście mi „coś zgrzyta” albo wiersz, gdy czytam go głośno po wielekroć… „nie mieści się w gębie”, jak zazwyczaj mówią aktorzy. Wtedy szukam słów, ba, skreślam całe wersy, a nieczęsto i strofy. Czasami jestem zadowolony. Niekiedy już od pierwszych słów, od pierwszych wersów czuję, że wiersz mi się „udał”. Tak było z wierszem i o tegorocznym marcu. Przedstawiam go poniżej. Mogę sobie na to pozwolić, ponieważ ostatnio trochę „sypnęło” mi wierszami.
CHCIAŁBYM WIERSZ NAPISAĆ:
TAKI,
ABY BYŁ MARCA OZDOBĄ
Chciałbym wiersz napisać: by stał się ozdobą
marcowych – wciąż zimowych jeszcze – dni.
O, wiersz napisać niby jaśminowiec wonny, tak
by wiosną zapachniało i cieplejsze stały się dni.
Rozglądam się: dni już tak przestronne, że czas…
już najwyższy czas, aby je przewietrzyć, światłem
napełnić. Tak, czekam na rychłą zmianę pogody.
Niech wiatr wiosną zaszeleści, deszczem podzwoni.
Gdzie szukać natchnień, kiedy pochmurno i zimno.
Z książek? Wiele, a niektóre po wielokroć, czytam.
Ach, jakże chętnie… „audiobooka” posłuchałbym,
który mi wiosennie jeden, drugi, trzeci listek opowie.
Oto mały cud marcowy na niebie: nad zachodnim
horyzontem, w sąsiedztwie cienkiego sierpa Księżyca,
kometa Panstarrs świeci. Kto ją tam wypatrzy. Nieba
nad miastem tyle, co małe okno. Ile gwiazd pomieści?
O, taki wiersz napisać, aby marca był ozdobą. Bo:
ileż jeszcze mam czekać aż przebiśniegi się ockną
a ptaki zaczną śpiewać. Zresztą: skąd wiedzą kwiaty
by – rosnąć, ptaki – by śpiewać? No, skąd wiedzą?
16 marca 2013 r.
Ps.
Laureatem pierwszej edycji Nagrody im. Zbigniewa Herberta (50 tysięcy dolarów amerykańskich) został 86 letni poeta amerykański, „awangardowy klasyk”, William Stanley Merwin, który w Polsce nie wydał ani jednej książki. Przysłuchiwałem się rozmowie siedmioosobowego jury. Było to raczej odpytywanie przez Andrzeja Franaszka pozostałych sześciorga członków jury. Nie dowiedziałem się niczego ani o laureacie nagrody, ani niczego nowego o jej imienniku. Chętnie poczytałbym, chociażby w dobrym przekładzie, wiersze William,a Stanley,a Merwin’a.
„WIZUALNA POEZJA”
Jest takie powiedzenie, że „kino bywa sztuką”. Dla mnie Kino zawsze (!) było Sztuką i zawsze (!) stanowczo protestowałem przeciwko nazywaniu Kina… rozrywką. Albowiem „rozrywka” kojarzy mi się z czymś pozbawionym Sztuki, czymś bez żadnych wartości artystycznych, poznawczych itd. A poza tym: ileż można „się rozrywać”? Zdaję sobie sprawę z tego, że chyba wiele osób traktuje życie jako „rozrywkę” lub chciałoby przeżyć swoje lata jeśli nie „rozrywkowo” to przynajmniej „na luzie”. Mnie taki punkt widzenia zupełnie nie odpowiada.
(I dlatego „coś we mnie »się burzy«”, gdy nowa platforma „nc+” jako swoje credo głosi „nowa definicja rozrywki”. Na miły Bóg, telewizja, tak jak i Kino, nie jest tylko „rozrywką”).
Owszem, można „się rozerwać”, ale życie, Sztuka, Kino nie są, według mnie, „rozrywką”. Czy rozrywka może być Sztuką? Oczywiście. Np. film Stanleya Kramera Ten szalony, szalony, szalony, szalony świat (It’s Mad Mad Mad Mad World – 1963), 192 min., prod. USA, jest „genialną rozrywką”, a przy tym jednak Sztuką. A filmy z Jackiem Lemmonem (1925-2001) np.: Avanti (1972), Wielki wyścig (1965), Słodka Irma (1963), Pół żartem, pół serio (1959). (Zresztą nawiasem mówiąc chyba Jack Lemmon w grobie się obraca, gdy pisząc te słowa traktuję go, jako aktora „rozrywkowego”. Lemmon to był przecież znakomity aktor dramatyczny). No a Charlie Chaplin: najwspanialsza rozrywka na najwyższym poziomie, a jednak Sztuka.
Współczesne Kino poszło w jakimś przedziwnym kierunku. Stało się bowiem już nawet nie tyle „rozrywką” co jakąś koszmarną, cuchnącą kukurydzianym fetorem, nudą z powielanymi tematami, beznadziejnymi bohaterami (nieogolona gęba, łysa pała, narkotyki + alkohol), wulgarnym seksem, coraz szybszym „migotliwym” montażem i „muzyką”, od której „szału można dostać”, a także „efektami specjalnymi”, po których boli głowa.
Z jakąż zatem radością powitałem – jako kinofil – Życie Pi (Life of P – 2012 ) 127 min. reż. Ang Lee, prod. USA, Tajwan.
(Wybierałem się na ten film do kina wielokrotnie, ale za każdym razem coś mi przeszkadzało. A to godzina była nie taka, a to dowiedziałem się, że czeka mnie „masakra’ z polskim dubbingiem, a to znowu wycofałem się w ostatniej chwili, gdy zobaczyłem stłoczony tłum z górującymi nad nim kubłami cuchnącego popcornu. Jak w ogóle można żreć w kinie? Jesteś głodny? Zjedz przed seansem! Kino to nie bar! Dla mnie kino do świątynia Sztuki. No cóż, jakie teraz filmy (wyłącznie „rozrywkowe”), takaż i świątynia).
Wracając jednak do tematu: zacząłem oglądać Życie Pi z DVD i… zapomniałem oddychać z zachwytu. Tak, to jest Kino!!! Nie, nikt mnie nie przekona, że tygrys bengalski w tym filmie został „wygenerowany cyfrowo”. To nieprawda! Tygrys jest… prawdziwy. W materiałach informacyjnych o tym filmie można przeczytać, że kilkaset osób przez bardzo wiele godzin pracowało nad tym, aby Życie Pi stało się wizualnym arcydziełem.
Bez wahania dałem temu filmowi moją najwyższą ocenę tj. 6 (szóstkę) za wszystko: za efekty specjalne, za zdjęcia, za muzykę, za niesamowitą pracę reżyserską, a nade wszystko za Magię, która emanuje z tego filmu tak bardzo, że po obejrzeniu natychmiast zacząłem go oglądać od początku. A dzisiaj obejrzę go sobie jeszcze raz. Dawno, bardzo dawno już mi się nie zdarzyła taka sytuacja. Kiedyś przed laty, kiedy wychodziłem z kina (filmy Kubricka, Felliniego, Kobayashiego itd.) od razu wiedziałem, że muszę na obejrzany przed chwilą film pójść jeszcze nie raz.
Bo Kino jako Sztuka jest i malarstwem, i muzyką, i fotografią, i literaturą, i religią, i filozofią… Bywa także Poezją. Rzecz w tym aby z tych wszystkich sztuk, z religii i filozofii itd. powstała nowa jakość, „nowy, wspaniały świat”. Nie na próżno najwięksi reżyserzy uważani są za magów, czy nawet pół-bogów, którzy potrafią stworzyć nie tylko filmowe światy.
A Życie Pi jest Magią. Właśnie takie filmy chciałbym oglądać. Właśnie na takie filmy chciałbym chłodzić do kina.
Na temat tego filmu napisano już tyle „mądrych” recenzji i omówień, że nie chciałbym dodawać jeszcze swoich „trzech groszy”. Sztuka albo „trafia” albo pozostawia i mnie obojętnym. Mnie w dalszym ciągu zachwyca min. Barry Lyndon Kubricka, a do innych ten film nie trafia, bo nie ma w nim „akcji”. Odbieram filmy z pozycji widza-kinofila i po kilkudziesięciu latach jako „stary widz” wiem, po prostu wiem, czy film warto oglądać.
Z wielką ciekawością chciałbym sięgnąć do książki Yanna Martela. Ciekawym czy mnie tak zachwyci tak, jak film?
25 kwietnia 2013 r.
Ps.
Nie mogłem się doczekać poniedziałkowego (22 kwietnia br.) Teatru Telewizji ze spektaklem pt. Trzy razy Fredro. Na pierwszy ogień poszła jednoaktówka Fredry z 1865 r. (prawdopodobnie jest to ostatnia sztuka tego dramatopisarza) pt. Świeczka zgasła w reżyserii Jerzego Stuhra z Agnieszką Radzikowską i Maciejem Stuhrem. Bardzo dobry w roli Pana był, moim zdaniem, Maciej Stuhr. W ogóle dobre przedstawienie.
Natomiast trema zupełnie „zjadła” aktorów drugiego przedstawienia w reżyserii Mikołaja Grabowskiego, transmitowanego także „na żywo” z krakowskiego ośrodka telewizji. Zrzędność i przekora to komedia w jednym akcie wierszem, „jedna z wczesnych prac literackich Fredry zwiastująca wielki talent, lekkość i finezję wiersza, mistrzostwo w kreowaniu scenicznych charakterów”. Nic z tej ani m.in. lekkości ani finezji wiersza w krakowskim przedstawieniu nie zostało. Aktorzy bowiem grali nerwowo, szesnastolatkę grała chyba czterdziestoletnia aktorka i niech w ogóle spadnie zasłona milczenia nad grą w tym spektaklu ponoć wybitnych aktorów krakowskich.
Natomiast majstersztykiem okazało się warszawskie przedstawienie w reżyserii Jana Englerta. Komedia w 1 akcie wierszem z 1825 r. pt. Nikt mnie zna została zagrana znakomicie przez cały zespół aktorski. Mnie, osobiście, najbardziej podobali się Zbigniew Zamachowski, a zwłaszcza Piotr Adamczyk. Otwierałem oczy i uszy z podziwu, że Piotr Adamczyk, który ostatnio „poszedł” w głupie komedie i nie mniej głupie reklamy tak znakomicie potrafi grać. Oby tylko nie podzielił losu Marka Kondrata, na którego widok w kolejnej kretyńskiej reklamie od razu przełączam kanał albo wyciszam głos.
NAJLEPSZA KSIĄŻKA
Ostatnio, kiedy wychodziłem z przydworcowego empiku z niewielką książką pt. Bóg i nauka z podtytułem Moje dwie drogi do jednego celu Michała Hellera, nie mogłem nie dostrzec… „zwalonych na kupę” powieści. Co jakiś czas w m.in. empikach dokonuje się przewalania towaru z jednego miejsca w drugie, z jednych półek na drugie. Jesteś, kliencie, przyzwyczajony do „swoich” półek i zmierzasz do działu „sztuka” albo „foto”, a tu od razu spotyka cię niespodzianka, bo twoje ulubione czasopisma przerzucono gdzie indziej. Trzeba kluczyć, szukać, przyzwyczajać się itd. A gdy już opanujesz ten labirynt znowu ktoś wpadnie na pomysł aby wszystko pomieszać. Przy okazji takich „przewalanek” „zwala się na kupę” tony przeróżnych książek, przeważnie „powieści”. No cóż, żyjemy w czasach egalitarnych, więc każdy może być „pisarzem”, czego efekt widać w m.in. empikach. A co jakiś czas (coraz częściej) przecenia się te „powieści” i mój komputer jest zaśmiecany bezustannymi reklamami powieściowych „okazji”.
Książkę Hellera przeczytałem „jednym tchem”. Jeśli czytać, to tylko takie książki. Co mi po „powieściach”, w których „akcja leci, leci, leci, leci”. Co mi po „poezjach”, w których nie ma „ni myśli, ni uczuć”. Ci mi po filmach, w których bezustannie gonią się lub walą po mordach nieogoleni, łysi faceci? „Akcja”, „rozrywka”, wiersze bez poezji… nie, to mnie nie interesuje.
Czytając książkę Bóg i nauka Michała Hellera wziąłem ze sobą, jak zawsze, ołówek by podkreślić co ciekawsze fragmenty. Tym razem ołówek posłużył mi do notowania co jeszcze mógłbym (powinienem) przeczytać. A nazbierało się tego z kilkadziesiąt nazwisk i tyleż, oczywiście, tytułów. Nic zatem tylko czytać i czytać. Czytać i czytać.
Bóg i nauka Michała Hellera to najlepsza książka, jaką ostatnio przeczytałem. Wydaje mi się, że powinna zostać lekturą każdego czytelnika.
W ostatnie dni tak się zaczytałem książką Michała Hellera, że nawet nie dostrzegłem, że na dobre zagościła wiosna. Bo w mieście wiosny prawie nie widać.
Tydzień temu (5 maja) L. wywiózł mnie na cały dzień nad Zatokę Pucką. Z okolicznych wzgórz podziwialiśmy aż po horyzont zatokę, a potem puściliśmy się wokół (i jeszcze dalej) Nadmorskiego Parku Krajobrazowego Beka. Wracaliśmy osmagani wiatrem i Słońcem od ujścia Redy i jeszcze kilka kilometrów dalej. Ach, cóż to była za wędrówka. No i dopiero tam wszędzie spotkaliśmy wiosnę.
A wczoraj odwiedziłem J. w jego posiadłości na Olszynce. Siedzieliśmy pod pięknie rozkwitniętą wisienką podziwiając także i inne porozkwitane już drzewa. W budce na jabłonce uwiła sobie gniazdo zięba. Tak, wiosna poza miastem, na przedmieściach jest najpiękniejsza.
12 maja 2012 r.
Ps.
Najdurniejszy film jaki widziałem w ostatnim czasie to Safe House (2012), 115 min., reż Daniel Espinosa z m.in. Denzel’em Washingtonem. Film ten można by w całości streścić następująco: „akcja, akcja, akcja, akcja”, czyli doprowadzone do granic absurdu: bezsensowne pogonie, ucieczki, mordobicia i strzelaniny. Okazuje się, że takich „dzieł” podobnych do siebie niemal jak dwie krople wody produkuje się bez liku. Niemal 90% repertuaru filmowego to, niestety, teraz takie właśnie filmy. I nawet mnie już nie dziwi, że są ciągle widzowie, którzy chcą oglądać takie dzieła.
W gąszczu takich „hitów”, czy też „mega hitów” staram się odnaleźć filmy nadające się do oglądania.
Postanowiłem poza tym… odejmować punkty od filmów.
Jeśli zatem: od pierwszych scen widać, że film będzie się rozgrywać w wielkim mieście – odejmuję 1 punkt. Jeśli tematem są narkotyki albo „kto kogo zrobi w konia” lub „dzielenie kasy” itd. – odejmuję 1 punkt. Jeśli głównym bohaterem jest nieogolony, obcięty na „łysą pałę” facet, którego jedynym atrybutem męskości jest gun (albo jeśli główny bohater to „przystojniak o cwaniackiej gębie”) – odejmuję 1 punkt. Jeśli już w pierwszej sekwencji bohaterowie zdzierają z siebie ubrania i uprawiają nudny seks – odejmuję 1 punkt. Jeśli częściej niż co pięć minut wybucha samochód – odejmuję 1 punkt. Jeśli film jest zmontowany z krótkich („migocących”) scen – odejmuję 1 punkt. Jeśli zamiast muzyki jest bezustanny huk – odejmuję 1 punkt. Jeśli akcja filmu przebiega prawie wyłącznie w ciemnościach – odejmuję 1 punkt. Jeśli w filmie pojawia się scena faceta myjącego zęby, z pianą na ustach – odejmuję 1 punkt… itd.
Jeśli film „zły” albo „do niczego” można ocenić na 1, a film „słaby” na 2, „przeciętny” na 3 itd., to jak ocenić „dzieło”, które otrzymuje np. minus 10 punktów?
Za to w sobotni późny wieczór można czasami jednak znaleźć niezły film, który wcale nie jest ani „mega hitem”, ani nawet „hitem”, ani „rozrywką”. Po prostu przyzwoite kino jak np. Janie Jones (2010), 107 min. reż. David M. Rosenthal. Nakręcono trochę podobnych filmów, ale ten ujął mnie świeżością i niebanalnością podejścia do, wydawać by się mogło znanego, tematu. Chciałbym więcej oglądać takich filmów. Czytać więcej takich książek jak Bóg i nauka. No cóż, Michał Heller jest tylko (na całe szczęście) jeden (jedyny).
NCL
NCL, czyli Noctilucent Clouds tzn. srebrzyste obłoki. Któż na nie zwraca uwagę? Kto w ogóle wie o ich istnieniu? A nawet jeśli wie, to po co mu ta wiedza potrzebna, jeśli wokół w dalszym ciągu trwa przerażająca rzeczywistość. (Zazwyczaj literaci piszą, że „rzeczywistość skrzeczy”).
A poza tym „po co” pisać (książki itd.) zadał mi wczoraj to pytanie mój znajomy. Po co, w ogóle, żyć w tej coraz bardziej absurdalniejącej rzeczywistości?
Wcale jeszcze nie wybieram się na „drugą stronę”, ale moje życie powoli dobiega końca. I wcale nie zazdroszczę młodym ludziom ich młodości, bo wiem, nie spotka ich tu nic dobrego. Mam jeszcze wiele pomysłów (literackich), wydawniczych itd., słowem „chce mi się chcieć”, ale nie pokonam wszechogarniających absurdów, arbitralności i najzwyczajniejszej głupoty oraz zawiści. Niemniej będę szedł dalej, aż do samego końca. I nikt mi nie zabroni ani tych moich „wierszyków”, (które co i raz pojawiają się nie wiadomo skąd), ani tych zapisków, ani nawet moich zainteresowań m.in. srebrzystymi obłokami. Bo na te „wierszyki” ktoś jednak ciągle czeka, o czym mogłem się przekonać w życzeniach składanych mi z okazji niedawnych imienin. Bo srebrzyste obłoki są nie tylko dla mnie. Wystarczy je dostrzec (podobnie zresztą jak poezję w codzienności).
W same imieniny dopadło mnie nie wiedzieć skąd przeziębienie tak, że z temperaturą 38,7 C przyjmowałem gości „zza drzwi”, a prezenty „przez żonę”. Już z samego rana pojawił się J. z prezentem, który bardzo mnie ucieszył (letnie portki z tropiku uszyte na miarę), ale najwięcej gości sypnęło się dopiero po południu i wieczorem. Przyjechał również K., ale tak jak to jest w jego zwyczaju nie przywiózł mi alzackiego wina, lecz… skórzane oficerki, a do tego… drugą parę portek, czyli bryczesy. Od razu te oficerki przymierzyłem i odetchnąłem z ulgą, gdy okazało się, że – ponieważ mam stopę „wysoką na podbiciu” – i te buty na mnie „nie wchodzą”. K. niezadowolony z siebie kręcił głową nie mogąc zrozumieć, że przeoczył taki fakt jak moje „wysokie podbicie”. Jakiś czas temu uparł się żeby zrobić ze mnie „koniarza”, chociaż nie raz mu tłumaczyłem, że tak jak psów nie lubię, tak koni się boję.(W dzieciństwie obserwowałem kilka razy spłoszone konie. Raz nawet widziałem jak furmankę rozniosły „w drobny mak”, gdy pijany chłop potraktował je batem. Chłopu nic się nie stało, wylądował z kilkoma siniakami w rowie, nawet nie wypuścił z rąk kufla). K. bowiem ma swoją „osobistą, małą stajenkę” a w niej dwa konie. No cóż, oprócz braku prezentów gorszą chyba rzeczą są prezenty „nietrafione”. Po co mi bryczesy, po co mi skórzane oficerki, jeśli ja na koniu i tak jeździć nie będę. K. jest, oczywiście, kierowcą, a jeśli ma spacerować to tylko na koniu. Ja, jak wiadomo, samochodu prowadzić nie mogę i bardzo lubię spacery. K. umyślił sobie abyśmy po Trójmiejskim Parku Krajobrazowym… spacerowali konno. Siedział smętny z tymi oficerkami, w pewnej chwili nawet wpadł na pomysł, aby je „szewc rozbił”, ale nie dałem się przekonać.
Rozstawaliśmy się więc w minorowych nastrojach: ja nieco zażenowany nietrafionym prezentem, on, że jednak nie udało mu się „wrobić mnie w konia”. Na odchodnym podgadaliśmy jeszcze o tym, że warto by zrobić wreszcie użytek z jego lunety, bo to i przesilenie letnie i białe noce. Ja wtedy dodałem, że to najlepsza sposobności by wyglądać „duchów na niebie”, czyli srebrzystych obłoków. K. zatrzymał się w drzwiach i powiedział:
– Oj, Jasiu, Jasiu zasiedziałeś się ty w domu, jeśli już wyglądasz „duchów na niebie”. Albo lepiej powiedz co ci zaaplikowali za lekarstwo na tę twoją gorączkę jeśli po nim widzisz srebrzyste obłoki?
Było już dobrze po północy, gdy obudził mnie jego telefon. – Mam dzisiaj rano wczesny wyjazd, wstałem jeszcze przed wschodem Słońca i spojrzałem, tak jak mi mówiłeś ponad północny horyzont. Czy to „coś” mieniące się srebrzyście i wijące jak „dymek z papierosa” to są te „duchy na niebie”?
– Tak „to” jest „to” – odparłem. Obłoki srebrzyste zapewne lepiej widać za miastem, tam gdzie jest mniej „świetlnego śmiecia”.
– Wiesz co Jasiu, dzisiaj wyjeżdżam na kilka dni, ale po powrocie wezmę z tydzień wolnego i wtedy „zasadzimy się” na te „duchy na niebie”.
Jak powiedział, tak też uczynił. Przyjechał do mnie po paru dniach.
– Mam dosyć włóczenia się po winnicach, chętnie więc posiedzę kilka dni w domu. Żona w sanatorium, córki siedzą jedna w Portugalii, druga w Chorwacji, konie wypożyczyłem znajomemu – w tym miejscu spojrzał na mnie znacząco – jedynie psy zostały, ale postaram się aby za bardzo nie ujadały. O, będziesz nocował w tym pokoju z widokiem na sosnę kaukaską.
Świat mógłby istnieć bez koni i bez psów, ale nie wyobrażam sobie świata bez drzew – pomyślałem dotykając pięknej, ach jakże pięknej, sosny kaukaskiej z niebieskawymi szyszkami.
Z początku posiedzieliśmy na tarasie. Po północy zabezpieczeni repelentem usiedliśmy przy małym ogieńku na krańcu łąki tak, aby mieć widok na północny horyzont.
Nieoczekiwanie jednak przysnęliśmy. Może to było następstwo kilku lampek znakomitego alzackiego gewürztraminera, a zapewne i tego, że znakomicie śpi się „na powietrzu”. To obudziły nas psy, które wytropiły jakiegoś zabłąkanego lisa i rzuciły się za nim w pogoń. Dochodziła druga dwadzieścia. Spojrzeliśmy nad północny horyzont: niebo świeciło się jakby nieziemskim blaskiem i w kilku wąskich pasmach, niby rozplecione warkocze, jarzyły się błękitem i srebrem lekkie obłoki. Cóż za cudowny widok. Patrzyliśmy i patrzyliśmy na to błękitno–srebrne dziwowisko nie mogąc nasycić oczu. Warto było nie dospać i tej nocy i kilka następnych. Potem niebo zasnuły chmury. A kiedy wróciłem do domu z chełmskiego wzgórza którejś nocy jeszcze raz próbowałem wypatrywać „duchów na niebie”. Dostrzegłem jedynie, za łuną świateł śródmieścia, jakieś smugi. Czy były to jednak srebrzyste obłoki nie byłem pewien.
5 lipca 2013 r.
Ps.
BIAŁE NOCE, SREBRZYSTE OBŁOKI
Białe noce, srebrzyste obłoki:
wierzę w to, czego zmysłami doznam.
Chociaż to czerwiec (lipiec za pasem)
na północ oczy swe zwracam.
Nad rankiem, przed wschodem Słońca
albo wieczorem, już po zachodzie,
czekam „duchów na niebie”. Oto i są.
Oto na niebie obłoki się rozsrebrzyły.
Kto je dostrzega? Patrzeć na północ,
skąd zawsze zimnem zawiewa. A tu,
stamtąd, niespodziewany „wysyp kolorów”.
Patrzę i nie mogę „oczu oderwać”.
Kto mi – na Jana – ten prezent sprawia?
Kto dni i świat osrebrza,
gdy niewesoło mi wśród ludzi?
Kto niebo błękitem barwi,
kolor cyjanu dodaje? Patrzeć pozwala.
Kto dostrzec pozwala „duchy na niebie”?
Kto pozwala cieszyć się blaskiem nieziemskim?
SOPRANY, KLEŃ, JAŹ JASIA I PERSEIDY
Sopran Jackie Evancho zawładnął mną niepodzielnie. Ktoś mógłby zapytać: „a cóż w nim takiego szczególnego?”. Odpowiedziałbym: – „Posłuchaj, zobacz jak Jackie Evancho śpiewa”. To jest „Coś” więcej niż sopran, niż śpiew, to jest Poezja, której niewiele lub prawie wcale doświadczam, mimo że przeglądam i czytam coraz więcej wierszy. A przecież poezja powinna być nade wszystko w wierszach.
Sopran Jackie Evancho ma tę szczególną właściwość, że swoimi niesamowitymi wibracjami przenika słuchacza na wskroś, że słuchając go masz wrażenie jakby nie do końca był stąd, z tego świata. Dlatego też tyle zachwytów, że jest to „anielski śpiew”. Nie ma tej właściwości jakby lekko ochrypły, „matowy” sopran Hayley Westenra, chociaż jest to wokalistka o niewątpliwie dużym talencie. Przepiękne są soprany m.in. Kathleen Battle oraz Natalii Netrebko, ale nie ma w nich tego, co w śpiewie Jackie Evancho. To doprawdy także cud, że rodzice Jackie w porę zauważyli talent córki. A wszystko zaczęło się od oglądania filmu Duch w Operze i śpiewie arii przed lustrem przez małą Jackie.
To, że film może mieć niesamowite właściwości wystarczy pooglądać arcydzieła Stanleya Kubricka. Jeśli ktoś te właściwości dostrzeże, dozna ich. A czego można doświadczyć oprócz bólu oczu i uszu na oślepiających i ogłuszających efektami specjalnymi współczesnych „dziełach” filmowych?
Zupełnie inna kwestia to mezzosoprany. Katherine Jenkins doprawdy jest „śliczna”, mogę na nią popatrzeć, ale jej mezzosopran jakoś mnie „nie bierze”. Natomiast nie lubię „mocnego” niemal „wrzaskliwego” mezzosopranu Cecilii Bartoli, która bardziej gdacze jak kura niż śpiewa.
Rozmawiając o Jackie Evancho, o sopranach i Stanleyu Kubricku sposobiliśmy się z Ksawerym. do oglądania Perseidów oraz do „wypadu” na klenia. Przesłuchaliśmy różnych wykonań O Mio Babbino caro i doszliśmy do wniosku, że: Victoria De Los Angeles – piszczy, Renata Tebaldi – nie zachwyca, a Montserrat Caballe – brak tchu (zresztą przy jej tuszy, nie dziwota). Najbardziej podobało nam się wykonanie Angeli Gheorghiu, Charlotte Church, a nade wszystko Anny Netrebko. Przy okazji posłuchaliśmy także Jessye Norman, Renée Fleming oraz Olgi Pasiecznik.
Rozsopranieni aż nadto jechaliśmy do Marka nad jego leśne jezioro. Ksawery przygotował różne owoce i postanowił łowić „na grunt”, ja, oczywiście, zostałem „przy spinningu”.
– Jeśli chcecie „zasadzić się” na klenia to tylko tutaj – Marek pokazał nam miejsce niedaleko drewnianego mostu. – Kilkadziesiąt metrów stąd, przy brzegu, biją dwa źródła, woda więc jest krystalicznie czysta, chłodna i odpowiednio natleniona, tak jak właśnie lubią klenie. Pozostaje tylko złowienie ich, ale to już wasza sprawa – dodał uśmiechając się tajemniczo nie tyle „pod wąsem”, co nad swoją bródką. – Acha, a co z Perseidami? To, zdaje się, najwyższy czas by ich wyglądać.
– To już u mnie. Wszystko do obserwacji przygotowałem. Złowimy tylko parę kleni na kolację – dodał Ksawery.
– Parę kleni na kolację? A czy chociaż wiecie jak ta ryba smakuje? Złówcie przynajmniej jednego – dodał, ale chyba tak abyśmy ostatnich jego słów nie dosłyszeli.
Uzbroiłem swój spinning w niewielką muszkę i zacząłem puszczać ją z nurtem rzeczki która wpada do jeziora, a potem podbierać. Ksawery patrzył na mnie rozbawiony, roześmiał się cicho, po czym oddalając się dorzucił:
– Najwidoczniej kleń pomylił ci się z pstrągiem, ale życzę szczęścia – powiedział, po czym oddalił się i już po kilku chwilach mogłem obserwować jego podchody na klenia. Najpierw obserwował powierzchnię jeziora, potem klękał i wreszcie począł czołgać się nad sam brzeg. Zatopił przynętę i czekał.
Minęło z półtorej godziny, a może i więcej. Ja bez powodzenia zmieniałem muszki, a Ksawery zmieniał co i raz owoce. Nastąpiła „złota godzina”, gdy z miejsca, w którym łowił Ksawery rozległ się taki wrzask, że aż po drugiej stronie jeziora zerwało się stado gawronów. Podbiegłem do Ksawerego.
– Mam, mam klenia – krzyczał. – To na pewno kleń. Zobacz jak walczy. Weź podbierak, albo nie, trzymaj wędkę, a ja go wyjmę.
Łatwo było powiedzieć „trzymaj wędkę”, gdy rozszalałą rybę trudno było utrzymać. Podekscytowany Ksawery nie wiedział: czy holować szamocącą się rybę, czy też oddać mi podbierak. W końcu, gdy ryba po jakimś, co najmniej, kwadransie nieco osłabła podał mi podbierak.
– 46,7 cm, wspaniale, wspaniale – nie krył swojej radości Ksawery. – A ty co wyspinningowałeś na te swoje muszki?
– Jak na razie nic – odparłem zrezygnowany.
– A może spróbowałbyś na obrotóweczkę o mocno pracującym skrzydełku, najlepiej srebrną, nie, już szarzeje, weź złotą. Tam, może obok tych starych pni coś będzie.
Tak jak mi poradził tak też zrobiłem i gdy już zaczęło ciemnieć poczułem wyraźny zaczep. Pomyślałem, że oto znowu będę musiał stracić jedną z moich ulubionych obrotówek, ale szczytówka zaczęła wyraźnie drgać. Nie, to nie był zaczep, to była ryba. Ach, czy jest coś wspanialszego dla spinningisty, gdy czuje, że „ma” rybę. Dałem znak latareczką do Ksawerego, przybiegł w te pędy i nie bez zazdrości mierzył wyciągniętą rybę.
– A niech mnie, twój kleń ma 47,1 cm i jest jeszcze większy niż mój. Zmierzył rybę po raz drugi i trzeci. – Nawet ma 47,3 cm i co, na tę obrotóweczkę? A nie mówiłem?
Kiedy podziwialiśmy zanurzone w siatce nasze klenie nagle jezioro ożyło. Nad jego powierzchnię wyskakiwały ryby i łapały ognie Perseidów, które jeden po drugim zaczęły wpadać do jeziora. Ryby chcąc je uprzedzić wyskakiwały w powietrze, a potem nurkowały, zda się, za gasnącym w wodzie ognikiem. Niemal całe jezioro rozsrebrzyło się od ryb i Perseidów. W pewnej chwili trudno było odróżnić co jest rybą, a co meteorem, co jest niebem, a co jeziorem.
Staliśmy tak zachwyceni widowiskiem, które nad nami i pod nami się rozgrywało, gdy dobiegł nas głos Marka.
– Dostaliście w ogóle coś?
– Mamy dwa klenie – odparł Ksawery. – Ten mniejszy jest mój, ten większy Jasia.
– Tak, tylko, że Jasiu złowił jazia, a nie klenia – Marek tłumaczył nam różnicę między kleniem a jaziem porównując płetwy obu ryb.
My jednak w dalszym ciągu obserwowaliśmy wspaniałe z rybami i meteorami dziwowisko. A jaź z kleniem powędrowały z powrotem do jeziora. Być może i one zdążyły się także nacieszyć obserwacją spadających Perseidów.
12 sierpnia 2013 r.
„THE MUSIC OF THE NIGHT”
– Jasiu złowił jazia! Nie, to jaź dal się złowić Jasiowi – w ten oto sposób dworowali sobie ze mnie Ksawery, Marek Andrzej oraz… dwa psy Ksawerego tj. znane w tych zapiskach Żołna i Wilga. Po ich (psów) pyskach można było się domyślać, że gdyby tylko mogły także chciałyby mi coś powiedzieć na temat różnicy między jaziami, a kleniami. Ksawery co i rusz przywoływał psy do siebie, pokazywał im miejsce gdzie powinny lęgnąć, ale one i tak układały się obok mnie, popatrywały w niebo, nad północno-wschodni horyzont tak jakby wiedziały, że to stamtąd mają nadlecieć Perseidy. Tak, takie psy lubię. Zawsze powtarzam: „Jaki właściciel, taki pies”.
Bo spędziłem u Ksawerego całą noc i cały dzień w towarzystwie nade wszystko Wilgi i Żołny, które nie odstępowały mnie na krok. Ksawery musiał gdzieś „wyskoczyć” w służbowych sprawach, co mu zajęło prawie cały dzień. Marek wiadomo, leśnik, czyli, jak powiada, „zawsze coś do roboty w lesie się znajdzie”. Andrzej wytłumaczył się sprawdzaniem prac magisterskich, ale wieczorem na oglądanie Perseidów postanowił wrócić. To tak samo jakbym ja tłumaczył się wszystkim wokół, że muszę napisać wiersz, albo „ciągnąć” zapiski w „Dzienniku”. Zostałem zatem na gospodarstwie u Ksawerego sam. Nie licząc psów i rżących w garażu (tak, tak) koni. Nawet dostrzegłem kątem oka wypucowane czarne oficerki, bryczesy itd., ale nie ośmieliłbym się, podczas nieobecności Ksawerego, je wkładać. Wprawdzie zauważyłem kątem oka jak przedtem kilka razy Ksawery łypnął na mnie pokazując buty, ale udawałem, że nie wiem, o co mu chodzi.
Wziąłem spinning i poszedłem nad jezioro, w miejsce, gdzie poprzedniego dnia Ksawery „dostał” klenia. Dochodząc do jeziora dostrzegłem w bystrym nurcie rzeczki wystające znad wody ogony kleni. Wystarczyło zatem, nie płosząc ich, odejść na kilkadziesiąt metrów i „podać im” spinningiem lekką przynętę. Psy posłusznie położyły się w cieniu drzewa i obserwowały moją „zabawę” z kleniami. Zawsze się obruszam, jeśli ktoś nazywa połów ryb „zabawą”. „To tak jakby ktoś twój pysk wziął na hak” określił połów ryb jeden z moich znajomych. Nie traktuję połowu ryb jako zabawy. Cóż jednak miałem powiedzieć jeśli tego dnia „trafiały” mi się same „trzydziestaki”, a mnie się zamarzył kleń tak na 50, co najmniej, centymetrów. „Dostałem” w końcu znowu niezłego… jazia, ale czym prędzej go wypuściłem, bo a nuż by ktoś dostrzegł, że Jasiu znowu złowił jazia. Może, zresztą, był to ten sam jaź, którego złowiłem wczoraj?
Usiadłem obok psów i zagłębiłem się w lekturze książki, która pochłonęła mnie bez reszty. Jest to Dzika droga Cheryl Strayed. Fascynujący opis pokonania przez nią Pacific Crest Trail (w linii prostej nieco ponad 1600 kilometrów, a tak naprawdę, licząc zejścia i wejścia na wszystkie góry, 4285 kilometrów). Dowiedziałem się o tej książce przez przypadek, wertując codzienną prasę. Zawsze bowiem „coś” interesującego znajdę przeglądając codzienną prasę lub wertując tygodniki. Książka jest nie tylko przejmującym opisem kilkumiesięcznej wędrówki przez PCT, ale nade wszystko opowieścią o życiu autorki, o „dochodzeniu do siebie” po osobistych „zawirowaniach”, o poszukiwaniu uspokojenia po śmierci matki, z którą autorka była bardzo mocno związana. („W moim pojęciu świat nie jest wykresem, wzorem czy równaniem. Był opowieścią”. „Czułam się, jakbym przycupnęła nad światem i przyglądała jego ogromowi”, s. 213 i 214). Niezwykłym walorem Dzikiej drogi jest również i to, że Cheryl Strayed umie zajmująco opowiadać. To rzadka umiejętność wśród współczesnych pisarzy. Trochę psuje mi dobry nastrój polszczyzna tłumaczenia tej bardzo ciekawej książki. W stopce redakcyjnej bowiem można wyczytać, że tłumaczeniem, weryfikacją tłumaczenia, opieką redakcyjną oraz korektą zajmowało się aż sześć pań, a jednak książka nie wolna jest od licznych błędów gramatycznych z konstrukcją „który” („Nieustannie szukałam wzrokiem małych srebrnych metalowych znaczków w kształcie rąbu, które od czasu do czasu były przyczepione do drzew, nie znalazłam ani jednego”, s. 207). No tak, poza tym kłania się ortografia: „rąbu”. Wiele zdań zaczyna się od „Gdy” i „Ale”. Wiele zdań zakończonych jest na „się.”. Zdarzają się także pokraczne zdania: „Zamierzałam zamówić z rozsądkiem, zwłaszcza, że wydałam kolejne pięćdziesiąt centów na pranie, idąc razem z Gregiem”, s. 196. Czytam jednak dalej Dziką drogę. Mam już za sobą „większą połowę”.
Wieczorem tego samego dnia (tj. 12 sierpnia) zebraliśmy się znowu u Ksawerego. Zaczęliśmy od wysłuchania płyty Jackie Evancho Songs From The Silver Screen. Wszystkie filmowe piosenki są anielsko zaśpiewane przez Jackie, ale szczególnie ujęła nas Se z Cinema Paradiso Tornatore a nade wszystko The Music Of The Night z filmu (i musicalu Webbera) The Phantom Of The Opera Schumachera.
Ach, to było coś fascynującego i niezapomnianego: słuchać śpiewu Jackie Evancho i oglądać jak z północnego-wschodu, a właściwie zewsząd, zaczęły pojawiać się Perseidy.
Siedzieliśmy, a właściwie leżeliśmy do samego rana dopóki we wschodzącym Słońcu światła meteorów nie zaczęły blaknąć i aż zupełnie znikły.
Ktoś nawet w pewnej chwili zażartował: Jasiu, a może by tak wybrać się na klenia i jazia, ale ogarnęła nas aż do wczesnego popołudnia… „muzyka nocy”.
14 sierpnia 2013 r.
FELIETON PANI ELŻBIETY NOWAK
Rankiem 1 stycznia Anno Domini 2014 mój znajomy L. tuż przed „pójściem do kościółka” przysłał mi esemesa, że usłyszał w programie pierwszym Polskiego Radia mój wiersz pt. Wróbel i ja byliśmy w rękach tęgiej zimy (Czyli opowiastka styczniowa). Okazało się, że to Pani Elżbieta Nowak w ramach audycji „Kochane życie” wygłosiła felieton pt. Tapeta z rodziną w tle. W tym felietonie wykorzystała także fragment mojego wiersza.
A oto i cały felieton:
„Nie jest łatwo podsumować miniony rok. Gdybym chciała opowiadać o naszych Korespondentach to po pierwsze – zabrakłoby mi czasu. Gdybym chciała ich wyliczać na pewno bym kogoś pominęła i wszystkim mogłoby się zrobić przykro. Pozostanę więc tym razem przy temacie – rodzina. Będzie więc nietypowo – nie o listach, ale cytat z książki, z książki z wierszami pana Jana P. Grabowskiego, poety z Wybrzeża Gdańskiego, a przysłanej mi przez pana Marcina z Torunia.
Nie wiem czym się kierował Pan Marcin, że przysłał mi akurat tę książkę. Bo przecież nie mógł wiedzieć, że właśnie w Trójmieście jest obecnie pewna młoda rodzina, która tam wyjechała „za chlebem” ze stolicy. A historia tej młodej rodziny – zaczęła się właśnie w Sylwestra, cztery lata temu, i na Helu, a nawet jeszcze dokładniej – w mieście Helu. Młodzi, jako ludzie wolni, pojechali tam na kilka dni właśnie w środku zimy. Kto jedzie w zimie nad morze? Byłam kiedyś z grupą młodzieży w Stegnie Gdańskiej podczas zimowych ferii i zapewniam że wrażenia zostały mi do końca życia, bo do tego była wtedy u nas ta sławna zima stulecia. Cudo!
W Sylwestra, cztery lata temu, on oświadczył się jej tam na tym helskim cyplu, na samym krańcu Polski. A mnie przesłał foto z tego historycznego momentu. W mojej komórce mam teraz tapetę z tamtego wydarzenia. To widok na zachód słońca nad zimową zatoką.
Potem był ślub i wesele. Niecały rok temu urodziła im się córka. Jako dziecko pierwszego kwartału. A teraz, od kilku miesięcy, oni wszyscy są znowu nad morzem, w Gdyni.
A ja czytam wiersze pana Grabowskiego i dzięki nim jestem czasami z nimi – na Molo w Orłowie, albo spaceruję po Sopocie, albo wpatruję się w zatokę…
Oto poetycki obrazek pt. Wróbel i ja byliśmy w rękach tęgiej zimy (Czyli opowiastka styczniowa), z której trzy fragmenty pozwoliłam sobie wybrać i zestawić dla Państwa:
Rankiem, kiedy na dwór drzwi otworzyłem
na oszronionej gałęzi wróbel siedział.
Wcale – mimo tęgiego mrozu – nie był zmarznięty. (…)
„A czy wiesz” – chciałem mu powiedzieć – „że zima i
mróz zatrzymały wszystkie pociągi, że gdzieś tam ktoś
w zaspach utknął, że ludzie w chłodzie muszą siedzieć?”
Skąd jednak mógłby o tym wszystkim wiedzieć? (…)
Ja wtedy rankiem do swoich spraw pójść musiałem .
Wróbel jeszcze czas jakiś posiedział i odleciał tam,
gdzie on sam jeden wie. Nie da się jednak ukryć:
zarówno on i ja byliśmy w rękach tęgiej zimy”.
Przyznam, że jest to dla mnie miła niespodzianka i traktuję ją jako zapowiedź dobrego roku w sprawach literacko-wydawniczych. Nie wierzę bowiem ani w układy planet, ani w czarnego kota, ani w magię liczb itd. Natomiast wierzę w tego rodzaju znaki. Wierzę ponadto, że jako coś ma się udać, to się uda. A jak ma się nie udać, to się nie uda. A zacytowanie fragmentów mojego wiersza w Nowy Rok traktuję jako dobry znak.
Fakt, że ktoś dostrzegł mój wiersz, a ktoś inny wysłuchał felietonu Pani Elżbiety nastroił mnie zatem optymistycznie.
A oto wiersz w pełnej wersji. Zapisałem go dokładnie 16 stycznia 2010 r. Otwiera (s. 9–10) moją niedawno wydaną (2012) książkę pt. Przez chwilę…
Jakaż wtedy było zima. A gdy piszę te słowa jest… piękny, ciepły przedwiosenny dzień.
Do siego 2014 r. Życzę dużo zdrowia wszystkim czytelnikom tych zapisków. I zapraszam do lektury.
WRÓBEL I JA BYLIŚMY W RĘKACH TĘGIEJ ZIMY
(Czyli powiastka styczniowa)
Rankiem, kiedy na dwór drzwi otworzyłem,
na oszronionej gałęzi wróbel siedział.
Wcale – mimo tęgiego mrozu – nie był zmarznięty.
Przynajmniej – gdy na chwilę się zatrzymałem –
takiego nie robił wrażenia. Najwyraźniej… wesoły był.
Poznałem to po jego bystrym oku i pozycji
w jakiej siedział – właściwie przycupnął –
na zmrożonej gałęzi. Zupełnie jakby na mnie czekał.
I chciał mi powiedzieć – raczej, jak to wróbel,
zaćwierkać – „Popatrz, zima i mróz wcale nie są straszne,
chociaż z wnętrza ciepłego domu takie mogłyby się wydawać.
„A czy wiesz” – chciałem mu odpowiedzieć – „że zima i
mróz zatrzymały wszystkie pociągi, że gdzieś tam ktoś
w zaspach utknął, że ludzie w chłodzie muszą siedzieć?”.
Skąd jednak mógłby o tym wszystkim wiedzieć?
Bo czyż nie był piękna zimy… potwierdzeniem?
Tak, jak te ptaki, które zlatują do karmnika mojego
znajomego, kiedy z przejęciem mi o nich opowiada:
„Nigdy jeszcze nie widziałem aż tyle barwnych ptaków.
Mam sikorki, kowaliki i dzwońce. I chyba rudziki, i
chyba gile, i nawet dzięciołek jeden, drugi przyleciał.
Zima jest piękna z tymi ptakami u mnie w ogrodzie”.
Ja wtedy rankiem do swoich spraw pójść musiałem.
Wróbel jeszcze czas jakiś posiedział i odleciał tam,
gdzie on sam jeden wie. Nie da się jednak ukryć:
zarówno on i ja byliśmy w rękach tęgiej zimy.
3 stycznia 2014 r.
JACKIE EVANCHO – IMAGINER – CHANTÉ EN FRANÇAIS – HD
Posłuchajcie jak Jackie Evancho śpiewa, jako jedenastolatka (!!!) Imaginer. Jej śpiew, glos, to niedościgane mistrzostwo świata w wokalistyce. Zresztą nie tylko w wokalistyce. Dla mnie jej śpiew, jej głos, jej talent jest – nie waham się napisać tego słowa – cudem, niepowtarzalnym zjawiskiem, które zdarza się bardzo, bardzo rzadko.
Posłuchajcie jak Jackie Evancho teraz śpiewa, gdy w kwietniu skończy lat… czternaście. Ciągle koncertuje (ostatnio z Jamesem Galway’em). Tylko u nas, w Polsce, wciąż o niej głucho. Dlaczego? Czyżbyśmy byli głusi? Czyżbyśmy uznawali tylko „naszych” artystów, o których zagranicą, ba!, nawet za granicą miasta, nikt nie słyszał?
Przeglądałem swoje wiersze napisane w ciągu ostatnich dwóch lat tj. 2012-2013. Mógłby być z tego tomik najnowszych wierszy. Napisałem także kilka utworów dla Jackie Evancho. Okazuje się, że nie tylko ja piszę wiersze dla Jackie. Bo pewien rosyjski poeta napisał, a nawet opublikował na stronie internetowej Jackie… poemat.
A oto jeden z moich utworów dla Jackie Evancho.
Motto:
„Nella fantasia io vedo un mondo giusto,
Li tutti vivono in pace e in onestà.
Io sogno d’anime che sono sempre libere,
Come le nuvole che volano,
Pien’ d’umanità in fondo all’anima.
Nella fantasia io vedo un mondo chiaro,
Li anche la notte è meno oscura.
Io sogno d’anime che sono sempre libere,
Come le nuvole che volano.
Nella fantasia esiste un vento caldo,
Che soffia sulle città, come amico.
Io sogno d’anime che sono sempre libere,
Come le nuvole che volano,
Pien’ d’umanità in fondo al’anima”.
Ennio Morricone i Chiara Ferrau.
„ZAMIEŃ MNIE W ŚWIATŁO”
czyli
Trzy nowele wierszem
dla Jackie Evancho
Pierwsza
„NELLA FANTASIA”
Pewien poeta, który wierszy nie pisze… (Bo i tacy bywają. Wolę nawet ich, od poetów, którzy piszą wiersze bez poezji). A więc ten poeta, który nie pisze wierszy powiedział mi, że stracił wiarę we wszystko. I we wszystkich.
– „Nikomu ani w nic już nie wierzę. A co mnie tu trzyma, sam nie wiem” – gdy się spotykamy zrezygnowany powiada. – „Staryś już” – odpowiadam mu, chociaż jest w wieku zaledwie trochę więcej niż średnim. –„Pora umierać” – poeta dorzuca. „I byleby nie bolało. Nic, nic mnie tu już nie trzyma. »Po drugiej stronie«, zresztą, także nic nie ma”.
Aż któregoś dnia usłyszał śpiew Jackie Evancho. Połączył się ze mną przez Skypa. I wtedy ujrzałem jego twarz jakże odmienioną. Zasłuchał się w głos Jackie Evancho. – „No i co? No i co ty na to? – dopytywał się rozpromieniony. „Zaraz – wasza poetyckość” (tak do mnie się zwraca) – „podeślę ci linka i ty możesz na You Toube śpiewu Jackie Evancho posłuchać”.
Słucham zatem i się nasłuchać nie mogę: i Nella Fantasia, i Nessun Dorma, i O Mio Babbino Caro, i Ombra Mai Fu, i jeszcze innych utworów. I co ja mam powiedzieć: anielski głos? Chociaż to „tylko” sopran liryczny o skali 3.3 oktawy. Nie, to anioł na ziemię zstąpił.
– „A wiesz, gdy słucham śpiewu Jackie Evancho” – dopowiada znajomy poeta, który wierszy nie pisze – „wszystko nagle poukładało mi się i znowu ma sens”.
„ZAMIEŃ MNIE W ŚWIATŁO”
czyli
Trzy nowele wierszem
dla Jackie Evancho
Druga
„NESSUN DORMA”
Na tej „małej, bladobłękitnej kropce” wydawało mi się, że już mnie nic nie zadziwi. Oprócz… niej samej, gdy oglądam zdjęcia zrobione z sondy Cassini w okolicach Saturna.
„W momencie wykonania fotografii, główny obiekt, czyli my, znajdował się w odległości 1 mld 433 mln 827 tys. kilometrów od obiektywu”. Tyle głosi oficjalny komunikat.
Po co komu widoki obłoków srebrzystych? Po co komu zdjęcia Ziemi z okolic Saturna?
Ważne by przeżyć. Z dnia na dzień. Albo by dni tutaj „rozrywką” się stały. Bo nie wiadomo co będzie Po. Tam.
Na tej „małej, bladobłękitnej kropce” już mnie nic nie zadziwi… gdyby nie – odkryty na You Toube – śpiew… Jackie Evancho, o której nikt, gdy się wokół rozpytuję, nie słyszał. (Co, zatem ludzie dniami i nocami na You Toube, w Internecie wypatrują? Czego? Kogo szukają? Czy znajdą?)
Z komentarzy o Jackie Evancho można wyczytać same zachwyty: „nieprawdopodobny, zdumiewający, anielski, niebiański, boski śpiew”. I ona sama jak anioł. Skąd taki śpiew? Stąd, czy też stamtąd, z odległości jeszcze dalszej niż ta… spod Saturna? I ja śpiewu nikogo więcej już nie chcę słuchać, szczególnie po motecie Pie Jesu i balladzie Danny Boy. A także po arii Calafa Nessun Dorma, gdy Jackie Evancho śpiewa: „Rozprosz się, o, nocy! Zajdźcie gwiazdy! O świcie zwyciężę! Zwyciężę!”.
„ZAMIEŃ MNIE W ŚWIATŁO”
czyli
Trzy nowele wierszem
dla Jackie Evancho
Trzecia
„DARK WALTZ”
Sądziłem, że wzruszenia i zdziwienia już poza mną. Niemal bowiem wszystko do czego udało mi się dotrzeć zostało przez mnie przeczytane, obejrzane, usłyszane, doznane.
Ach, pomijam tu świty, z których każdy jest cudem jeśli ktoś go dostrzeże. A także podczas przesilenia letniego – srebrzyste obłoki, ale komuż chciałoby się je wypatrywać.
O, pomijam również – śpiew ptaków. (W miejscu, gdzie mieszkam ani szumu drzew, ani szelestu traw, ani śpiewu ptaków się nie nasłucham).
Przeczytałem wszystko, co najważniejsze, wysłuchałem wszystkiego, czego powinienem wysłuchać z wszechogarniających mnie: słów, dźwięków, szeptów, odgłosów… nieba, powietrza i światła. A także ciemności.
Tymczasem świt w świt, zmierzch w zmierzch dzień kończę i dzień zaczynam od śpiewu Jackie Evancho, która także i dla mnie nagle stała się objawieniem.
Mała przeurocza dziewczynka rozmawia, śmieje się, bawi ze swoim rodzeństwem, a gdy zaczyna śpiewać staje się cud.
Żadna – śmiem twierdzić – z div operowych, żaden sopran jej nie dorówna, żadne nawet „najwyższe”, „najczystsze” e3.
Również wtedy, gdy w Czarnym Walcu – z musicalu Upiór w Operze – śpiewa: „Tańcz ze mną do nocy. Pod tak jasną pełnią świecącego księżyca, zamień mnie w światło”.
19 stycznia 2014 r.
„NIEZWYCIĘŻONY”
Jestem pod wielkim wrażeniem siedmiogodzinnego słuchowiska pt. Niezwyciężony zrealizowanego według opowiadania Stanisława Lema z 1964 r. W tym roku zatem mija pięćdziesiąt (!) lat od opublikowania tego utworu, a nie zestarzał się on ani na jotę, czyli jest literackim arcydziełem, co podkreślam z wielką satysfakcją, ponieważ Stanisław Lem jest jednym z moich najbardziej ulubionych pisarzy. (Pisałem – to takie małe uzupełnienie na marginesie – na temat jego twórczości pracę magisterską pt. Narrator i narracja w powieściach kosmicznych Stanisława Lema).
Lem, błędnie zresztą traktowany jako… „fantasta”, jest nie tylko arcydzielnym pisarzem, ale także filozofem, myślicielem, wizjonerem, po prostu – mówiąc kolokwialnie – bardzo mądrym facetem. A fakt, że nie dostał za swoją twórczość Literackiej Nagrody Nobla uważam za przeoczenie. Nagroda ta należy się mu jak żadnemu innemu polskiemu pisarzowi.
(A tak już zupełnie nawiasem, jeśli już jestem przy rocznicach, to za parę dni minie czterdzieści lat od dnia, kiedy po raz pierwszy zobaczyłem 2001: Odyseję Kosmiczną Stanleya Kubricka).
Siedmiogodzinne słuchowisko Niezwyciężony jest znakomite pod każdym względem: nade wszystko aktorskim, muzycznym, efektów dźwiękowych, realizacyjnym i jakie tylko jeszcze mogą być. Po prostu – majstersztyk. Nie chciałbym tu wymieniać wszystkich aktorów i realizatorów, bo jest ich bardzo wielu, ale moje najwyższe uznanie należy się wszystkim bez wyjątku.
Osobne uznanie należy się Krystynie Czubównie za rolę narratora. Pani Krystyna jest, moim zdaniem, jako narrator, niedoścignionym Mistrzem. Co jakiś czas brałem tekst Niezwyciężonego do ręki i podążałem za Panią Krystyną słowo po słowie. Ani jednej, nawet najmniejszej, pomyłki, żadnego zawahania, wspaniała akcentacja, znakomita intonacja itd. Po prostu – Mistrzyni Słowa.
Niezwyciężony znakomicie wypadł jako słuchowisko. Słyszałem, że przymierzają się do tego utworu Amerykanie aby go sfilmować. Byłbym spokojny gdyby do realizacji zabrał się James Cameron, może Steven Spielberg. Niezwyciężony byłby jednak niesamowicie trudny w przedstawieniu go na ekranie.
Uważam natomiast, że Solaris, jeszcze jedno arcydzieło Lema, jest jak na dzisiejszy poziom technologii filmowej – niefilmowa. Może by tak realizatorzy Niezwyciężonego „poszli za ciosem” i zrealizowali, według Solaris… słuchowisko?
31 stycznia 2014 r.
„NOSTALGICZNY PESYMISTA?” BYNAJMNIEJ
Skończyłem czytać książkę pt. Wypoczynek nad zatoką. W założeniach miała to być chyba powieść kryminalna, ale jeśli to jest „kryminał”, to raczej o odwrotnej konstrukcji, czyli najważniejsze jest tu nie: kto zabił, lecz: kto został zabity. Wydawnictwo zachęca, oczywiście, czytelnika do kupna tej książki i jej przeczytania wypisując na okładce co mu się żywnie podoba. Taka jest wola, i rola, wydawnictwa by zareklamować swój towar w możliwie jak najbardziej ponętny sposób. Nie wierzę w żadne reklamy i tym razem nie uwierzyłem ani jednemu słowu, ponieważ zachęta wydawnictwa ma niewiele wspólnego z treścią książki.
A zatem kryminał z tym, że pisany w pierwszej osobie. Nie byłoby w tym może nic dziwnego, gdyby nie fakt, że narratorem i główną postacią jest dociekliwa, i dość inteligentna,… pedicurzystka Tekla Małolepsza, o dość skomplikowanej osobowości i przeszłości (tak jej się, przynajmniej, wydaje). Skąd u pedicurzystki z Warszawy taka dociekliwość i chęć rozwikłania tajemnicy trudno dociec. I to jest moja pierwsza wątpliwość. Druga to taka, że przyjeżdża ona wraz z drugim, młodszym od siebie, mężem do miejscowości Piaski na dwutygodniowy urlop w listopadzie, ponieważ za bardzo nie stać jej na wyjazd do Egiptu albo na którąś z ciepłych karaibskich wysp, na co może pozwolić sobie jej bogata koleżanka Hanka Czajkowska, właścicielka niedawno kupionego domu nad zatoką (i z trupem w piwnicy).
Kto jedzie na urlop w listopadzie nad morze i do miejscowości Piaski? Tylko „łowcy bursztynów”, ponieważ sztormowa pogoda w tym czasie, i w tym miejscu, tj. na Mierzei Wiślanej, sprzyja tego rodzaju zajęciu albo… namiętni kochankowie, którzy szukają dla siebie spokojnego miejsca.
Tymczasem żadnego ani z pierwszoplanowych, ani drugoplanowych, bohaterów tej powieści w ogóle nie interesują bursztyny. (Co najwyżej piją herbatę w kolorze bursztynu lub o jakimż kolorze, na rozgrzewkę, alkohol).
Moja trzecia wątpliwość to taka, że Tekla, mimo że dobija czterdziestki jest bardzo ponętną, i seksowną, kobietą, lecz nie widać ani tego seksu, ani nawet czułości między nią a mężem. Przecież pierwszą sceną jaka powinna być w tej książce to od razu… „scena łóżkowa”, a poza tym Tekla i Wiktor nie powinni wychodzić z łóżka.
Czy czułością można nazwać następujący dialog, gdy Tekla usiłuje, bez powodzenia, zabić muchę:
„»– I co? – zapytał Wiktor.
– Gówno – odpowiedziałam słodko.
Nie pozwolił zepchnąć się z krzesła, usiadłam więc na jego kolanach i zalogowałam się do poczty«”.
No nie. Kobieta siada na kolanach mężczyzny, a ten pozwala jej zalogować się do poczty? Ponętną i seksowną, chociaż prawie czterdziestoletnią, Teklą zainteresował się jednak miejscowy Casanova tj. Kiejstut, co w sumie doprowadza, do tragedii, a kryminał staje się… horrorem. Tekla zaraz po przyjeździe do domu koleżanki idzie na „ogromny, dwukondygnacyjny strych”, gdzie, oczywiście od razu musi coś znaleźć, bo inaczej nie byłoby przecież kryminalnej intrygi. Gdyby, powiedzmy, zmęczona seksem i w ogóle „przewypoczęta” z ciekawości zajrzała na strych i dzięki „nieprzypadkowemu przypadkowi” natknęła się na list Zdzisia, to może uwierzyłbym w tę kryminalną intrygę.
Ileż razy piszącemu te słowa zdarzało się bywać na różnych strychach. Ba, sam mieszkałem wiele lat w domku ze strychem, ileż razy buszowałem w różnych papierzyskach, ileż, niekiedy na pozór tajemniczych, historii zdarzało mi się przeczytać, a jednak żadna z nich nie wydała mi się warta by w nią się zagłębiać.
Co zatem było przyczyną – i jest to moja, czwarta, największa, wątpliwość – że pedicurzystka Tekla od razu zainteresowała się kilkuzadaniowym listem kilkuletniego Zdzisia? Przyjechała wypocząć, a tu traci czas i pieniądze na wyjazdy do m.in. Gdańska, na to by dowiedzieć się co znaczyło tych kilka zdań?
Moją piątą wątpliwością jest narracja prowadzona w pierwszej osobie. Trzecia osoba daje odpowiedni dystans, narrator wszystkowiedzący byłby tu chyba idealny, a jednak Tekla z zimną krwią relacjonuje niby przypadkowe zabójstwo Kiejstuta, chyba tylko po to aby „zgrabnie” dopiąć intrygę i tak jak zastała trupa w piwnicy, tak i na odjezdnym trupa (świeżego) w piwnicy zostawić. Tekla – kobieta z taką wyobraźnią, a jednak, jak się okazuje, bez krzty wyobraźni. I żebyż jeszcze autorka tej powieści przymrużyła oko, żebyż zdobyła się na jakiś, powiedzmy groteskowy, dystans. Nie, wszystko musi być śmiertelnie poważne. No i okropnie smutne. A przecież kryminał jest jednak rozrywką.
Już wyobrażam sobie film zrealizowany według tej powieści. Zdaje się, że potrafiłby zrobić taki film np. M. Night Shyamalan twórca pamiętnego Szóstego zmysłu (The Sixth Sense – 1999), 107 min. Shyamalan zbiera jednak ostatnio wyłącznie… Złote Maliny.
„Wypoczynek nad zatoką” czyta się dosyć wartko, chociaż mnie zatrzymywały niezliczone zdania zaczynające się od „Gdy”, „Ale” oraz kończące się na… ”…się”. A także takie oto „kwiatki”: „»Powiedział o pięćdziesięciu sześciu skrzyniach zdeponowanych w Prezydium Policji, które później wysłano w Karkonosze, ale gdzie dokładnie, podobno nie wiedział«”. Prezydium policji wysłano, zamiast skrzynek, w Karkonosze. Dobre!
Być może jednak komuś spodoba się intryga tej książki i takie oto, „mocne”, dialogi: „»Zakręciłam kran. W tej samej chwili Kiejstut klepnął mnie w tyłek tak mocno, że poleciłam do przodu uderzając głową o szafkę nad zlewem. Miałam dosyć. Wściekła, odwróciłam się w jego stronę i przez zaciśnięty zęby wysyczałam;
– Trzymaj łapy przy sobie!
– Co jest, kurwa? – warknął.
Patrzyłam z niedowierzaniem i ze strachem na jego zmienioną twarz, na wyostrzone rysy, odsłonięte ostre zęby. Wyglądał jak drapieżne zwierzę, gotowe do ataku.
– Kręcisz przede mną dupskiem, pokazujesz cycki, a teraz mam trzymać łapy przy sobie? Chyba jesteś jebnięta?
– Może weźmiesz się wreszcie za podłogę w piwnicy? – powiedziałam.
– Wziąć to ja się, kurwa, mogę za ciebie«”.
A ja tak bardzo chciałbym przeczytać dobrą, także kryminalną, powieść. No czyż nie jestem „nostalgicznym pesymistą”. Bynajmniej.
5 lutego 2014 r.
Ps.
Nie mam nic, oczywiście, przeciwko temu by powieściopisarstwem a także pisaniem wierszy zajmowały się panie m.in. pedicurzystki, manicurzystki, krawcowe itd., z całym szacunkiem dla ich zawodów Nie mam nic przeciwko temu aby powieści i wiersze pisali m.in. szewcy, zegarmistrze itd., z całym szacunkiem dla ich zawodów. Może bowiem znowu powstaną jakieś oryginalne… Zaklęte rewiry.
Pisarstwo powinno jednak być pozostawione pisarzom, pisanie wierszy – poetom (chociaż i jedni, i drudzy także potrafią nieźle przynudzać).
W pisarstwie i pisaniu wierszy nie ma, niestety, żadnych kryteriów. Co innego w muzyce: nie wystarczy siąść do fortepianu i sobie brzdąkać. Od razu słychać kto umie grać.
„LISTA SCORSESEGO”
Martin Scorsese wybrał 21 polskich, zrekonstruowanych dotąd cyfrowo, filmów, które przez najbliższe miesiące będą pokazywane w USA oraz w Kanadzie, w ramach cyklu „Marsterpieces of Polish Cinema”. Są to następujące filmy:
Austeria (1982), 102 min., reż. Jerzy Kawalerowicz;
Barwy ochronne (1976), 96 min., reż. Krzysztof Zanussi;
Constans (1980), 87 min., reż. Krzysztof Zanussi;
Człowiek z żelaza (1981), 147 min., reż. Andrzej Wajda;
Eroica (1957), 78 min., reż. Andrzej Munk;
Faraon (1966), 180 min., reż. Jerzy Kawalerowicz; Iluminacja (1972), 87 min., reż. Krzysztof Zanussi;
Krótki film o zabijaniu (1987), 84 min., reż. Krzysztof Kieślowski;
Krzyżacy (1960), 166 min., reż. Aleksander Ford;
Matka Joanna od Aniołów (1961), 103 min., reż. Jerzy Kawalerowicz;
Niewinni czarodzieje (1960), 87 min., reż. Andrzej Wajda;
Ostatni dzień lata (1958), 66 min., reż. Tadeusz Konwicki;
Pociąg (1959), 93 min., reż Jerzy Kawalerowicz;
Popiół i diament (1958), 110 min., reż. Andrzej Wajda; Przypadek (1981), 122 min., reż Krzysztof Kieślowski;
Rękopis znaleziony w Saragossie (1964), 177 min., reż. Wojciech Has;
Salto (1965), 100 min., reż. Tadeusz Konwicki;
Sanatorium pod Klepsydrą (1973), 113 min., reż. Wojciech Has;
Trzeba zabić tę miłość (1972), 92 min., reż Janusz Morgenstern;
Wesele (1972), 102 min., reż. Andrzej Wajda;
Ziemia obiecana (1974), 179 min., reż. Andrzej Wajda.
W większości zgadzam się z Martinem Scorsese, chociaż niektóre filmy nie powinny się na tej liście znaleźć. Uważam bowiem, że np. Salto to jakieś nieporozumienie, a nie film. Nie lubię także filmów Kieślowskiego. A czy, przykładowo, Niewinni czarodzieje są… arcydziełem?
Natomiast wyraźnie zabrakło mi następujących filmów, z których trzy uważam za najlepsze polskie filmy tj.
Bariera (1966), 77 min., reż. Jerzy Skolimowski.
Hrabina Cosel (1968), 139 min., reż. Jerzy Antczak.
Nóż w wodzie (1961), 90 min., reż. Roman Polański.
Popioły (1965), 236 min., reż. Andrzej Wajda.
Żywot Mateusza (1967), 76 min., reż. Witold Leszczyński.
W Liście do córki Scorsese uważa, że w multipleksach pozostaną wyłącznie produkty audiowizualnego przemysłu, natomiast Kino jako Sztuka jednak ocaleje w m.in. kinach studyjnych, w Internecie itd. Co do tej kwestii, to się w pełni ze Scosese zgadzam.
I od razu mam kłopot: jak zakwalifikować świeżo obejrzany, na dzisiejszym południowym seansie, oscarowy film pt. Zniewolony (12 Yeras a Slave – 2013), 133 min., reż. Steve McQueen.
(Na marginesie chciałbym podkreślić, że został on nominowany aż w dziewięciu kategoriach tj. najlepszy film; najlepszy aktor pierwszoplanowy – Chiwetel Ejiofor; najlepszy aktor drugoplanowy – Michael Fassbender; najlepsza aktorka drugoplanowa – Lupita Nyong,o. A poza tym: najlepszy reżyser, najlepszy scenariusz adoptowany; najlepsza scenografia; najlepsze kostiumy i najlepszy montaż).
Nie jest to bowiem produkt audiowizualnego przemysłu. A czy ten film wnosi coś do Sztuki filmowej?
Według reklamowego prospektu publiczność i krytyka na tegorocznym festiwalu w Toronto „okrzyknęła” ten film jako… „absolutne arcydzieło”. A poza tym niektórzy krytycy filmowi oceniają ten film jako „wspaniały”, że „zapiera dech w piersiach” oraz że jest to… „arcydzieło treści, formy, emocji i wykonania”.
Natomiast ja, jako kinofil z długim, i jeszcze dłuższym, stażem, mogę powiedzieć, że tak beznadziejnie nużącego i przygnębiającego filmu już dawno nie widziałem. Nawet jeśli autentyczna historia 12 letniej niewoli pewnego Murzyna wydawała się realizatorom tego filmu zajmująca, to trzeba było ją w interesujący sposób opowiedzieć, pokazać według zasady jeśli nie „co”, to przynajmniej „jak”. A tu arcydzielne miały być i „co”, czyli autentyczna historia, i „jak”, czyli zajmujące pokazanie jej na ekranie.
Oglądałem ten film wraz z młodzieżą licealną, która w kinie zajęła dwa ostatnie rzędy.
Po godzinie miałem tego filmu serdecznie dość. Zauważyłem także, iż dla młodzieży był on męką. Nie wróżę żadnego powodzenia tego filmu u publiczności. Nie wierzę również, że mimo aż dziewięciu nominacji film ten otrzyma jakąkolwiek statuetkę.
Już dawno nie wyszedłem z kina w tak podłym nastroju, w dodatku z bolącą głową. Jeśli takie mają być arcydzieła, to albo ja się nie znam na kinie albo te arcydzieła są nic niewarte.
6 lutego 2014 r.
„CIĘŻKO POWIEDZIEĆ” „TROSZECZKĘ” „PRZEPYSZNY”
Oglądam olimpiadę, nie opuszczam ani jednego biegu panczenistek i panczenistów, lecz zżymam się nieustannie na słownictwo sprawozdawców. Jeden z nich upodobał sobie słowo „troszeczkę” i nie ma chyba zdania żeby owego „troszeczkę” nie powiedział raz a nawet dwa razy.
Zresztą owo „troszeczkę” niemal wszędzie, coraz częściej, słychać. Skąd to się bierze? A przecież zamiast „troszeczkę” można powiedzieć: „trochę”, „bardzo mało”, „malutko”, „niedużo”, „odrobinę”. Nie, koniecznie musi być „troszeczeczkę”. A zatem i ja jeszcze „troszeczkę” pomarudzę.
Drugi wyraz, który doprowadza mnie „do szału” to „pyszny”, a ostatnio coraz częstszy „przepyszny”. Na przykład ciastko koniecznie musi być „przepyszne i przekruche”, a nie może być np. „wyborne”, „wyśmienite”, „zachwycające”, ba, „wykwintne” lub – najzwyczajniej – „smakowite”.
A jeśli już jestem przy „smakowitym”, to chciałbym podać kilka smakowitych powiedzeń jednego ze sprawozdawców podczas olimpijskiego zjazdu (biegu zjazdowego) mężczyzn: „wypuścił nogi spod siebie”, „ta pierwsza trójka wydaje się magiczna”, „slalomiści jak wkroczą tutaj do walki”, „za bardzo przysiadł na tyłach”, „stosunkowo niska ta prędkość”, „to też taka dobra równowaga” itd.
Na co jeszcze „się wściekam”? „Ciężko powiedzieć” – także ostatnio jest bardzo modne. Jeszcze modniejsze jest to rozdziawiane przed każdym wyrazem „aaa”. Załatwiałem ostatnio pewną sprawę u operatora telefonii komórkowej i, oczywiście, najpierw było to nieustanne „aaa”, „aaa”, „aaa” przed każdym wypowiedzianym wyrazem, a nade wszystko, zamiast kompetentnego załatwienia sprawy, stęknięcie… „ciężko powiedzieć”. Ileż ja tego stękania z „ciężko powiedzieć” muszę się nasłuchać. A „trudno powiedzieć”, „niełatwo powiedzieć” itd. to już jest takie… niepolskie?
A jeśli słyszę bezmyślne „jakby”, to od razu reaguję. No bo niby co to ma znaczyć, że „sprawa jest jakby pomyślne załatwiona” albo, że „otrzymuje pan jakby nowy abonament”?
Jeszcze inna sprawa to oszukiwanie klienta w kwestii marek. Oto w znanym sklepie (nazwy nie wymienię) postanowiłem kupić sobie na wiosnę buty z goretexem. Firma renomowana, ale buty… „Made in China”. Szukam kurtki, mam nietypowy rozmiar, więc nie zawsze mogę kupować tańsze rzeczy, ale wszystko… „Made in China”. Dresy… „Made in China”. Koszulki z krótkim rękawem – „Made in China”. Ba, kalesony – „Made in China”. Sprzęt elektroniczny… „Made in China”.
„Denon”, „Canon”, „Sony” itd. to teraz wszystko chińszczyzna. Oglądałem jakiś czas temu aparat fotograficzny. „– Co mi pan tu chińszczyznę wciska – pytałem – za takie pieniądze?” „– Aaa – odparł konsultant – aaa prawdziwy aaa aparat, aaa „Made aaa in aaa Japan”, aaa kosztuje aaa dwa aaa razy aaa więcej” – usłyszałem.
W jednym z wielkich tomów towarowych byłem ostatnio na przecenach. Nagle słyszę, a wraz ze mną przynajmniej kilkadziesiąt osób, ryk: – „Henek, gdzie idziesz?” i odpowiedź: „ – „Idę coś wjebać do macdonalda i zaraz wracam”. Nikt nie zareagował na to „na luzie” odkrzyknięte” „wjebać”.
Przejmować się zatem „jakby” „troszeczkę” „trudno powiedzieć” „przepysznym”?
14 lutego 2014 r.
„KLUCZOWY”
W środkach masowego przekazu można bezustannie usłyszeć, że: „kluczowe Oscary otrzymali” albo, że „to są kluczowe problemy Ukrainy” lub „to są kluczowe wyzwania” itd.
A przecież synonimu słowa „kluczowy” jest przynajmniej kilkanaście: „decydujący”, „główny”, „koronny”, „nadrzędny”, „najistotniejszy”, „najważniejszy”, „newralgiczny”, „ostateczny”, „przemożny”, „przewodni”, „rozstrzygający”, „węzłowy”, „doniosły”, „fundamentalny”, „istotny” itd.
Nie, wszystko musi być koniecznie „kluczowe”. A dlaczego nie może być… „kłódkowe”? W końcu „kłódka” jest ważniejsza od „klucza”. Co z tego, że ktoś ma „klucze”, jeśli nie ma „kłódki”?
Tak samo jest z „nie wykluczam”. Ciągle słychać to „nie wykluczam”. Jakoś jednak nikt nie powie, że cokolwiek… „wklucza”.
Prawie codziennie kluczowym (tfu!) momentem mojego dnia są zakupy chleba w piekarni. Zazwyczaj słyszę takie oto kwiatki: – „Mi pani da tom drugom połófkie chlebusia. Tom lepi wypieczonom”. Po otrzymaniu „chlebusia” można usłyszeć: „szlycznie dziekuje”.
Chleb koniecznie musi być „chlebusiem”, a podziękować można tylko „ślicznie” („szlycznie”), tak jakby zwykłe podziękowanie nie wystarczało.
Oto czytam w posłowiu świeżo kupionej książki (Sándor Márai Dziennik), że „Rzeczywistość wojenna wkracza stopniowo, by wkrótce zdominować wszystko, nie da się przed nią uciec”. Jak rzeczywistość może „wkraczać”? Jakoś nie mogę sobie tego wyobrazić. No bo jeśli może „wkraczać”, to chyba potrafi się także… „rozkraczać”. „Rozkraczona rzeczywistość” – to byłby ciekawy widok.
5 marca, 2014 r.
PIĘKNY FILM, CZYLI „WITAJ W KLUBIE”
Ci, którzy czytają te zapiski oraz ci, którzy mnie znają wiedzą, że jestem nieskory do pozytywnych wypowiedzi na temat współczesnej sztuki filmowej. Ponieważ najzwyczajniej nie ma czego chwalić, nie ma czym się zachwycać. Ot, chociażby szumnie zapowiadany czteroodcinkowy serial pt. Ben Hur (2010).
Obejrzałem, oczywiście, pierwszy odcinek i od razu nabrałem apetytu aby zobaczyć jeszcze raz Ben Hura z 1959 r. w reżyserii Williama Wylera z nade wszystko Charlton’em Heston’em w roli Judy Ben-Hura, Stephen,em Boyd’em w roli Messali oraz Hugh’em Griffith’em w roli szejka Ilderima.
Od Wyler’owego Ben Hura nie mogłem się oderwać, bo to piękny film. Zresztą, William Wyler (1902-1981) robił przeważnie piękne filmy. Można mieć poza tym różne zastrzeżenia do Ben Hura z 1959 r.: że jest za bardzo hollywoodzki, że efekty specjalne „nie takie”, ale role Charlton’a Heston,a i Hugh’a Griffith’a pozostaną na zawsze w sztuce filmowej niezapomniane. No i jeszcze muzyka Miklósa Rózsy. Te dawniejsze, piękne filmy można rozpoznać po muzyce. A teraz muzyka to jedne wielki łomot i huk.
Po czym rozpoznać piękny film. Nade wszystko po tym, że jest o „czymś”, że nie nudzi, że główni bohaterowie nie gadają, lecz działają, że ma poza tym jakieś przesłanie a nie tylko „rozrywkę” itd. Poza tym piękny film „niosą” świetni aktorzy. Piękny film to także „gra” światłem w zdjęciach, to również „ścieżka” z muzyką, która jakby dopełnia obraz.
Takim filmem dla mnie jest obraz pt. Witaj w klubie (Dallas Buyes Club – 2013), 117 min., reż. Jean-Marc Vallée ze znakomitą rolą Matthew’a McConaughey’a jako Ron’a Woodroof’a. Film jest piękny i wzruszający. Powinni obejrzeć go wszyscy ci, którzy interesują się sztuką filmową.
Z początku nie mogłem rozpoznać Matthew’a McConaughey’a, który do roli Rona schudł aż ponoć aż o 17 kg. Pamiętam tego aktora, jako pełnego siły i witalności Dirka Pitta z przygodowej… Sahary (2005), 124 min., reż Breck Eisner. A tu tymczasem odchudzony niemal nie do poznania i znakomita rola, doceniona zresztą Oscarem. Piękny film.
Tym bardziej dziwi mnie pogardzanie, czy też lekceważenie Kina jak sztuki. Dla, przykładowo, Stanisława Lema, Kino kojarzyło się prawie wyłącznie z rozrywką. Podobne zdanie na temat Kina ma również, niestety, Sándor Márai, którego Dzienniki wciąż czytam. Na s. 270 m.in. pisze: „Potomkiem Biblii pauperum jest kino, tak jak je urzeczywistnia Hollywood. Z okien muzeum Huntingtona widać w dole miasto, do którego pielgrzymują ludzie najrozmaitszego autoramentu, kupcy i geniusze, błędni rycerze i awanturnicy ze świata fantazji, by robić filmy, nową biblię dla ubogich duchem”.
Oj, zupełnie nie ma racji i Sándor Márai.
Z Dziennika bowiem można się dowiedzieć, że Márai bardzo wiele podróżuje (czego mu bardzo zazdroszczę), że bardzo dużo czyta, że systematycznie przesiaduje w bibliotekach, że zagląda do teatru (ale tylko wtedy, gdy grają jego sztukę), że lubi odwiedzać muzea itd. Natomiast opera chyba dla niego nie istnieje, a już zupełnie Kino dla niego nie istnieje. To duży błąd, bo przecież Kino, jako sztuka, jest pokrewne z literaturą. Niekiedy, zwłaszcza w arcydziełach, nawet ją przewyższa. A poza tym niekiedy kino ma tę Magię, której w literaturze oraz innych sztukach próżno szukać.
Oto garść moich ulubionych, hollywoodzkich, filmów. Czym byłaby sztuka filmowa, w ogóle sztuka bez m.in. arcydzieł Kubricka oraz Leana?
Wszystko o Ewie (1950), reż. Joseph L. Mankiewicz;
Bulwar Zachodzącego Słońca (1950), reż. Billy Wilder;
Tramwaj zwany pożądaniem (1951), reż. Elia Kazan;
W samo południe (1952), reż. Fred Zinnemann;
Stąd do wieczności (1953), reż. Fred Zinnemann;
Rzymskie wakacje (1953), reż. William Wyler;
Jeździec znikąd (1953), reż. George Stevens;
Marty (1955), reż. Delbert Mann;
Most na rzece Kwai (1957), reż. David Lean;
Dwunastu gniewnych ludzi (1957), reż. Sidney Lumet;
Świadek oskarżenia (1957), reż. Billy Wilder;
Kotka na gorącym, blaszanym dachu (1958), reż. Richard Brooks;
Ucieczka w kajdanach (1958), reż. Stanley Kramer;
Biały kanion (1958), reż. William Wyler;
Ben Hur (1959), reż. William Wyler;
Miejsce na górze (1959), reż. Jack Clayton;
Garsoniera (1960), reż. Billy Wilder;
Synowie i kochankowie (1960), reż. Jack Cardiff;
Spartacus (1960), reż. Stanley Kramer;
West Side Story (1961), reż. Robert Wise, Jerome Robbins;
Wyrok w Norymberdze (1961), reż. Stanley Kramer;
Lawrence z Arabii (1962), reż. David Lean;
Słodka Irma (1963), reż. Billy Wilder;
Ameryka, Ameryka (1963), reż. Elia Kazan;
Ten szalony, szalony, szalony, szalony świat (1963), reż. Stanley Kramer;
Dr Strangelove (1964), reż. Stanley Kubrick;
My Fair Lady(1964), reż. George Cukor;
Udręka i ekstaza (1965), reż. Carol Reed;
Oto jest głowa zdrajcy (1966), reż. Fred Zinnemann;
Kto się boi Wirginii Woolf (1966), reż. Mike Nichols;
Zawodowcy (1966), reż. Richard Brooks;
W upalną noc (1967), reż. Norman Jewison;
Romeo i Julia (1968), reż. Franco Zeffirelli;
2001: Odyseja Kosmiczna (1968), reż. Stanley Kubrick;
Nocny kowboj (1969), reż. John Schlesinger;
Córka Ryana (1970), reż. David Lean;
Mechaniczna pomarańcza (1971), reż. Stanley Kubrick;
Kabaret (1972), reż. Bob Fosse;
Skrzypek na dachu (1972), reż. Norman Jewison;
Chinatown (1974), reż. Roman Polański;
Barry Lyndon (1975), reż. Stanley Kubrick.
Dzień szarańczy (1975), reż. John Schlesinger;
Niebiańskie dni (1978), reż. Terrence Malick;
Łowca jeleni (1978), reż. Michael Cimino;
Wściekły byk (1980), reż. Martin Scorsese;
Nad złotym stawem (1981), reż. Mark Rydell;
Gandhi (1982), reż. Richard Attenborough;
Pierwszy krok w kosmos (1983), reż. Philip Kaufman;
Podróż do Indii (1984), reż. David Lean;
Imperium słońca (1987), reż. Steven Spielberg;
21 marca 2014 r.
„WIELKIE PIĘKNO”, CZYLI…
„wielkie nic” albo raczej „nic” taki tytuł na pewno bardziej pasowałby do filmu Paulo Sorrentino Wielkie piękno (La Grande Bellezza – 2013), 142 min.). Tytuł „nic”, zdaniem piszącego te słowa, w pełni oddaje wartość tego dzieła. Bo niczego w nim nie ma oprócz nieudolnego naśladownictwa Federico Felliniego (1920-1973) i jego największych arcydzieł tj. m.in. Słodkiego życia (1960), Osiem i pół (1963) oraz Amarcordu (1975).
Kiedy rozległa się medialna wrzawa, że oto w postaci dotychczas zupełnie nieznanego Paolo Sorrentino „narodził się” Wielkim pięknem „nowy Fellini” nie chciałem wierzyć w takie „narodziny”. Tak bowiem jak niepodrabialny jest Kubrick, tak i Fellini jest tylko jeden jedyny. Ileż jednak naczytałem i nasłuchałem się na temat tego filmu „ochów” i „achów” także i moich najbliższych znajomych. Aż czułem się coraz bardziej zażenowany, że oto ja kinofil z długim, i jeszcze dłuższym stażem, nie poleciałem już w pierwszych dniach projekcji obejrzeć Wielkiego piękna. Jakoś jednak nie chciało mi się biegać po jakichś peryferyjnych kinach, gdzie, i tylko na późnych sensach, wyświetlano ten film. Instynktem kinofila wyczuwałem, że nie warto się śpieszyć. Postanowiłem poczekać aż film ten będzie dostępny w telewizyjnej wypożyczalni lub, ostatecznie, kupić go na DVD. Kupiłem, odżałowałem 30 zł i natychmiast postanowiłem go obejrzeć.
I oto zaczyna się projekcja: pierwsza scena i pierwsza sekwencja ciemne, takież następne i następne… Do tego bezustanna gadanina o wszystkim i o niczym. Do tego prawie nie ma muzyki. Zamiast niej jakieś wrzaski i krzyki. Film bez wyobraźni, bez powietrza, za to natrętne, i nieudolne, cytaty z Felliniego. Przeszło dwie godziny i dwadzieścia minut nudy wiejącej z ekranu. I to ma być najlepszy europejski i oscarowy film 2013 r.? To śmiechu warte. Jeśli tak beznadziejny film nagradza się takimi nagrodami to jaki poziom reprezentują filmy tylko nominowane albo ileż warte są te nagrody?
A pamiętacie może Osiem i pół ze zdjęciami Gianni Di Venanzo i muzyką Nino Roty (który napisał także muzykę do m.in. Słodkiego życia i Amarcordu)? Wspaniałe, rozświetlone, wizyjne sceny: nie wiadomo czy to sen, czy jawa, czy wyobraźnia Felliniego a może Guido (Marcello Mastroianni). Do tego partnerują Mastroianniemu wspaniałe aktorki: piękna Anouk Aimée, jako jego filmowa żona tj. Luisa Anselmi, apetyczna Sandra Milo jako jego kochanka Carla oraz zjawiskowa Claudia Cardinale jako Claudia. No i jeszcze Nino Rota. Słowem: arcydzieło.
Innym „wielkim nic” mógłbym określić także Grawitację (Gravity – 2013), 90 min., reż. Alfonso Cuarón. W końcu obejrzałem ten film w całości. Jak być może pamiętacie wyszedłem z seansu, ponieważ nie mogłem znieść potwornego huku na sali kinowej. (Ten huk w postaci „dźwięku”, ,„montażu dźwięku” oraz „muzyki” zostały nagrodzone… Oscarami). Jak wiadomo w Kosmosie nie słychać dźwięku, ponadto zwróciłem szczególną uwagę na to, że, zdaje się, Matt Kowalski (George Clooney) podkreśla, iż w Kosmosie trwa bezwzględna cisza. Tymczasem z głośników Grawitacji prawie nieustannie rozlega się huk, łomot szczątków satelity oraz odgłosy obijających się o stację kosmiczną Matta i Ryan (Sandra Bullock). W momencie, kiedy film stawał się odrobinę interesujący skończyła się projekcja. Czy po wspaniałych efektach Odysei kosmicznej można jeszcze czymś widza zadziwić? Efekty elektroniczne Grawitacji (nagrodzone także Oscarem) nie zrobiły na mnie żadnego wrażenia. Po co zatem kręci się takie filmy jak m.in. Wielkie piękno oraz Grawitacja? No i dla kogo?
Obejrzałem także drugi półfinał Eurowizji, tym razem z udziałem polskiej piosenki. Moi znajomi mieli dość już po pierwszym półfinale. Drugi półfinał oprócz „rympania, pympania”, wrzasków, łomotu i oślepiających, przyprawiających o ból głowy, „efektów świetlnych” nie przyniósł niczego nowego. Słuchając tych wrzasków i łomotu bezustannie zadawałem (i zadaję) sobie pytanie: gdzie podziała się muzyka, gdzie podział się śpiew?
W poprzednim zapisku wspomniałem, że zabrałem się do czytania najnowszej książki o Stanley,u Kubricku, czyli „Stanley Kubrick. Rozmowy”. Sądziłem, że dowiem się o Kubricku, o filmach, które wyreżyserował czegoś nowego, o czym dotychczas nie słyszałem lub nie wiedziałem. I ta jednak książka o wielkim wizjonerze kina bardzo mnie rozczarowała. W dodatku zaczęła się rozpadać ponieważ została tylko sklejona. Po co wydaje się takie książki jednorazowego użytku?
Na beznadziejne Wielkie piękno wydałem 29,99 zł, na rozpadającą się książkę o Kubricku 34,90 zł. W sumie daje to aż 64,89 zł. Czuję się oszukany, ponieważ za tę kwotę mógłbym kupić bardzo dobre kalifornijskie wino.
Z potwornego gąszcza filmów i książek staram się wybierać te najlepsze, po wielu selekcjach, ale okazuje się, że także i te wybrane dzieła są nic niewarte.
Jeszcze tak niedawno lubiłem słuchać radia. Teraz po włączeniu jakiejkolwiek stacji słychać albo ogłupiające reklamy, albo w kółko powtarzaną tę samą muzykę (RMF Classic) albo huk i „rympanie, pympanie”. Moje radio zatem milczy. Słucham z CD: Barbary Hendricks, Anny Netrebko, Alison Balsom no i, oczywiście, Jackie Evancho.
9 maja 2014 r.
TAŃCE Z LIPIENIAMI
W codziennych obowiązkach, jako i podręczny, i podkuchenny, i sanitariusz mogę wygospodarować odrobinę czasu na ten zapisek, tym bardziej, że przecież czerwiec to „mój” – urodzinowo-imieninowy – miesiąc.
Nade wszystko lubię jednak czerwiec dla jego urody, dla dni zdających się nie mieć ani początku ani końca, dla wszechogarniającego światła oraz dla nieskończonych zapachów kwitnących drzew i kwiatów.
Bo czyż jest coś wspanialszego niż obecność drzew, ich cień, w upalny dzień? Nie znoszę piesków, które tylko hałasują i paskudzą. Uwielbiam natomiast drzewa. Bez piesków wyobrażam sobie życie. Natomiast bez drzew życie jest straszne. Szczęściem ocalało na Chełmie kilkanaście pięknych drzew. Zaczęliśmy zatem wychodzić z żoną na pierwsze spacery. Dla niej te kilkaset metrów to jednak jeszcze duży wysiłek. W pourodzinowe przedpołudnie spacerujących między tymi drzewami odszukał Ksawery.
– Tak myślałem, że tu was zastanę – powiedział po przywitaniu. – Nie dzwoniłem, wolałem przyjechać, bo wiedziałem jak się rzeczy mają – spojrzał na moją żonę. – Powracasz więc powoli do zdrowia? – bardziej stwierdził niż zapytał.
– A ty co: na ślub się wybierasz, czy na pogrzeb? – zażartowała moja żona widząc w jego dłoni pęk białych róż.
– No przecież on – tu znacząco pękiem kwiatów wskazał na mnie podkreślając owo „on” – zastrzegał się, że jak kwiaty to tylko białe…
– Tak, kwiaty tylko białe. I żadnych książek – dorzuciłem podkreślając jeszcze, że przez długi czas obdarowywano mnie, jako literata, na urodziny i imieniny stosami książek, z którymi nie wiedziałam co mam potem zrobić.
– Kwiaty zatem dzisiaj będą dla ciebie – chciał je wręczyć żonie, ale przecież obie dłonie miała oparte na kulach. – A dla ciebie… – tu wydobył ze swojej torby, którą miał przewieszoną przez ramię dwa pudełka: jedno podłużne i większe, a drugie płaskie, niewielkich rozmiarów. – Z której chcesz ręki? – zapytał. – To przecież twoje …siąte urodziny.
Większe pudełko zawierało mój ulubiony alzacki gewürztraminer (Hugel Gewürztraminer SGN 2005 ALSACE A.O.C.). Natomiast mniejsze… zestaw najmniejszych, o numerach 0 i 00, obrotowych błystek oraz kilka mikrotwisterów i miniripperów.
Ksawery widząc moje zaskoczenie zażartował:
– Co, spodziewałeś się raczej czegoś na szczupaka, kilku sztuk minnow spoon?
– Jeśli już to jednej, dwóch – odparłem i zaraz szybko dodałem. – Najważniejsze, że o nas, o moich urodzinach, pamiętałeś.
– No, wiesz, tym razem prezencik dobierałem bezpieczniej, aby znowu nie było takiej „ściemy” jak z butami do konnej jazdy.
Widząc jak bezradnie stoję z otwartym pudełkiem, z tymi mini przynętami, wyjaśniał: – Chyba najlepszy prezent będziesz miał od Marka, który wypatrzył kilka dni temu w tej strudze co to, pamiętasz, wpada do jego jeziora kilka stad lipieni. – W tym momencie wymownie spojrzał na moją żonę: – Zostałabyś na kilka godzin sama? Bo chciałem na jakieś pięć, no, sześć godzin, porwać Jana na lipienie do Marka?
– Pięć, sześć godzin, a niech się wreszcie przewietrzy – odparła z uśmiechem moja żona.
– Weź tylko spinning, tę swoją kurtkę spinningisty i te twoje gumowe buty – rzucił szybko Ksawery, gdy odprowadziliśmy żonę do domu. – Mam dzisiaj wolne popołudnie, dla ciebie – dorzucił. Nie, nie dziw się: pora między 12:00 a 15:00 to bardzo dobry czas na lipienie. O tych lipieniach wie tylko Marek, który je wypatrzył, ja i ty.
Dojazd do Marka, do jego leśniczówki, zajął nam trochę więcej niż godzinę, ponieważ trochę przyhamowała nas dłuższym korkiem obwodnica. Spokojnie jednak rozmawialiśmy o tym i owym. O nade wszystko zbliżającym się mundialu, o tym czy Neymar „pociągnie” Brazylijczyków do zwycięstwa. Bo Brazylia ta teraz to jednak nie ta Brazylia z 1970 r. kiedy to grali i Jairzhinho, i Gerson, i Tostao, i Rivelino, i Pele. No i szkoda Diego Costa, który chciał grać, jako Brazylijczyk, z Brazylią a zagra z… Hiszpanią. I co nowego piłkarze pokażą: czy jakąś nową brasilianę, czy Hiszpania będzie nas „nudzić” swoją wirtuozowską „tik-taką”, a może Francuzi wreszcie coś pokażą, mają przecież świetnie wyszkolonych piłkarzy. I co z Messim? Chory?
Niedawny festiwal opolski załatwiliśmy zgodnym: „dno”, bo nikt oprócz Edyty Geppert, nie umie teraz śpiewać. Za to rozgadaliśmy się o najnowszej płycie Jackie Evancho Awakening. Jej premiera jest zapowiadana na 23 września br. – Jak ty do tego czasu wytrzymasz? – zapytał Ksawery i jakby w odpowiedzi „puścił” przez wszystkie głośniki The Rains Of Castamere.
– Póki co mamy piękną, upalną pogodę – witał nas Marek słysząc ostatnie słowa piosenki śpiewanej przez Jackie. – Proponuję od razu podjechać nad jezioro, a stamtąd to już niedaleko do lipieni. Dużo zdrowia tobie, i twojej żonie, życzę. A jako prezent masz u mnie… stadko lipieni.
– Skąd nagle lipienie w twoim strumyku? – dopytywał się Ksawery. – Przecież kłusownicy wyciągnęli wszystkie ze Słupi, Redy i Łeby, i wszystkich pomniejszych rzek.
– Ale nie u mnie. A poza tym kto by tam przypuszczał, że w moimi strumyku mogą być lipienie, no i mam wreszcie nowoczesny monitoring. Niech no kto się nieproszony pojawi od razu wiem co się dzieje.
To Markowe „niedaleko” okazało się kilkusetmetrowym przedzieraniem przez chaszcze. W końcu z niewielkiej stromizny Marek pokazał nam stadko lipieni przyczajonych przy podmytym przeciwnym brzegu.
– Trzeba je tylko podejść i przynętę „położyć” pod sam nos. O, tam zejdziesz – Marek pokazywał mi miejsce, którędy powinieneś podejść do ryb. No i zaspinningujesz.
– Tak, zaspinninguję – pomyślałem widząc żwawy nurt strumienia. Kąpiel będzie pewna.
– A wy? – dopytywałem się. – Będziecie patrzeć?
– Tak, popatrzymy, albo nie, chodź Ksawery, tu za zakrętem jest kilka powalonych drzew i tam również „stoją” lipienie – powiedział Marek, po czym zostałem sam ze spinningiem w dłoni i stadkiem lipieni.
Rzuciłem może z dziesięć razy, w końcu mam trochę spinningowej wprawy, i oto zdarzył się ten najcudowniejszy dla spinningisty moment, gdy ryba „wzięła”. Na najmniejszego minirippera połaszczył się piękny lipień. Zanim jednak go pewnie „zaciąłem” nieźle ze mną „zatańczył”. Cóż było robić, najostrożniej jak tylko mogłem odhaczyłem rybę i zanim włożyłem ją do siatki podziwiałem jej wspaniałe piękno: złote łuski, wysoką niebieskawo-ciemnokarmazynową płetwę grzbietową przeciętą chryzoprazowymi pasami. Do tego czarne kropki po bokach.
Z lipieniami tego upalnego południa „zatańczyłem” jeszcze trzykrotnie. Wszystkie cztery wróciły z powrotem do strumyka.
– Niech mają urodzinowy prezent ode mnie. Niech cieszą się wolnością – patrzyłem wraz z Ksawerym i Markiem z tej samej stromizny na stadko „moich” lipieni.
Okazało się, że Ksawery i Marek woleli patrzeć na ryby niż je łowić. – Trochę cię podpatrywaliśmy jak „tańczysz” z lipieniami, a potem zaczęliśmy politykować.
Spinningową kurtkę, którą kilka razy zamoczyłem w strumieniu przemianowałem na lipieniową. Wciąż bowiem jeszcze pachnie dyskretnym zapachem wody ze strumienia i lipieni.
12 czerwca 2014 r.
W TWARDEJ, I W MIĘKKIEJ OKŁADCE
Zdaje się, że już przechodzą te tropikalne, męczące upały. Bardzo dobrze się czuję podczas wakacyjnych temperatur, ale tylko wtedy, gdy jest sucho. Natomiast nie znoszę parnej, wilgotnej pogody. A tu tymczasem wrze jak w czajniku i jeszcze żebyż zdrowo popadało, żebyż pojawiła się jakaś porządna burza. A tak coś się kłębi, zbiera, grzmi, błyska, a deszczy z tego tyle, co kot napłakał.
Do południa mam cień na balkonie, ale nie mogę wyjść, ponieważ trwa bezustanny rumor trwającej tuż niemal na wyciągniecie ręki budowy. Do tego panowie robotnicy rozkręcają na cały regulator jakiś potwory łomot, który w ich mniemaniu ma być „muzyką”. A gdy do tego dodam jeszcze szalejącego z wiertarką nad moją głową sąsiada, który już od przeszło miesiąca coś remontuje, to uciekłbym jak najdalej od takiego bloku, miasta, od takich ludzi.
Gdzie to tylko możliwe obserwuję wszelkie literackie i wydawnicze nowości. Oto dość mocno jest reklamowana seria wydawnicza powieści Agathy Christie. Książki są starannie wydane: twarda okładka, ciekawa grafika itd. W dodatku nie za wysoka cena za jeden egzemplarz. (Jeśli ktoś zamówi w prenumeraturze, to nawet o jedną trzecią taniej). Z początku pomyślałem, że może nawet warto by było całą serię zaprenumerować. Na próbę postanowiłem jednak ze dwie książki przeczytać. I jaka jest moja decyzja? Szkoda pieniędzy i czasu na kryminały Agathy Christie.
Pierwsza powieść tj. Morderstwo w Orient Expressie nie pozostawiła we mnie żadnego śladu. Co to poza tym za kryminał, jeśli już w połowie lektury można domyślać się „kto zabił”. Dla ochłody, ponieważ akcja toczy się na wyspie, postanowiłem jeszcze przeczytać I nie było już nikogo. Przyznam, że zmęczyło mnie to bezustanne „dialogowanie”, a raczej gadanina, w której tak gustuje Agatha Christie. No a poza tym książka została strasznie (podkreślam: strasznie) przetłumaczona. Tłumaczowi bowiem chyba gdzieś bardzo się śpieszyło, bo gna i gna nie wiadomo dokąd. (A może to Agatha Christie pisała tak beznadziejnym stylem?). Bezlik zdań zaczynających się od „Ale”, wiele, bardzo wiele zdań zaczynających się od „Gdy”, zakończonych na „… się”, do tego wiele zdań z „coś” np. „Pobyt na wyspie ma w sobie coś magicznego, coś ze świata fantazji. Jest się tu w jakimś własnym świecie, odciętym od otaczającej rzeczywistości” (s. 31). itd.
„Coś”, „coś”, ale co?
„Ale krzesło nie było wywrócone. Stało pod ścianą jak inne krzesła. To musiał ktoś zrobić już po jej śmierci. Więc pozostał nam Blore. Ale jeśli…” itd. (s. 209). Nie, nie, mam już dość tego „Ale” na początku zdań i tej nieustannej gonitwy i pośpiechu. Żadnej tajemnicy, żadnego nawet zaskoczenia, żadnej przyjemności z czytania.
Moją uwagę zwróciła także powieść pt. Diamentowy plac autorstwa Mercè Rodoreda z Katalonii. Na skrzydełku tej książki można przeczytać: „Diamentowy Plac (1962) zyskał międzynarodowe uznanie i wkrótce stał się najsłynniejszą powieścią Autorki. Przetłumaczony na ponad 30 języków, jest uważany za arcydzieło literatury katalońskiej”.
Jakżeż zatem nie kupić, nie przeczytać arcydzieła, chociaż tak marnie wydanego. Miękkie okładki, książka rozsypuje się już przy pierwszej lekturze: czy tak mają być wydawane arcydzieła? Chyba tylko po to by… kupić, przeczytać i wyrzucić. Jakże jednak wyrzucać arcydzieło? Taka arcydzielna książka powinna znaleźć sobie miejsce na półce. Do arcydzieła przecież sięga się od czasu do czasu, kartkuje, podczytuje, ba! co i raz wraca do kolejnej lektury.
„Diamentowy Plac, choć wydany po raz pierwszy w latach sześćdziesiątych, niesie ze sobą wartości, o których w dzisiejszych czasach pozwalamy sobie niestety zapomnieć. Mądra i klasyczna literatura o odwadze, determinacji i poszukiwaniu szczęścia. Tę książkę z ręką na sercu można polecić każdemu”. – Można przeczytać na okładce tej powieści. Jakże jej zatem nie kupić, nie zachwycać się nią. Jakże dawno nie czytałem arcydzieła, jakże dawno nie czytałem takiej książki.
Czytam więc z wielką uwagę i… nie mogę znaleźć ani tych wartości, ani odwagi, ani determinacji itd. tak zachwalanych na okładce.
Książka jest bowiem napisana jakby z punktu widzenia głównej osoby tj. Natalii (Colomety), która przedstawia w formie wspomnienia swoje nieciekawe i nieudane życie. Poznanie i ślub z Quimetem, z zawodu stolarzem, narodziny dwojga dzieci, hodowla gołębi, śmierć Quimeta, głód i nędza czasu wojny, ślub z kupcem Antonim, ślub córki: oto i cała fabuła Diamentowego Placu. W całej powieści prawie nie ma tytułowego Diamentowego Placu, mimochodem tylko narratorka wspomina o Barcelonie. Duże partie książki są poświęcone a to plamie na tapecie, a to hodowli gołębi i karmieniu ich pokrzywami, a to tasiemcowi, którego wydala Quimeta, a to opisom domu, w którym główna bohaterka ma pracować jako sprzątaczka itd.
Chciałem to „arcydzieło” rzucić już po jednej trzeciej lektury, ale znajomy namawiał mnie: „Czytaj, czytaj dalej, może w końcu powieść ta okaże się arcydziełem”. Nie, zdaniem piszącego te słowa Diamentowy Plac na pewno nie jest arcydziełem. Czym więc jest? W moim przekonaniu… czytadłem dla niektórych pań, które być może znajdą w tej powieści ukojenie.
Czytałem i tę książkę bardzo uważnie, z ołówkiem w ręku. I znowu cały bezlik zdań zaczynających się od „Ale”. Natomiast od zdań zaczynających się od „A”, „I”, „A kiedy” oraz „Kiedy” aż się roi.
W dodatku cała masa nieporadnych zdań jak np.:
„Teraz siedząc na wprost mnie przy drzwiach na balkon, od czasu do czasu podciągała rękawy, a gdy je podciągała, milkła i dopiero kiedy je podciągnęła, znowu zaczynała gadać”. (s. 41);
„Cinet podarował nam żelazną lampę do stołowego, z jedwabną frędzlą, malinowego koloru, która zwieszała się z sufitu na trzech żelaznych łańcuszkach, połączonych żelaznym kwiatem o trzech płatkach”. (s. 59);
„Na tarasie pośród wiatru i błękitu, kiedy wieszałam bieliznę albo coś szyłam, miałam uczucie, że wypuszczono ze mnie to, czym byłam, i napełniono czymś bardzo dziwnym. Jakieś tajemnicze „coś” zabawiało się, dmuchać mi w usta, aby mnie nadąć” (s. 93);
„Kiedy biłam Antoniego, to choć był mały, tak wściekle kopał mnie po nogach, że aż upadł na pupę. Jeszcze nigdy nikt nie patrzył na mnie z taką złością jak ten dzieciak, kiedy go biłam. Kiedy czasami przychodzili Cinet i Mateu z Griseldą…” itd. (s. 119);
„Pani objaśniła mnie, że córka musi dużo wypoczywać, bo choruje, i opowiedziała mi o chorobie swojej córki, która zaczęła się od tego, że córka postanowiła nagle przesunąć donicę z kameliami”.
(s. 135);
„Opowiedziałam kupcowi z dołu to, co mówiła seniora Enriqueta, a on powiedział, żeby nikomu nie ufać. Więc powiedziałam…” itd. (s. 211).
Natomiast po tym fragmencie z samego początku od razu odechciało mi się czytać: „…a kos wylazł gdzieś z dołu i łaził od jednego drzewa do drugiego, pokrzykując trochę chrapliwie; przez chwilę nie było go widać, a potem, kiedy już zapomnieliśmy o nim, znowu wyłaził. Nie patrząc, kątem oka widziałam Quimeta i widziałam, że patrzy na domy, dalekie i male”. (s. 29).
Interesuję się ptakami, ale jeszcze nigdy nie widziałem kosa „łażącego”. Kosy przecież skaczą, a nie „łażą”. Od kiedy to, poza tym kos, słynący przecież z pięknego gwizdania, „pokrzykuje trochę chrapliwie”?
W środach masowego przekazu można usłyszeć i przeczytać, że „czytelnictwo spada”, że „przeciętnie Polak czyta trzy czwarte książki rocznie” itd.
Biblioteki, księgarnie itd., są zawalone powieściami. Tylko, że nie ma co czytać.
7 sierpnia 2014 r.
TRAHERNE, VAUGHAN, HERBERT (GEORGE)
Rzadko, bardzo rzadko kupuję czasopisma literackie. Zazwyczaj je tylko przeglądam i zawsze nadziwić się nie mogę: ileż w nich tekstu, a nie ma co czytać.
(Osobna kwestia to czasopisma internetowe. Nawet jeśli znajdę coś interesującego, to i tak muszę to wydrukować. Nie ma to bowiem jak szeleszczący papier. A poza tym, co już dostrzegłem nie raz, na papierze od razu wszystko widać).
A zatem podchodzę do półki, biorę czasopismo i po kilku chwilach lektury od razu wiem, że nie ma co dalej czytać. Także wiersz (to rutyna, oczytanie?) nie ma dla mnie tajemnic. Od razu bowiem widzę, czuję czy wiersz jest coś wart, czy też nie.
Czasami, bardzo, niestety, rzadko, doznaję olśnienia i zachwytu. Bo oto wiersz trafia do mnie od razu: czytam, go czytam i się naczytać nie mogę. Tak było (tak jest!) z wierszem Henry’ego Vaughan’a (1621-1695) pt. Zwalone drzewo w tłumaczeniu Macieja Frońskiego opublikowanym w najnowszym numerze „Literatury na świecie”, nr 5-6/2014.
ZWALONE DRZEWO
Pewnie, żeś kiedyś rosło! Tyleś wiosen znało,
Tyle ulew, moc rosy, niejeden poranek
Cię zastawał; serc lekkich i skrzydeł niemało,
Dziś martwych, nocowało w twej żywej altanie!
Wciąż się w śpiewie i w locie krew poznaje świeżą,
Taką się też zagajnik okrywa zielenią,
W niebo, co niewzruszenie trwa, gałęzie mierzą,
Gdy niski fiołek kłoni się ku drzew korzeniom.
Lecz ty, za śmierci smutną i ciężką granicą,
Bez czucia gnijesz zimne i ciemne, nie możesz
Choćby śnić, że ci kiedyś dni znowu zaświecą,
Ani nawet pomyśleć o liściach i korze.
A jeszcze – ta zrodzona w podobłocznym szumie
Twych walk z wiatrem głęboka zadra, czyżby wszystko
To ciągle żyło w tobie? – przepowiadać umiesz,
Że przyjdzie nawałnica i jak już jest blisko.
Nie może zaś, gdy cieszysz się spokoju chwilą,
Gorący oddech burzy wstrząsnąć twą beztroską –
Lecz twoja złość po śmierci dotyka tych tylko,
Co twój spokój zburzyli, kiedyś jeszcze rosło.
Tak jest i z wierszem Chwila także w tłumaczeniu Macieja Frońskiego:
CHWILA
Fałszywe życie, złudo, nic więcej,
Odejdź czym prędzej!
Ludzkiego rodu wstrętne mamidło,
Dasz ty się prawdy rozłożyć skrzydłom?
Trudzisz się, ale na wzór księżyca,
Kogo zachwycasz?
Siebie, gwałtowny a próżny sporze,
Ponura walko wichury z morzem!
Życie to radość z wiedzy, to światło
Widoczne łatwo,
Pali się zawsze, nie – jak się zdarzy,
Ciche i pełne, lecz nie w nadmiarze.
To taka błogość, co, jak czas leci,
Ożywia, świeci,
Uśmiechem darzy i ma to w sobie,
Że cieszy wcześniej niż gdy kto w grobie.
Nazwać cię kretem – i to przesada,
Mgłą, co opada;
Lecz czym jest życie, kto wiedzieć może?
Chwilą, co tknęły ją Usta Boże.
A pozostałe trzy wiersze opublikowane w tym samym numerze „Literatury na świecie” są nie mniejszej urody.
To mnie jeszcze podtrzymuje na duchu, bo nieustannie jeszcze wierzę, że we wszechogarniającej, nieustannej powodzi straszliwej tandety i grafomaństwa istnieją wciąż nie odkryte wiersze wielu, wielu znakomitych Poetów.
Póki co cieszę się utworami Thomasa Traherne, Henry’ego Vaughan’a, Georga Herberta.
28 sierpnia 2014 r.
MIĘTUS I CHASSENAY D’ARCE
Z lektury książki – no bo cóż można robić, gdy mrok przy końcu listopada zapada już niemal w południe – wyrwał mnie telefon Ksawerego:
– Mógłbyś wreszcie zejść na dół i pomóc mi co nieco? – wysapywał w telefon wyraźnie podenerwowany.
Zerwałem się i w te pędy byłem na dole. Nad otwartym bagażnikiem swojego czarnego samochodu stał ubrany na czarno od stóp do głów Ksawery.
– Już kilka dni to wożę dla ciebie. – Mówiąc te słowa wskazał na otwarty bagażnik samochodu. – Wiem, wiem wolałbyś beaujolais albo alzackiego gewürztraminera, ale tym razem mam dla ciebie Chassenay d’Arce. Dokładnie sześć sztuk. Z trzyhektarowej winnicy, czyli: jednoszczepowy, rocznikowy szampan – podkreślał zaciągając się jakimś cuchnącym papierosem.
– No i co? Mam się przed tobą klęknąć, czy cię wyściskać?
– Ani jedno, ani drugie. Wystarczy, że znów.. hm, poczytasz moje wiersze albo – tu zreflektował się – poczytasz swoje wiersze. A jeszcze lepiej jak się natychmiast ubierzesz w ten twój puchowy skafanderek, wciągniesz ciepłe gacie i nie zapomnisz, na ostatku, o tym swoim spinningu i tym razem cięższych przynętach.
– Sandacz? – Próbowałem zgadywać, na co tym razem zamierza mnie wyciągnąć Ksawery, ale za każdym razem, gdy pytałem i o węgorza, a nawet o małego suma – zaprzeczał. Po czym powiedział krótko:
– Miętus!!!
Ach, ileż się za tym słowem kryło moich oczekiwań sam już nie wiem wobec kogo, ba! niezrealizowanych dotąd marzeń i sam już nie wiem czego.
Listopad, zwłaszcza jego końcówka, oprócz marca, to najlepsza pogoda na miętusa. Słowem: im gorsza pogoda, tym ponoć miętus lepiej bierze. Zrealizuj jednak bratku swoje marzenia jeśliś od zawsze nie prowadził samochodu, a ponadto, a nade wszystko te listopadowe ciemności, z moim wzrokiem, już nie dla mnie.
– Co tak dumasz? – pytał Ksawery. – Jedziesz, czy nie? Marek już przed południem rozstawił namiot, rozpalił ogieniek…
– To są u niego i miętusy? W tej rzeczułce, co to wpada do jego jeziora?
– Ba, i to jakie – Ksawery zgasił swojego cuchnącego, francuskiego, jak się okazało, papierosa, wziął karton z Chassenay d’Arce i wtaszczył się na moje drugie piętro. Wypił na chybcika kawę, „wymeldował” mnie od żony na trzy dni i dwie noce, po czym ani się obejrzałem już mknęliśmy jego prawie „nowutkim”, czarnym samochodem w kierunku leśniczówki Marka.
Przejechaliśmy obwodnicę rychło w czas, akurat przed popołudniowym korkami. A potem to już tylko kierunek północno-zachodni. Trochę jednak „pomarudziliśmy”, ponieważ od razu, jakby znienacka, z chwilą, gdy zaszło Słońce, pojawił się mrok. Ostatni odcinek do Markowej leśniczówki jest najgorszy, gdyż nawet GPS niewiele się przydaje. Stąd też niby to jest od Trójmiasta „rzut beretem”, ale tylko niektórzy potrafią dojechać do Marka bez pobłądzenia. Także i my przez ten nagły zmrok musieliśmy zwolnić, gdzieniegdzie nawet zastanawiać się: tu to już, czy nie tu, ale oto i są cztery srebrne świerki, czyli znak, że trzeba skręcić do Marka.
W ciepłym namiocie czekał na nas Marek z herbatą „z prądem” i od razu idziemy do rzeczułki, w której łowiłem także letnią porą. Zamykamy namiot, w dwóch koksownikach ledwo się żarzą ogieńki.
Tym razem idziemy niedaleko, bo źródłowe miejsca są tuż niemal przy ujściu do jeziora. To tam powinny być miętusy. W dalsze miejsca, także ze źródłami, Marek ma nas zaprowadzić następnej nocy.
Ksawery i Marek postanawiają postawić wędki tuż przy ujściu rzeczułki, już prawie w jeziorze. Zakładają miętusowe przysmaki. Miętus to „najczystsza” ryba, byle czego nie weźmie.
Mnie namawiają do spinningowania, więc mam zamiar iść trochę w górę rzeczułki, a potem, schodząc, pobrodzić.
Idę zatem jak najostrożniej i nie mogę poznać miejsc, w których przecież wielokrotnie bywałem letnią porą. Nie dosyć, że zimno, to na domiar złego tak ciemno, że nie widzę nawet swojego spinninga. W powietrzu polatują jakieś zmrożone skrawki ni to śniegu, ni to lodu. Niebo jest widne, ale co i rusz pojawia się na nim jakby chmura, niby mgła. A może to – nagle staję zdumiony – gwiazdki spadają wprost z nieba na ziemię. No bo skoro ich na niebie ubywa, a wokół coraz więcej migocących skrawków? Nie, nie – nagle reflektuję się – na pewno nie jest to efekt Markowej „herbatki z prądem”, bo oto czuję wibracje telefonu. To Ksawery pyta czy widzę to, co i oni widzą. Odpowiadam jak najciszej, że Marek nas musiał nieźle, na wstępie, „ugościć”. Ksawery mnie nie słucha i niemal krzyczy – Patrz, patrz na Księżyc.
Spojrzałem i oto sam nie wiem: czy był to jednak efekt Markowej, „z prądem”, herbatki, czy może dlatego, że zerwał się lekki wiatr, bo światło Księżyca, który wychynął zza chmur, a może mgieł nagle zafalowało i poczęło zsuwać się całe w rozświetleniach, rozmigotaniach i srebrnych jasnościach. Od razu też pojaśniało. Przebrnąłem przez rzeczułkę i zacząłem „kłaść” ciężką przynętę w okolicach źródła.
Minął kwadrans, potem drugi, a u mnie nic się nie działo. Otrzymałem od Ksawerego wiadomość, że oto już ma pierwszego miętusa. Potem żartowaliśmy, że chyba dal się skusić na ten jego telefon, który zresztą natychmiast, przedtem, Ksawery wyłowił, ale być może była to skuteczna przynęta na miętusa.
Zakładałem coraz to inne przynęty, ciągnąłem wydawało się niemal po dnie, to znowu podrywałem je z dna i szybko prowadziłem ku powierzchni. Nic i nic. W końcu przytrafił mi się zaczep i w tej samej chwili Marek dał znać, że pora na jakąś późną kolację. Wszedłem do wody, lecz co to? szczytówka nagle zaczęła drgać, czyli, że musiała capnąć jakaś ryba. Już, oczyma wyobraźni widziałem pięknego miętusa, gdy ku mojemu zaskoczeniu ujrzałem… okonia. Czyżby jednak był taki duży? Krzyknąłem po pomoc do Ksawerego i Marka. Przybiegli z podbierakiem. Okazało się, że złowiłem… sandacza.
Sandacz jeszcze tego samego wieczora wylądował na grillu, a ja miałem przed sobą jeszcze jedną noc, ostatnią, ponieważ od 1 grudnia zaczyna się okres ochronny na miętusa. Tym razem poszedłem w górę rzeczułki, gdzie są także dwa źródła. Ksawery i Marek obiecali dojść, jak mi oznajmili, za godzinę lub dwie.
Być samemu, w lesie, listopadową nocą: czyż jest coś bardziej niezapomnianego? U mnie, na Chełmie, zostałem dokładnie obmurowany, a tutaj miałem ze wszystkich stron tylko drzewa. Czy jest coś wspanialszego niż obecność drzew na wyciągnięcie ręki?
Rzeczułka to w najwęższym miejscu ze cztery metry, a głębokości co najmniej pół metra. Latem brodzenie w takiej wodzie to sama przyjemność. A w listopadzie? Gdyby nie miętus, chyba bym do wody nie wszedł.
Zahaczyło mi się kilka małych miętusów, ale je natychmiast wypuściłem. Czasu pozostawało już coraz mniej. Niewiele już było przed północą, gdy miałem już zwijać spinning, lecz postanowiłem rzucić jeszcze dziesięć razy. Za siódmym lub ósmym, gdy poczułem ciężki zaczep i dość niemrawo poruszającą się szczytówkę wiedziałem, że to wcale nie nurt rzeczułki, lecz ryba. Tylko, jaka? Znowu jakiś sandacz? „Łomatko” – chciałem wykrzyknąć, zupełnie jak jeden z moich znajomych w chwilach wielkiego uniesienia – miałem miętusa. Nie walczył za bardzo. Był jakiś ciężkawy i… dość wielki. Spokojnie zgarnąłem go do podbieraka. Był wielki, piękny i jednocześnie nieskończenie brzydki.
Zacząłem mu się przyglądać. To był jakiś stary, niemrawy miętus. Jak najostrożniej wyjąłem go z podbieraka, aby przynajmniej go zmierzyć. Miał jakieś 54, 5-55 cm. Włożyłem go z powrotem do podbieraka. Nie miałem sumienia, aby go z sobą zabierać. Patrzyłem i podziwiałem jego piękno i brzydotę.
W jakimś momencie usłyszałem jakby chichot, niby trzepot. – Ki diabeł – pomyślałem. Puchacze pewno śpią gdzieś w dziuplach. Po jakimś czasie okazało się, że to Ksawery z Markiem podśmiewują się ze mnie słuchając jak gadam do miętusa.
– Co żal ci go zatrzymać? Pewnie jest w twoim wieku, patrz jak dostojnie się porusza? – żartował sobie ze mnie Ksawery.
– Może i jemu dać coś na rozgrzewkę – nagle zreflektował się Marek podając mi piersiówkę.
– Uważaj, uważaj, bo jeszcze cię nie zrozumie i zamiast się napić capnie całą butelkę, spójrz, jaką ma paszczę – dodał Ksawery.
Tuż kilka minut przed północą przechyliłem podbierak i miętus łagodnie wypłynął. Zapaliliśmy latarki, aby mu oświetlić drogę. W chwilę potem zniknął gdzieś w swojej kryjówce.
29 listopada – grudnia 2014 r.