W SZTUCE WŁAŚCIWIE NIE MA INNYCH ARGUMENTÓW
POZA ARCYDZIEŁEM
Literackie i filmowe zapiski i wspomnienia
2009-2011
Gdańsk 2020, ss. 450
Na pierwszej stronie okładki wykorzystano kadr z filmu 2001: Odyseja Kosmiczna
(2001: A Space Odyssey – 1968), 142 min. i 46 sek.;
reż. Stanley Kubrick (1928-1999).
Scena nazywana A Floating Pen trwa od 19 min. 29 sek., do 20 min., 36 sek.,
powyższej wersji filmu.
Scena przedstawia sytuację, gdy stewardessa (Heather Downham)
promu kosmicznego PAN AM Orion III,
chwyta i podaje „latające pióro” w stanie nieważkości
dr Heywoodowi R. Floydowi (William Sylvester).
Na drugiej stronie okładki wykorzystano zdjęcie z archiwum autora.
Zdjęcie zostało wykonane 6 czerwca 2011 r., na molo w Sopocie.
Zrealizowano ze środków Miasta Gdańska w ramach Stypendium Kulturalnego
Zawartość:
2009 r.
„Tłumy bazgraczy i grafomanów”, 2 lutego 2009 r.; Nie „Ciekawy przypadek Benjamina Buttona”, 14 lutego 2009 r.; „Les Demoiselles De Rochefort”, 17 lutego 2009 r.; „Harakiri” i „Kwiat wiśni”, 26 lutego 2009 r.; „Slumdog. Milioner z ulicy”, czyli… bańka mydlana, 10 marca 2009 r.; „Lektor” Bernhardta Schlinka, 11 marca 2009 r.; Dziwna książka; fatalna polszczyzna tłumaczenia, 12 marca 2009 r.; „Lektor” – „arcydzieło? Raczej nudny i słaby film; Malbork – pozytywna energia, 19 marca 2009 r.; Niewyrażalne, czyli poezja, 10 kwietnia 2009 r.; 24 godziny rozrywki na dobę, 11 kwietnia 2009 r.; Srebrne, okrągłe spinki z białym bursztynem, do mankietów, 16 kwietnia 2009 r.; „Stała Enzensbergera”, 19 kwietnia 2009 r.; „Czterdziesty pierwszy”, 21 kwietnia 2009 r.; Ortolan, 22 kwietnia 2009 r.; „Tartak” według Wajdy, 27-28 kwietnia 2009 r.; „Zapach tataraku, aromat śmierci”, 28 kwietnia 2009 r.; „Recipes For Disaster”, 1 maja 2009 r.; Elliot Gould i Cyd Charisse, 1-5 maja 2009 r.; Secesja malborska, 4 maja 2009 r.; „Bird”, 7 maja 2009 r.; Spotkanie z poezją na Uniwersytecie Gdańskim, 11 maja 2009 r.; „Ms Delphin Voyager”, 21-22 maja 2009 r.; „Polska wybiera”, 22 maja 2009 r.; Grott, Ślendzińskich i inni, 26 maja 2009 r.; „Sekretarka” Stevena Shainberga, 26 maja 2009 r.; Pryncypialność, czyli o najnowszym tomiku „Jasne niejasne” Julii Hartwig, 30 maja 2009 r.; Względność, czyli o tym, co Woleński pisze o książce Gadacza, 1 czerwca 2009 r.; Billy Wilder, 3 czerwca 2009 r.; Waldemar Smaszcz, 10 czerwca 2009 r.; „Życie i myśli Tristama Shandy”, czyli o tym, że chaosu życia nie sposób opanować za pomocą sztuki, 11 czerwca 2009 r.; Kalarepa, albo „na jabłoni w ogrodzie wróble skwierczą jak cebula na tłuszczu”, 12 czerwca 2009 r.; „Żmuda” i „marne jęki”, 15 czerwca 2009 r.; „Gdy ze św. Janem przyjdą deszcze, to przez tygodni pokropi jeszcze”, 28 czerwca 2009 r.; „Lato wkracza w drugi tydzień”, 29 czerwca 2009 r.; Gdańsk, 1 lipca, środa, kilkanaście minut po trzynastej… ; Dlaczego nie chodzę do teatru, 5 lipca 2009 r.; Cztery westerny… cztery poetki, 5 lipca 2009 r.; Niedziela w uzdrowisku, w Inowrocławiu, 3 sierpnia 2009 r.; Gdański „morze możliwości”, 6 sierpnia 2009 r.; „Vertigo” i „Bunt”, 8 sierpnia 2009 r.; Czasami wątpię, 13 sierpnia 2009 r.; „Dobre kino musi działać jak poezja”, 26 sierpnia 2009 r.; Urocza książka, 27 sierpnia 2009 r.; „Do 12 lat więzienia”, 12 września 2009 r.; Bylejakość, 7 września 2009 r.; „Porażająca nieporadność”, 11 września 2009 r.; „Solaris” i „Amarcord”, 11-14 września 2009 r.; „Pogoda na św. Mateusza, cztery niedziele się nie rusza”, 21 września 2009 r.; Z perspektywy Amsterdamu, 22 września 2009 r.; „Kino jest sztuką”, 25 września 2009 r.; Enolog, 26 września 2009 r.; Dwie nagrody, 28 września 2009 r.; „Wprost wyborne” „Crazy”, 30 września 2009 r.; Wielkomiejskie przejażdżki tramwajem, 3 października 2009 r.; Październikowe refleksje o operze i literaturo podobnych produktach, 19-23 października 2009 r.; Między Pietrzwałdem a Mediolanem, 28-30 października 2009 r.; O sopockich – i nie tylko sopockich… klimatach, 30 października 2009 r.; Zaproszenie, 5 listopada 2009 r.; „On tałantliwyj”, 5 listopada 2009 r.; Lechuguilla, 6-9 listopada 2009 r.; „Słuchaaam”, „słuchaám”, 12 listopada 2009 r.; „Uderz w stół…”, 17-19 listopada 2009 r.; Smudowe „pach-pach”, 20 listopada 2009 r.; Dylematy pisarskie, 23 listopada 2009 r.; „Mnie idzie o zuchwały, europejski film”, 25-26 listopada 2009 r.; „Venimus, videmus, frustrate sumus”, czyli list do „Gości z Malborka”, 26 listopada 2009 r.; Trzy dni…, 29 listopada 2009 r.; 2006 Gau-Odernheimer Petersberg Scheurebe, gewürztraminer, chardonnay, eiswein, 4-6 grudnia 2009 r.; Uroki miejskich – w spalinach!!! – spacerów, 9 grudnia 2009 r.; Dwie przesyłki, 11-13 grudnia 2009 r.; Jak terminowo nie załatwić sprawy, a jednocześnie ją… „załatwić”, 16 grudnia 2009 r.; „Der hölle rache kocht in meinem herzen”, 13-16 grudnia 2009 r.; Gdzie można kupić „Poezje. W tempie andante”? Magia świąt Bożego Narodzenia, 22 grudnia 2009 r.; „Adeste fideles laeti triumphantes”, 25-31 grudnia 2009 r.;
2010 r.
Fusion 3D camera system, 4 stycznia 2010 r.; „I nie spotkali się nie, choć wąsikami wyczuwali się”, 10 stycznia 2010 r.; Eric Rohmer, 13 stycznia 2010 r.; Duomox i kiretaż, 17-19 stycznia 2010 r.; Widzimisię, 20 stycznia 2010 r.; Staszek, 22-24 stycznia 2010 r.; Po domach, 26 stycznia 2010 r.; „Wychodzimy oszukani… »Avatarem«?, czyli odpowiedź Jarosławowi Chrostowskiemu z »Polityki« i Krzysztofowi Kwiatkowskiemu z »Newsweeka«”, 4-9 lutego 2010 r.; „Un bel di, vedremo”, 16 lutego 2010 r. ; Diamentowy pył, 16-17 lutego 2010 r.; Petra Majdić, 19 lutego 2010 r.; 0,1 sek, czyli 5 cm, 20 lutego – 1 marca 2010 r.; W miękkim, rozproszonym świetle pochmurnego dnia…24 lutego – 1 marca 2010 r.; „Up in the air” i „The goodbye girl”, 3 marca 2010 r.; „40 męczenników jakich, 40 dni potem takich”, 23 marca 2010 r.; Europejski poeta wolności, 29 marca 2010 r.; „Czarodziejski flet”, czyli Mozart w stylu modern, 29 marca 2010 r.; „Kompania braci”, 30 marca 2010 r.; Jakimiż słowy wypowiedzieć… , 14 kwietnia 2010 r.; Od ogłupiających reklam, aż po wybuch wulkanu na Islandii, 17-18 kwietnia 2010 r.; Namiastki, albo: Miłosz, Jesienin, Norwid, 19-21 kwietnia 2010 r.; Wycieczka krajoznawcza, 28 kwietnia 2010 r.; Kilka refleksji na przełomie kwietnia i maja, 28 kwietnia – 8 maja 2010 r.; „Poeta jest wieszczem, głosicielem i reprezentuje piękno. Jest suwerenny i stoi w środku”, 13 maja 2010 r.; W oczekiwaniu na arcydzieło, albo: kwadrans z „Osiem i pół”, 16 maja 2010 r.; Od kilku dni mam znowu telewizor…, 17 maja 2010 r.; Zawiaty, 10-11 czerwca 2010 r.; Odkładając na chwilę Burke’a (Alno: Powrót – z Zawiatów – do Gdańska), 12 czerwca 2010 r.; Nareszcie… (Albo: czas jabulani), 17-19 czerwca 2010 r.; Chapeau bas!, 21 czerwca 2010 r.; L’honnête homme, 29 czerwca – 6 lipca 2010 r.; Pisać wiersze tak, jak Forlán strzela gole, 7-9 lipca 2010 r.; Frost, Forlán i upał, 12-22 lipca 2010 r.; E-mail z Korei, 22-25 lipca 2010 r.; „Już ponad 26 mln sprzedanych egzemplarzy”, 26 lipca 2010 r.; „Pytasz, za co Bóg trochą sławy mnie ozdobił?”, 29 lipca 2010 r.; „Roztańczone mięso”, albo: lektury w połowie lata, 31 lipca 2010 r.; Zanim opublikuję wiersz…, 6 sierpnia 2010 r.; Ślub, wesele i „Prowincja”, 12 sierpnia 2010 r.; „Ujedwabić” i „ojedwabić”, 12 sierpnia 2010 r.; Alan Rickman, 24 sierpnia 2010 r.; Wizja zero, 30 sierpnia 2010 r.; Jeff Bridges i Nikolas Hulot, 6 września 2010 r.; „62%”, 14 września 2010 r.; Przez miesiąc… , 21 października 2010 r.; Poeta Jerzy Skolimowski, 27 października 2010 r.; Odwiedziny Euterpe, 27 października 2010 r.; „Requiem” Mozarta w Operze Bałtyckiej, 3 listopada 2010 r.; Konrad Górski – „Pamiętnik”, czyli „zdyscyplinowanie intelektualne i narracyjne”, 11 listopada 2010 r.; „Totalna inflacja”, 11-12 listopada 2010 r.; 4 lutego 1974 r., 18 listopada 2010 r.; Gerard Manley Hopkins,23 listopada 2010 r.; Bibliofilskie „drobiazgi” z Białegostoku, 24 listopada 2010 r.; Czechow, 27 listopada 2010 r.; Martine McCutcheon, 29 listopada 2010 r.; Kiedy wyjdzie książka „Srebrne adagio”?, 2 grudnia 2010 r.; Doktor Janusz Orzelski, 8-10 grudnia 2010 r.; „Czytanie to najważniejsza rzecz, jaka mi się w życiu przydarzyła”, 12-13 grudnia 2010 r.; „Pierożki nadziewane jajeczkami mrówek”, czyli o „szfientach”, 18 grudnia 2010 r.; Jak na święta, to tylko… Cukor, 22 grudnia 2010 r.; Wigilia, 24 grudnia 2010 r.; „Z ironiczną precyzją”?, 25-27 grudnia 2010 r.; „Mentalne zwarcie ze światem i z własnym losem”, 29 grudnia 2010 r.;
2011 r.
Naczytawszy się Hopkinsa…, 2 stycznia 2011 r.; „Stare” i nowe, 6 stycznia 2011 r.; „Rzadka nieideologiczna równowaga umysłu”, 7-11 stycznia 2011 r.; Supervielle, 15 stycznia 2011 r.; Śliczny, 18 stycznia 2011 r.; „Godziny przy piórze – one leczą rany, one też wstrzymują od ran zadawania”, 18 stycznia 2011 r.; „Oto odsłaniam noc – zapisaną literami gwiazd, popatrz!”, 22 stycznia 2011 r.; Grochowiak x 5, 31 stycznia 2011 r.; Łyżwy, 31 stycznia 2011 r.; „Poezje wybrane”, czy „wybór poezji”?, (czyli… ręce opadają), 2 lutego 2011 r.; Ethan i Joel Coen, 14 lutego 2011 r.; Charles Courtney Curran, 16 lutego 2011 r.; „Wyspa” Róży Ostrowskiej, 17 lutego 2011 r.; Łyżwy, Syriusz i Donne, 25 lutego 2011 r.; Przeciętność, 28 lutego 2011 r.; Czarna… bielizna, 1-2 marca 2011 r.; „Stojąc w miejscu i wyjąc”, 28 marca 2011 r.; Jeszcze kilka – m.in. posanatoryjnych – refleksji, 30 marca 2011 r.; Prince de galles, 31 marca 2011 r.; „Ilustrator chwil, których nie ma”, 13 kwietnia 2011 r.; „Wyglądanie wiosny na molo w Orłowie”, 15 kwietnia 2011 r.; Michel Tournier oraz… „roztętnione wiersze”, 23 kwietnia 2011 r.; Fedspat i fedspar, 24 kwietnia 2011 r.; Mikołaj Rej z Nagłowic, 7 maja 2011 r.; Umarł mój brat, 20 maja 2011 r.; Zaproszenie na promocję „Srebrnego adagio”; … i już po promocji „Srebrnego adagio”, 8 czerwca 2011 r.; Stanisław Baliński; 8 czerwca 2011 r.; „Krzysztof i Barbara”, 18 czerwca 2011 r.; Czerwiec, 24 czerwca 2011 r.; „Loin de Paname – Paris, Paris”, 7 lipca 2011 r. ; Błękitna barwa Neptuna, 16 lipca 2011 r.; Hipertensjolog, albo „Piękna choroba”, 22 lipca 2011 r.; Malá Tŕňa, 25 lipca 2011 r.; Fiołkowe niebo, 27 lipca 2011 r.; „Teraz moje ręce całkowicie słuchają moich oczu i uczuć”, 30 lipca 2011 r.; Tokajský Výber 6-putňnoý 1999, 3 sierpnia 2011 r.; Monika Węgiel!, 10 sierpnia 2011 r.; Polowanie na Perseidy, 16 sierpnia 2011 r.; Byłaby to niezła książka, ale… , 20 sierpnia 2011 r.; „Dolina spokoju”, 24 sierpnia 2011 r.; Gdańsk by night, 27 sierpnia 2011 r.; Boleń, 7 września 2011 r.; Antonello Da Messina, Tycjan, Veronese, 12 września 2011 r.; „I w pieśń się patrzaj…”, 19 września 2011 r.; Rosamunde Pike, Cantus Cölln i… klenie, 26 września 2011 r.; Chaos do 3D, 7 października 2011 r.; Arbitralność, 8 października 2011 r.; Alex North, 10 października 2011 r.; Nareszcie…, 19 października 2011 r.; Heinz Holliger, 26 października 2011 r.; Natalie Dessay i „Traviata”, 29 października 20011 r.; Teatr Bolszoj i… trochę refleksji, 1 listopada 2011 r.; Piękny listopad, 15 listopada 2011 r. Prapremiera opery „Madame Curie”, 30 listopada 2011 r.
„TŁUMY BAZGRACZY I GRAFOMANÓW”
Nareszcie pierwszy dzień ze Słońcem w 2009 r. Od razu wyszedłem na dwór. Z południa wiał zimny, przejmujący wiatr, ale i tak pospacerowałem, robiąc „przy okazji” zakupy, około dwóch godzin. Zawsze w takich sytuacjach pojawia się wiele pomysłów, które mógłbym zarejestrować i wykorzystać.
Być może kiedyś zostanie wynalezione urządzenie umożliwiające rejestrowanie myśli. Po takim spacerze wracałbym od razu z gotowym wierszem albo nawet fragmentem prozy. To zastanawiające, że zawsze najlepiej mi „się myśli”, kiedy chodzę. Stąd też najnowszemu tomikowi dałem tytuł Poezje. W tempie andante.
W dzisiejszym numerze „Polski Dziennika Bałtyckiego” Tadeusz Skutnik pisze o nowej książce Kazimierza Nowosielskiego „Galeria. O wybranych malarzach i malarstwie współczesnym”. (No tak: Skutnik pisze tylko o tych, co zna i o tych, którzy nie mają z nim „na pieńku”. Pozostali autorzy jakby nie istnieli.) Zastanawiające, że Nowosielski traci czas na współczesne malarstwo i malarzy. Profesor Artur Hutnikiewicz[1] nazywał ich „bazgraczami”. W pełni się z nim zgadzam.
W ogóle osoby zajmujące się twórczością artystyczną podzieliłbym na cztery kategorie:
czwarta kategoria, obejmująca 85% twórców to owi bazgracze i grafomani, o których pisze Profesor Artur Hutnikiewicz; oczywiście w tej kategorii nie ma mowy o twórczości artystycznej sensu stricte; jest to, bowiem, co najwyżej… „twórczość artystyczna”, do której zaliczyłbym rożnych hochsztaplerów udających literatów oraz konformistów, którzy gotowi sprzedać własną matkę by cokolwiek opublikować, otrzymać stypendium itp. itd.;
trzecia kategoria, obejmująca 10 % twórców to amatorzy; piszą najczęściej po nocach, bo wtedy „jest ciszej”, wydaje im się, że tworzą arcydzieła lub rzeczy wybitne, gdy tymczasem na ich opasłe powieści i wiersze „pies z kulawą nogą” nie zwraca uwagi; do tej kategorii zaliczyłbym różnych cwaniaków i wyjadaczy, którzy publikują gdzie się da i jurorują jako „mistrzowie” w niezliczonej ilości konkursów literackich;
druga kategoria, obejmująca 4,9 % twórców to zawodowcy, czyli profesjonaliści, którym czasami udaje się podnieść uprawianą przez nich twórczość do rangi sztuki (zaliczyłbym tutaj z np. filmu Romana Polańskiego; z muzyki pop Czesława Niemena, „Skaldów”, Nataszę Zylską i Ludmiłę Jakubczak; z literatury Kazimierza Truchanowskiego; z poezji Czesława Miłosza);
pierwsza kategoria, obejmująca 0,1 % twórców to mistrzowie, tworzący, zdarza się, arcydzieła, rzeczy znakomite, ponadczasowe (zaliczyłbym tutaj z np. filmu Stanleya Kubricka i Masakiego Kobayashiego; z malarstwa Claude Moneta; z prozy Brunona Schulza, z poezji Emily Dickinson, Bolesława Leśmiana, Johna Keatsa; z muzyki pop The Beatles i The Rolling Stones, przebój Kasztany w wykonaniu Nataszy Zylskiej…).
Wracając do książki Nowosielskiego: ileż to już razy stawałem przed obrazami współczesnych malarzy usiłując dociec sensu ich twórczości. Pamiętam taką jedną wystawę współczesnego malarstwa, sprzed kilku laty, poświęconą Biblii, w Pałacu Opatów, w Gdańsku Oliwie. Szedłem na tę wystawę spodziewając się, że ujrzę, doznam rzeczy niemal nie z tego świata: pełnych światła, wyobraźni, przestrzeni. Tymczasem krążyłem po salach zapełnionych jakimiś bazgrołami, z których trudno byłoby domyśleć się jakichkolwiek sensów. Uciekłem czym prędzej z tej wystawy znajdując chwilowe ukojenie we względnym spokoju pobliskiego Parku Oliwskiego. (Względnym, ponieważ i tam dociera zewsząd jazgot i spaliny z pobliskich ulic. Czy w Gdańsku jest jeszcze takie miejsce, nie zabudowane supermarketem, gdzie można z dala od spalin i ulicznego jazgotu chociażby chwilę, wśród drzew, poprzebywać?).
2 lutego 2009 r.
UROCZA KSIĄŻKA
J. polecił mi książkę pt. Gustaw Holoubek. Wspomnienia z niepamięci napisaną przez samego aktora. Z początku miałem opory przed czytaniem tej książki. Widziałem ją, oczywiście, w księgarniach, ale w piętrzących się na półkach, na stołach, a nawet wprost na podłogach stosach książek jakoś umknęła mojej uwadze. Pomyślałem, że jest to, być może, jeszcze jedna książka wspomnieniowa, w której autor niezbornym językiem nieciekawie pisze o swoich „sukcesach” i o sprawach, które obchodzą tylko jego.
A tu, tymczasem, zaskoczenie: autor pięknym, oryginalnym językiem pisze przeuroczą historię swojego życia bardziej jako człowieka niż aktora.
Nie sposób nie zacytować chociażby fragmentu tej książki, chociaż możnaby przepisać ją całą. Oto fragment, gdy Gustaw Holoubek wspomina swoją chorobę:
„W te dni pojawili się też trzej wielcy chorzy na płuca: Szopen, Słowacki i Proust.
Zdawałoby się, że nic bardziej stosownego, jak odwiedzenie kolegi „po fachu”, który w swoich smutkach, przypisywanej sobie nadwrażliwości, przeczuciach śmierci, a także buncie przeciw niej wyrażanym przypływami gwałtownej tęsknoty za miłością – przywoływał ich obecność w sobie, czuł się im tak bliski, że każda wyrażana przez nich myśl, każda demonstracja uczuć wydawały mu się jak jego własne.
Tymczasem okazało się, że przyszli, żeby sprostować pewne powszechne o nich mniemanie. Wszyscy trzej zwrócili uwagę, że moja egzaltacja jest o tyle niewłaściwa, że po pierwsze trąci odrobiną megalomanii, a po drugie zamąca prawdziwy sens ich twórczości.
Że nie trzeba mylić tego, co chcieli powiedzieć, z tym, jak to wyrażali. Na przykład pierwsi dwaj dowodzili, że to, co my dzisiaj nazywamy romantyzmem, nie było niczym innym jak koniecznością chwili. Obaj zostali w jakiś sposób wyrzuceni ze swojego kraju, który jeszcze na domiar wszystkiego stracił rację bytu, został skreślony z mapy Europy. Trzeba było do tego się odnieść. Usiłowali więc obok zdecydowanego protestu wobec tego faktu, który uznali za akt zbrodniczej niesprawiedliwości, szukać przyczyn katastrofy w samych sobie. Wszystko więc, co pisali było owocem ich nienawiści, goryczy, sarkazmu, stanów jak najdalszych od metafizycznych urojeń, przeciwnie, dających się zdefiniować psychologicznie. Natomiast sposób wypowiadania się, język jakim się posługiwali, musiał być zgodny z modą ich czasu. Czasu przerafinowanej, pełnej ornamentyki uczuciowości i nadmiernej gadatliwości. Była to broń w walce ze spuścizną oświecenia, które w zadufanej wierze w potęgę rozumu, w sprawdzalny ogląd świata, zabrnęło w ślepy zaułek, stanęło przed ścianą nowej niewiedzy.
Proust zaś powiedział, że błogosławi swoją chorobę, ponieważ przez uwięzienie go we własnym pokoju, przez zakaz opuszczania go, otworzyła mu wspaniały obszar ograniczenia. Ograniczenia, które jest ojcem i matką wyobraźni. Stąd właśnie, z tych czterech ścian, nie ruszając się z miejsca, domyślił się świata. A ponieważ miał sporo czasu i materialny komfort, mógł sobie pozwolić na długotrwałe i szczegółowe badania. Jak perły na sznur nanizał na swoje pióro ludzi, przedmioty, zjawiska i powstał naszyjnik olśniewający, w którym każdy szczegół żyje własnym, idealnie zaprojektowanym życiem, a całość jest kształtem i duchem perwersji. Ale jeszcze, żebym nie zapomniał, wszyscy trzej panowie byli nie tylko czarujący i dobrze wychowani, ale przede wszystkim dowcipni”.
Pokażcie mi współczesną powieść napisaną tak zajmująco i takim językiem. Zazwyczaj jest tak, że po kupieniu np. Obecności Arthura Millera, Czyste, nieczyste Colette, Flush Virginii Woolf odkładam te książki znudzony już po kilkunastu stronach.
Albo fragment dotyczący „dywagacji o jedzeniu”:
„Ilekroć jestem świadkiem dywagacji o jedzeniu, a teraz wypełniają one większość spotkań towarzyskich, nie mogę się wyzbyć współczucia dla tych wielbicieli francuskiej, włoskiej czy węgierskiej kuchni, którzy w ich smaku dopatrują się szczytu wykwintu i wyrafinowania. Biedni. Nie byli nigdy z nami w Lanckoronie. Wiecie, co to jest jajecznica na śniadanie, z jajek, z których każde ma czerwone żółtko, przegryzana gorącym jeszcze wiejskim chlebem o chrupiącej skórce z masłem zrobionym w domu, jedzona wspólnie z ogromnej patelni umieszczonej na środku stołu, na obrusie haftowanym w kolorowe polne kwiatki? Czy wiecie, jak wtedy smakuje cieple mleko prosto od krowy z rannego udoju? Czy jedliście kiedy na obiad młode ziemniaki z kwaśnym mlekiem wyniesionym z piwnicy w glinianym garnku, tak zsiadłe, że można je krajać? Albo jedną z tych zup, z których każda jest ze śmietaną i pachnie albo jarzynami, albo pomidorami, albo zacierkami, które są okrągłe i rozpływają się w ustach, kiedy „na drugie” czekają pierogi z wiśniami albo z czereśniami, albo z czarnymi jagodami, okraszone masłem i śmietaną, posypane cukrem, które jeść można w nieskończoność, bo są jak narkotyk. Czy wiecie, że kolację trzeba jeść już po letnim zachodzie słońca, a jeszcze przed zapadnięciem mroku, w każdym razie przy zapalonych świecach. Chleb już nie jest gorący, ale jeszcze ciepły, a masło rzeźbione po wierzchu i zroszone wodą leży sobie w porcelanowej maselniczce. I teraz pojawia się coś, czego nie ma na świecie – polska szynka. Pięcio-, sześciu- albo siedmiokilowa, z kością, długo wędzona, potem gotowana w olbrzymim garze i podawana w całości z kompletem kuchennych noży i widelców. Kraje się ją w plastry, a każdy z ich jest obrzeżony wstęgą słoninki. Jadana z chrzanem lub konfiturami z brusznic smakuje jak życiodajny ekstrakt najbardziej wyszukanych mięs. Popijana gorącą herbatą pozostawia za sobą niedosyt, którego nie wolno zabijać łakomstwem. Trzeba ją odłożyć do następnego dnia, tak, jak odkłada się spełnienie rozkoszy”.
Fragment ten, jakże mi bliski, przytoczyłem głównie o tych wspomnieniach dotyczących szynki. Nigdy, natomiast nie rozumiałem zachwytów nad pierogami z jagodami, jadanymi ze śmietaną. A jeśli działają „jak narkotyk” to jest dla mnie w dwójnasób, w trójnasób nie do pojęcia. Nie cierpię, bowiem wszelkich chlapowatych rzeczy z budyniem, kisielem, kremem i wszelkimi pierogami nadziewanymi owocami jadanymi ze śmietaną.
Holoubek zachwyca się polską kuchnią. Dawną polską kuchnią. I ja się zachwycam, bo takich kaczek w białym sosie jakie przyrządzała moja Mama nigdy i nigdzie w życiu nie jadałem. Takiego dorsza w cieście jakiego smażyła moja Mama także nigdzie i nigdy nie spotkałem. Pomijam tu kwestię ciast pieczonych przez moją Mamę, a także ciotkę Annę, bo to jest temat „na zupełnie inne opowiadanie”. Chciałbym wrócić do szynki.
Otóż kiedyś, jeszcze w latach licealnych, odwiedziłem mojego kolegę w mieście. Było to tuż przed Świętami Bożego Narodzenia. Powiedział mi wówczas, że nie może doczekać się Świąt, bo wtedy nareszcie naje się szynki. Po tych słowach na chwilę zniknął, po czym przyniósł ze spiżarki czerwony, wilgotny kawałek mięsa. „Prawie kilogram, prawie kilogram” powtarzał, a mnie się chciało śmiać.
Bo szynka, którą przyrządzali moi Rodzice była zawsze olbrzymia. Zanim, bowiem została obwędzona, podgotowana, a następnie podsuszona peklowała się w różnych ziołach, z czosnkiem na czele, przez jakiś czas. Po czym Ojciec przygotowywał na ogrodzie domową wędzarnię. W dymie tak pachnącym, że można go było wyczuć już z daleka szynka była wędzona. Następnie przynosiłem ze strychu kocioł, który służył tylko do podgotowywania szynki lub łopatki. Po podwędzeniu szynka podgotowywała się w ziołach i przyprawach, na bardzo małym ogniu. Po podgotowaniu musiała wystygnąć. I wtedy była jeszcze podsuszana. Z trudem mieściła się w piekarniku. Zapachu, jaki wówczas ogarniał cały dom na pewno nigdy nie zapomnę. Z jakąż musiałem walczyć pokusą, a był wtedy post, aby nie posmakować takiej szynki chociażby plasterka.
Tuż przed Świętami Ojciec zawsze przyrządzał chrzan z ćwikłą. Tarł chrzan w sieni i to był jedyny widok, kiedy widziałem Ojca załzawionego lub nawet zapłakanego. Bo chrzan musiał być tak mocny, że aż musiały płynąć lży i „kręcić w nosie”. Nie pomagały otwarte na oścież drzwi na dwór. Kto tylko wszedł do sieni wracał zapłakany od chrzanu.
W Święta kroiło się taką szynkę w grube plastry, na które nakładało się także koniecznie grubo chrzanu i z taką „pajdą” widzę siebie podczas wszystkich Świąt kiedy mieszkałem jeszcze na Poznańskiej w Malborku.
A teraz: cóż, jeśli nawet czasami zajdę do tzw. „luksusowych” delikatesów i jeśli przechodzę obok stoiska z wędlinami wydaje mi się, że czuję zapach tamtej szynki, z dawnych czasów. Pachnie, wydawałoby się, tak samo i wygląda nawet tak samo: wielka, podsuszona, z kością. A kiedy już kupię kilka plasterków takiej np. „Szynki babuni” na spróbowanie, to okazuje się, że podświetlona w witrynie wygląda apetycznie, a zazwyczaj, już podczas ważenia, jest szara i wilgotna. A smak? Sam kwas i sól. Nie kupuję więc różnych „Szynek babuni”, „Łopatek admirała”, „Kiełbasy kresowej” itp. itd., ponieważ oprócz nazw w niczym te wędliny nie przypominają tej dawnej szynki moich Rodziców z ulicy Poznańskiej w Malborku.
27 sierpnia 2009 r.
„POGODA NA ŚW. MATEUSZA
CZTERY NIEDZIELE SIĘ NIE RUSZA”
Wspaniały wrzesień. Według ludowych przepowiedni ma być tak jeszcze przez cztery tygodnie, czyli także w październiku. Bo najpiękniejszy miesiąc w roku to jest właśnie październik, jeśli, oczywiście, będzie to pogodny, słoneczny czas. Nie zachwyca mnie wiosna, zwłaszcza, że bywa u nas zimna i deszczowa. Nie zachwyca mnie lato z parnymi upałami i, na przemian, nagłymi oberwaniami chmur. Najbardziej lubię słoneczną jesień z rześkimi porankami. A najpiękniejszy czas to „złota polska jesień” i nikt mnie nie przekona, że może być piękniejsza pora roku.
(Czy pamiętacie wiersz Wspomnienie Juliana Tuwima?
Mimozami jesień się zaczyna,
Złotawa, krucha i miła.
To ty, to ty jesteś ta dziewczyna,
Która do mnie na ulicę wychodziła.
Od twoich listów pachniało w sieni,
Gdym wracał zdyszany ze szkoły,
A po ulicach w lekkiej jesieni
Fruwały za mną jasne anioły.
Mimozami zwiędłość przypomina
Nieśmiertelnik żółty – październik.
To ty, to ty, moja jedyna,
Przychodziłaś wieczorem do cukierni.
Z przemodlenia, z przeomdlenia senny,
W parku płakałem szeptanymi słowy.
Młodzik z chmurek prześwitywał jesienny,
Od mimozy złotej – majowy.
Ach, czułymi, przemiłymi snami
Zasypiałem z nim gasnącym o poranku,
W snach dawnymi bawiąc się wiosnami,
Jak tą złota, jak tą wonną wiązanką).
Wybraliśmy się, zatem zaledwie na dwa dni nad jeziora kaszubskie. Towarzystwo, jak zawsze w takim przypadku, siadło do gadania, picia „kawki”, popalania na werandzie papierosików. A mnie aż roznosiło aby jak najprędzej znaleźć się u A., nad jego jeziorem. Czterdzieści hektarów, czystej, nieskażonej, przejrzystej wody, z rakami i nie przepłoszonymi małymi rybkami podpływającymi aż do brzegu. A na dodatek jeszcze niewielka wysepka. A. jak zawsze gościnny, od razu proponuje „pestkóweczkę” i wędzone, jakże pachnące, specjały ze swojej wędzarni. (Wędzona sieja będzie nazajutrz, sielawa – za tydzień.)
Umawiamy się, że przyjadę nazajutrz rano skoro świt na, oczywiście, szczupaczka. Nie chce mi się wracać, bo miejsce, gdzie się zatrzymałem i wygodny nocleg są oddalone od jeziora A. jakieś piętnaście kilometrów przez las. Tuż przed północą, aby odetchnąć od „gadania, kawek i papierosików” wyszedłem na dwór. Od razu ogarnęły mnie ciemności i mrok. Ileż tracę, ileż tracę w rozświetlonym Gdańsku – powtarzałem – patrząc na wrześniowe niebo. Powoli rozpoznawałem znajome, a przecież niewidoczne w Gdańsku ze względu na „zaśmiecenie światłem” gwiazdozbiory. Bez trudu odlazłem także Urana w gwiazdozbiorze Ryb no i, oczywiście Jowisza w gwiazdozbiorze Koziorożca. W obserwacji nieba towarzyszyła mi An. „Takiego nieba w Gdańsku Jasiu nie masz” – usłyszałem. „A czy ty zdajesz sobie sprawę jakie masz skarby nad twoim domem, na twoim niebie?” – zapytałem. Nie rozumiała mnie. „Patrz, patrz w niebo, a wtedy dostrzeżesz”. Patrzyła, patrzyła i patrzyła. Nie widziała czego ma szukać. „Czy widzisz ten jaśniej rozświetlony pas gwiazd?” – zapytałem wskazując na wspaniale widoczną Mleczną Drogę. „Ach tak, rzeczywiście, coś wspaniałego. Nigdy jeszcze czegoś takiego nie widziałam, a przecież każdego wieczoru patrzę w niebo” – odparła. Tak to właśnie jest: można patrzeć, a nie widzieć. I nie dotyczy to tylko astronomii.
Aby na jeziorze być o wschodzie Słońca powinienem wstać o piątej rano. I jak to jest w moim zwyczaju nie spałem całą noc. Gdybym tak bardzo nie myślał, że zaśpię zapewne zasnąłbym i wyspany obudziłbym się o… piątej nad ranem. A tak zasnąłem o 6.42 i obudziłem się o 7.38. Nie wierzę w teorie, że szczupaki trzeba łowić pomiędzy wschodem Słońca, a dziesiątą rano, a po południu od siedemnastej do zachodu Słońca, bo ja swoje wszystkie szczupaki złowiłem w południe. Zbliżała się trzynasta, gdy poczułem gdzieś na końcu plecionki mocne capnięcie. Wiedziałem, że musi to być niezły szczupak. Rzeczywiście: 78 cm mogłem uważać za udany połów. Tym razem nie wyciągałem szczupaka ręką, jak to miałem w zwyczaju, lecz sięgnąłem po niego podbierakiem.
Nie chciało mi się wracać do „cywilizacji”, do Gdańska. „Moje”, bowiem tereny, zaczynają się na zachód od Ręboszewa i sięgają po okolice Sulęczyna, po jezioro Mausz. Zawsze, ilekroć jadę w tamtym kierunku, po minięciu Ręboszewa zaczyna dziać się… „To”. A kiedy stamtąd, znad jezior, wracam „To” pozostaje za mną, po minięciu Ręboszewa.
Po tym, zaledwie dwudniowym wyjeździe powstał następujący utwór:
Motto:
„Niechaj i ten wiatr z zachodu
Uśnie nad uciszonym jeziorem. Milczeniem
Niech przemawiają oczy twe błyszczące. Srebrem
Zmyj tę szarość dookoła nas!…”
William Blake Do gwiazdy wieczornej
WRAŻENIE
(Albo: Obserwując Jowisza, Saturna i Drogę Mleczną
na Kaszubach, nocą 19 września 2009 r.)
Noc wrześniowa. Ciemno, że oko wykol.
Coś czai się w gąszczach, coś za tobą przemyka.
Przystanęło. Czeka aż ty podejdziesz?
I co wtedy się wydarzy? I co wtedy będzie?
A drzewa? Ich nieznaczny szelest:
jakby Ktoś pomiędzy nimi chodził,
jakby prawie niesłyszalnie oddychał.
Czy to wiatr liście trąca? Ktoś inny?
Czy to przestrzeń tak lekko wzdycha?
Tylko trawa cicho i łaskawie, bezszelestnie,
stopom się poddaje. Zresztą, cóż trawa,
z nią nie porozmawiasz. To ona za kostki
cię trzyma, gdy zewsząd ciemność cię otacza.
Zapomniałeś jednak o tych gąszczach,
szelestach i westchnieniach za światłem
przestrzeni, gdy na niebo spojrzałeś
wrześniowe. Nie ma żadnej ziemskiej rzeczy,
z którą widok ten mógłbyś porównać.
Zresztą porównywać niebo? Jakaż ziemska
rzecz, zjawisko mogłyby to porównanie
przetrzymać: jezioro w lesie, ocean, kilka
oceanów, powietrze i widzialność wzięte razem?
Bo nad miastem „zaśmieconym światłem”
zaledwie sto, dwieście gwiazd dostrzeżesz.
Na Kaszubach – między jeziorami – gwiazd
wrześniowych nie zliczysz. Za to Jowisza jak
na dłoni w gwiazdozbiorze Koziorożca zobaczysz
A Urana w gwiazdozbiorze Ryb. Ale to nie
wszystko. Bo kiedy Drogę Mleczną ujrzysz
już tej nocy nie zaśniesz. Zresztą w taką noc
spać? Chyba na trawie, pomiędzy drzewami.
Ach, gdy stąd na Drogę Mleczną patrzysz
to chciałbyś się wybrać w podróż – bezpowrotną? –
Bo tutaj te wszystkie podróże wiodą zawsze
nie dalej niż do samego siebie. Albo jakby spojrzenie
za okno na świat, który masz na wyciągnięcie ręki.
Tak jak i gwiazdy, mgławice Mlecznej Drogi.
Możesz je w dłonie zgarniać, napełniać nimi
kieszenie. Nic nie masz – jako poeta – a jednak
jesteś od innych bogatszy o właśnie… Wrażenie.
21 września 2009 r.
W OCZEKIWANIU NA ARCYDZIEŁO,
ALBO: KWADRANS Z „OSIEM I PÓŁ”
Nie ma chyba tygodnika, a nawet codziennej gazety, która nie rozpisywałaby się o najnowszym filmie Jane Campion pt. Jaśniejsza od gwiazd (Bright Star). Czegoż to nie można było przeczytać w recenzjach, omówieniach, a także wywiadach z Jane Campion. Przeczytałem, z największą uwagą, wszystko, niekiedy podkreślając co ważniejsze zdania, myśli i spostrzeżenia. Gdybym teraz je przytoczył zajęłyby zapewne ze dwie, trzy strony tych zapisków. Ba, postanowiłem nawet obejrzeć w oczekiwaniu na Jaśniejszą od gwiazd po raz wtóry Fortepian. Kiedyś, oczywiście, widziałem Fortepian, ale jakoś nie zrobił na mnie większego wrażenia być może dlatego, że nie lubię fortepianowej muzyki. Tym razem przemogłem się i Fortepian naprawdę mnie urzekł, chociaż to zastanawiające co też takiego mógł zobaczyć (usłyszeć?) Baines u Ady.
Na Jaśniejszą od gwiazd wybrałem się aż do kina „Helios” na Przymorze, na pierwszy grany w Trójmieście seans. Spodziewałem się tłumów, może nawet jakiejś szkoły z gimnazjalistami lub licealistami, a co najmniej kilku poetów i poetek. W końcu to film o jednym z największych poetów Johnie Keatsie. Tymczasem, ku mojemu wielkiemu rozczarowaniu na seans o godz. 14.00 przyszło w sumie pięć osób. Jak zawsze zdenerwowało mnie półgodzinne nadawanie ogłupiających reklam na siłę wciskających m. in. „super rozrywkę” oraz nowe, filmowe „superhity”.
Wreszcie początek projekcji… słychać ptaki zanim pojawia się pierwszy obraz. A potem: cisza, spokój, statyczne obrazy i… nie mogę powstrzymać się od ziewania. Zaczynam ziewać coraz bardziej. W pewnej chwili myślałem, że zwrócę tym uwagę siedzących na sali w sumie chyba z dziesięcioro widzów (w międzyczasie kilka osób jednak doszło), ale, na całe szczęście, chyba albo także prawie wszyscy śpią, albo niewiele im do zaśnięcia brakuje. Po pierwszych scenach zapowiadało się na, mniej więcej, Barry Lyndona z wysmakowaną muzyką i „malarskimi” scenami, a tymczasem z ekranu zaczęło wiać przeraźliwą, coraz bardziej męczącą, niestety, nudą. Jak można było zrobić tak nieciekawy film, w którym zupełnie nic się nie dzieje, o tak świetnym poecie? W filmie prawie nie ma poezji Keatsa i dopiero na samym końcu, na napisach końcowych, Ben Whishaw jako John Keats czyta Odę do słowika. Nikt nie wychodził, wszyscy widzowie słuchali tej ody, ale widocznie zniecierpliwiony pan operator zakończył projekcję nie czekając końca utworu.
No cóż, nie wróżę temu filmowi ani dużej publiczności, ani nawet przychylności u jurorów festiwalowych. Ma ten film jednak kilka scen, parę fragmentów naprawdę urzekających, ale to wszystko za mało na przynajmniej dobry film.
Kilka dni przedtem puszczono na kanale „Kultura” film Pod wulkanem Johna Forda zrealizowany na podstawie powieści Malcolma Lowry’ego. Pamiętam z jakim nabożeństwem tę książkę pożyczano sobie w latach siedemdziesiatych XX wieku. A co z niej zrobił John Ford? Beznadziejny artystycznie obraz. Szkoda mi było, świetnego skądinąd, Alberta Finneya jako Geoffreya Firmina i pięknej Jacqueline Bisset jako Yvonne, jego żony.
Myślałem, że poprawię sobie humor wyświetlanym nazajutrz filmem Hiroszima, moja miłość Alaina Resnaisa. Mój Boże, ale ten film się zestarzał. Przypomina bardziej słuchowisko radiowe niż film.
Goryczy dopełnił Miecz zagłady z tak przecież ulubionym przez mnie Tatsuya Nakadai oraz m. in. Toshiro Mifune. Jakoś los mistrza walki mieczem w ogóle mnie „nie wziął”. „Krwawe” sceny wcale nie są tak „krwawe”, a samurajskie pojedynki wcale nie tak przejmujące.
Za to w ogóle nie zestarzał się Kwaidan Masakiego Kobayashiego. Jedno z najwspanialszych arcydzieł. „Puszczam” je sobie czasami myśląc, że arcydzieła się nie starzeją.
I aby być bliżej „współczesności” sięgnąłem jeszcze po Osiem i pół Federico Felliniego. Oglądałem, z największym zachwytem tym razem tylko kwadrans, pierwsze piętnaście minut, z owym słynnym „Nad czym pan teraz pracuje? Nad kolejnym filmem pozbawionym nadziei?” i pomyślałem: ileż w tym filmie się dzieje, chociaż na pozór nie dzieje się „nic”. Ci, którzy zdecydują się pójść na Jaśniejszą od gwiazd niech porównają je z chociażby owymi piętnastoma początkowymi minutami z Osiem i pół. Zarówno jeden jak i drugi film jest o artystach. Osiem i pół mimo tego, że już ma 47 lat (premiera odbyła się w 1963 r.) wciąż urzeka wspaniałą atmosferą, pięknymi zdjęciami, znakomitym aktorstwem.
No cóż, filmów, powieści, tomików poezji powstaje coraz więcej. Prawdziwych arcydzieł – niewiele. Teraz – prawie wcale. A mógł powstać świetny, przejmujący film o Johnie Keatsie, jednym z największych poetów, twórcy nieprzemijającego arcydzieła, czyli Ody do słowika.
Ci, którzy uważają się za poetów niech – powtarzam to po raz nie wiadomo który – poczytają sobie, od czasu do czasu, Odę do słowika.
16 maja 2010 r.
„UJEDWABIĆ”, „OJEDWABIĆ”
Po Pieśni XXV Jana Kochanowskiego nabrałem apetytu na jeszcze inne jego Pieśni. Ach, cóż to za Poezja można powiedzieć. A przede wszystkim powinno się ją czytać. I to nie okazjonalnie, lecz na co dzień. Tak a propos niedawnego ślubu i wesela mógłbym zacytować:
PIEŚŃ XX
Miło szaleć, kiedy czas po temu,
A tak, bracia, przypij każdy swemu,
Bo o głodzie nie chce się tańcować,
A podpiwszy, łacniej już błaznować.
Niech się tu nikt z państwem nie ozywa
Ani z nami powagi używa;
Przywileje powieśmy na kołku,
A ty wedla pana siądź, pachołku!
Tam dobra myśl nigdy nie postoi,
Gdzie z rejestru patrzą, co przystoi;
A powiem wam, że się tym świat słodzi,
Gdy koleją statek i żart chodzi.
Ale to mój zysk, że mię słuchacie,
A żadnej mi pełnej nie podacie;
Znał kto kiedy poetę trzeźwego?
Nie uczyni taki nic dobrego.
Przedsię do mnie, a ja nie zawiodę;
Wy też drudzy, co macie pogodę,
Każdy swojej włóż w ucho leda co,
Nie macie tu oględać się na co.
I z namędrszym nie trzymam w tej mierze,
Kto się długo na dobrą myśl bierze:
Czas ucieka, a żaden nie zgadnie,
Jakie szczęście o jutrze przypadnie.
Dziś bądź wesół, dziś użyj biesiady,
O przyszłym dniu niechaj próznej rady:
Już to dawno Bóg odmyślił w niebie,
A k’tej radzie nie przypuszczą ciebie.
A fragment tej Pieśni powinienem chyba także wziąć do siebie i nie tyle przemyśleć, co zastosować w rzeczywistości. No bo jeśli sam Kochanowski tak pisze, to musi być w tym trochę prawdy:
Dziś bądź wesół, dziś użyj biesiady,
O przyszłym dniu niechaj próznej rady
Jakżeż ten Kochanowski współczesny. Jakże współczesny, i świetny, jest także Tuwim. Przeglądam właśnie i czytam, nade wszystko czytam, jego wiersze wydane w tomiku pt. Miłość mnie szuka po mieście z 1990 r. Książka ze wspaniałymi reprodukcjami obrazów Kazimierza Mikulskiego. Zazdrość bierze, że mogą być aż tak pięknie wydane książki poetyckie. No i wiersze Tuwima: najwyższa półka poetycka. A to słownictwo: u Kochanowskiego – przykładowo – jest „ujedwabić”, u Tuwima „ojedwabić”, „uzielić”, „przekwiecić”. Kto teraz, jaki poeta, używa takich słów?
No i te wiersze: Wspomnienie („Mimozami jesień się zaczyna”), „Przy okrągłym stole” („A może byśmy tak, jedyna, / Wpadli na dzień do Tomaszowa?”) albo…
KARTOFLE
Czujesz? Ogniskiem pachną te pogańskie lata,
Gdy iskrami trzaskały żagwie jałowcowe
I dym wełnistym kłębem za wiatrem ulatał,
I marszczyły się z żaru kartofle surowe.
Gdy zrudziałą gałęzią, iglastą i suchą,
Huknąć stos w łeb płomienny – jakbyś w ogień cisnął
Worek żywych chrabąszczy! Takim sykiem prysnął,
Taką paniczną chmarą iskromiotu buchał.
I nigdy tak kartofel podany do stołu
Nie nęcił, jak ten właśnie, z przyswędem i węglem,
Łapczywie wytrącony patykiem-pocięglem
Z siwej, gorącej mąki leśnego popiołu.
Z dłoni go w dłoń przerzucać! dmuchać, bo gorący!
Parzy obłuskiwaną spieczoną łupiną!
Tknąć w sól z papierka! wchłonąć w usta chuchające,
Żeby się na skaczącym języku rozpłynął!
Łódkami się przez siwą Pilicę wracało,
Z prądem, wiatrem, pod wieczór, pod zorzę wiśniową,
W milczeniu, zamyśleniu, z gorejącą głową.
Tak się ogień, popioły i smutek poznało.
Tuwim, to dopiero jest Poeta. Nawet ze swoimi… Kartoflami.
12 sierpnia 2010 r.
W centrum handlowym we Wrzeszczu spotkałem J., dawno nie widzianą znajomą. Jest to jedna z tych osób, która ma autentyczny talent poetycki, ale pisze… „rzadko i niechętnie”. Namawiam ją by jednak zapisywała swoje spostrzeżenia, przemyślenia jeśli tylko do niej także Euterpe zapuka.
„Co piszesz Janie?” – zapytała, gdy już zdaliśmy sobie nawzajem sprawozdanie z naszego dawnego nie widzenia.
„Co piszesz, ja nie?” – poprawiłem ją. Roześmiała się i poprawiła – „Co Jasiu piszesz?” wiedząc, że nie lubię owego „Jana” („Janie, karoca już zajechała?”; „Dębica, Janie, Dębica”.) – „Bo ja rzeczywiście nic nie piszę, a ty coś napisałeś ostatnio? Czytam, czytam te twoje zapiski…”
Rzeczywiście, „coś napisałem ostatnio”, bo także piszę „rzadko i niechętnie”. Załączam jednak poniżej dwa utwory – wyraźnie na życzenie znajomej J. – jeszcze świeże jak tegoroczne beaujolais:
PEAN DLA PAŹDZIERNIKA
Nie ma piękniejszego miesiąca aniżeli październik,
jeśli codziennie pogoda rześka i słoneczna się zdarza.
I kiedy wyż uralski albo syberyjski trwa wiele tygodni.
Wtedy powinieneś jak najczęściej na dworze przebywać.
Bo chociaż – czasem, znienacka – zimno z północy
zawiewa, to Słońce w południe jak latem przypieka.
Bo kiedy wszędzie rześki i słoneczny październik to
wtedy i ty zapominasz o wszystkich zmartwieniach.
A także i o tym, że to przecież jesień. Ona cię zaprasza
w ten sam, lecz jak gdyby już inny, bo odświętny, świat.
I – nie zdając sobie sprawy – październikiem oddychasz.
Jeśli tylko zechcesz i ty przez chwilę możesz nim się stać.
Bo taka to jest twoja – jedyna – nad naturą przewaga.
Ty możesz ją podziwiać, opisywać, naśladować nawet.
Ona ciebie? Po co? (Jednakowoż – dla przykładu – kos
wygwizduje po swojemu, dla siebie, zasłyszane odgłosy).
Albo któż opisze października niebo tuż przed wschodem
Słońca, kiedy światło gwiazd niebo granatowe roznieca?
Alboż te barwy: kiedy granat przechodzi jakby w ciemną
zieleń by potem rozjaśniać się już jako delikatnie… morski?
Ach, październiku. Jakże nie podziwiać ciebie? Twoich
kolorów i świateł? Albowiem zapraszasz w rozzłocone,
przestronniejące przestrzenie, które mogą dziać się tylko
w… październiku. Jakże zachwycasz i onieśmielasz nimi.
A więc znowu dla nas – październiku – aż tyle barw masz?
tyle ich odcieni? Widzimy je, nawet nazywamy jako…
czerwień, minia, karmin, karmazyn, amarant, purpura oraz
rubin, szkarłat, miedź, mosiądz, spiż, cynober, ochra, tycjan
a także i złoto. A jeszcze i ugier, jeszcze umbra ma swój w
tej palecie udział. Nikt, nawet największy artysta nie potrafi
uchwycić – zresztą po co? – tych wszystkich, przynajmniej
niektórych, odcieni i barw. Bo przecież ty sam – październiku –
jesteś największym artystą. A raczej Ten, który – mimo nas,
dla nas – i październik stwarza. Więc po co są artyści? Po to
by twoje – październiku – nastroje przybliżyć? Ja jednak wolę
twoje w naturze – październiku – światła, barwy i przestrzenie.
Żonie
NOC CIĘ PAŹDZIERNIKOWA ODPROWADZA…
(Razem z Jowiszem, Orionidami i kometą Hartleya)
Noc cię październikowa odprowadza,
gdy przed świtem do pracy idziesz.
Gwiezdna i zimna noc. I wydaje się,
że znikasz w tej nocy. Lecz masz
nad czołem światło porannych gwiazd.
A gdy z samochodu szron usuwasz
to wydaje się, że aż pod niebo śnieg i
lód pryska. Kto wie czy nie jest to
gwiezdnych przestrzeni westchnienie,
które na szybach zatrzymał mróz?
Ileż takich poranków, ile świtów,
gdy nie wiadomo: czy to noc już
odstępuje, czy nowy bieży dzień?
A ty przez ciemne miasto jedziesz.
A wokół podobni jak ty podróżni.
Którzy do pracy śpieszą. Gdzież dla
nich gasnące, przedporanne światło
gwiazd? Gdzież tam im światło planet?
Jowisz, Orionidy, kometa Hartleya:
czy cokolwiek o ich istnieniu wiedzą?
Tymczasem sponad zatoki wstaje –
jakby wyraźnie zwlekając – Słońce.
I ja w ten świt na Słońce czekam.
Wstałem po to by wschód podziwiać?
Zresztą i tak w nocy nie mogę spać.
Wczesnym przedpołudniem do domu
niemal przez całe miasto tramwajem
wracam. Słońce jest jeszcze niewysoko.
Ty do domu z gwiazdami wrócisz.
A zdarza się – że i późnym zmrokiem.
27 października 2010 r.
KONRAD GÓRSKI – „PAMIĘTNIKI’,
CZYLI „ZDYSCYPLINOWANIE INTELEKTUALNE I NARRACYJNE”
Skończyłem czytać Pamiętniki Konrada Górskiego, mojego uniwersyteckiego profesora, na którego wykład monograficzny uczęszczałem na pierwszym i drugim roku polonistyki UMK. Pamiętam, że wykłady odbywały się w sali numer pięć Collegium Maius na pierwszym piętrze. Wykład zawsze był o godz. 11.00. Osoby, które miały przedtem wykład lub zajęcia w tej sali w ogóle z niej nie wychodziły tak, że część sali była od razu zajęta. Wystarczyło spóźnić się odrobinę a pozostawały tylko nieliczne miejsca w ostatnich rzędach. Profesor Górski był już wtedy po siedemdziesiątce, mówił bardzo ciekawie, ale nigdy nie przypuszczałem, że był aż tak interesującym człowiekiem. Opowiada o tym bardzo barwnie w świetnie napisanych Pamiętnikach obejmujących dzieje jego życia od urodzenia i aż do objęcia katedry na Uniwersytecie Mikołaja Kopernika w Toruniu. Czyta się te Pamiętniki jak piękną, zajmującą powieść pełną różnych pobocznych wątków, drobiazgowych wyjaśnień, bardzo osobistych zwierzeń, a niekiedy także humoru.
Uważam, że książka ta powinna być obowiązkową lekturą nie tylko wszystkich polonistów, ale także pisarzy, a szczególnie tych, którzy mają zamiar zająć się pisarstwem. Szczególnie „uderza” mnie w tych Pamiętnikach intelektualna i narracyjna dyscyplina. Chciałbym z tej wspaniałej książki przytoczyć dwa niewielkie fragmenty.
Fragment pierwszy:
„Utrata wiary pociągnęła za sobą konsekwencje myślowe. Nie mogłem żyć w świecie, który był chaosem, czymś nieuporządkowanym, czymś, co nie wiadomo, skąd powstało i nie zna celu swojego istnienia, słowem – rzeczywistością, która nie jest jakimś ładem, która by nie posiadała jakiejś wewnętrznej syntezy. Nie wiem skąd dowiedziałem się, że poszukiwaniem takiej syntezy jest filozofia.
Nie wtajemniczając Massoniusa w przyczyny, dla których pragnąłem poznać, co to jest filozofia, poprosiłem go o wskazanie jakiejś książki, która by mnie w tę dziedzinę wprowadziła. Akurat wtedy wyszło polskie tłumaczenie dzieła Wilhelma Jerusalema, zatytułowane w przekładzie: Wstęp do filozofii.
Jak się później dowiedziałem ze słynnego podręcznika Historii filozofii Ueberwega (11. Wydanie, 1916 r.), autor tego Wstępu, uczeń Brentana, zapisał się jako wybitny logik i zwolennik dualistyczno-teistycznego poglądu na świat. Niemiecki oryginał Wstępu był ogłoszony w Wiedniu w 1899 roku.
Lektura tej książki dała mi bardzo wiele. Zarysował się przede mną całokształt rozwoju filozofii od starożytności do czasów najnowszych. Autor dał pojęcie o wszystkich najważniejszych kierunkach i oświetlił je krytycznie. Wyleczył mnie od razu z naiwnego materializmu, który mnie opanował w pierwszym okresie po utracie wiary jako najprostsze wytłumaczenie istniejącej rzeczywistości. Zdobyłem doskonałą podstawę do dalszego poznawania wysiłków ludzkiego umysłu, aby rozwiązać zagadkę bytu.
A w ślad za tym poszła lektura książek, omawiających poszczególne okresy rozwoju filozofii, a więc przede wszystkim I tom Friedricha Ueberwega, wydanie dziesiąte w opracowaniu Karla Praechtera, rok 1909. Na egzemplarzu tego tomu widnieje znów napis, że to moja własność, rok nabycia – 1911. Ten wolumen poświęcony był wyłącznie starożytności, a ściślej – filozofii greckiej. We wstępie autor dał definicję, że filozofia jest nauką zasad (Wissenschaft der Prinzipien).
Mój mistrz jako zwolennik empiriokrytycyzmu (Maxwell) niezmiernie wysoko cenił pierwszy, przedsokratyczny okres greckiej filozofii, którego przedstawiciele pisali traktaty o naturze, a więc o świecie materialnym, próbując wyprowadzić jego początek od różnych żywiołów przyrody. Byli oni zatem jakby protoplastami dzisiejszej wiedzy przyrodniczej. Zacząłem wobec tego pilne przerabianie Ueberwega, poczynając od Solona, kończąc na Heraklicie z Efezu, który był specjalnie umiłowany i ceniony przez Massoniusa”.
Fragment drugi:
„Massonius dotknął kiedyś towiańszczyzny. Dowiedzieliśmy się wówczas, że na jakimś zebraniu Koła, kiedy wysilano się, ażeby osiągnąć wysoki poziom duchowego stanu, któryś z uczestników wyładował się głośno z nadmiaru rozpierających go gazów. Pamiętam, jak Tadeusz Święcicki był oburzony, że to ma być wykład z literatury polskiej!
Ćwiczenia klasowe pisaliśmy na tematy oderwane. Jedno z moich ćwiczeń zostało ocenione jako bardzo dobre z wyjątkiem przestankowania. Uwaga brzmiała: „Ale przecinki stawiasz jak kobieta”. Dodać trzeba, że nikt nas nigdy nie uczył, gdzie się stawia przecinki. Zachowałem to ćwiczenie w moim archiwum i gdy je czytam dziś, widzę, że instynktownie stawiałem przecinki dobrze, ale nie według zasad interpunkcji niemieckiej, którą przyjęliśmy w drugiej ołowie XIX wieku, odchodząc od naszej dawnej interpunkcji, która była oparta nie na składniowej budowie zdania, lecz na retoryczno–intonacyjnym podziale strumienia mowy”.
No cóż, nie wiem jak kto, ale ja tę książkę czytałem z największą przyjemnością. Kogóż, bowiem jeszcze stać na pisanie z taką swobodą o edukacji filozoficznej by w chwilę potem wspomnieć o głośnym wyładowaniu z nadmiaru rozpierających gazów?
A co do owego przestankowania to co i rusz jestem sprawdzany, jako polonista, z mojej wiedzy nie tylko teoretyczno i historycznoliterackiej ale także i językoznawczej. Niekiedy mam wrażenie jakby niektórym osobom, szczególnie w towarzystwie, zależało aby przepytać mnie: a to czy wiem kto napisał Doktora Żywago, a to czy znam na pamięć fragment Ojca zadżumionych, a to czym różni się pean od dytyrambu, a to kiedy po mgr stawia się kropkę, a to znowu o szczegóły właśnie na temat przestankowania itp. itd.
W takich chwilach, gdy słyszę jęk zawodu, że czegoś tam nie wiem mam ochotę… „głośno wyładować się” może nie tyle z nadmiaru gazów, co dla podkreślenia, że spotkanie towarzyskie nie jest egzaminem.
Nie przejmuję się także uwagami, że „pan poeta a tylko białe winko popija?”. „A co, niby miałbym pić?” – „A wódy byś się napił i zrzygał gdzieś w kącie. Wtedy by wiedzieli, że jesteś poetą”.
Aż nie chce się wierzyć, lecz Pamiętniki wcale nie miały łatwej drogi wydawniczej, mimo że o ich wydanie zabiegało przynajmniej kilka osób. Wsparło wydanie tej książki także ówczesne Ministerstwo Kultury i Sztuki oraz Urząd Miasta w Toruniu. Z przykrością stwierdzam, że edytorsko Pamiętniki są wydawnictwem jednorazowego użytku. Rozpadają się, bowiem już przy pierwszej lekturze. Z nie mniejszą przykrością stwierdzam również, że jestem pierwszym czytelnikiem tej książki. Przeleżała, zatem nie czytana od szesnastu lat. Jest to jednak dzieło wybitne i powinno doczekać się, czym prędzej, edycji na jaką zasługuje.
11 listopada 2010 r.
4 LUTEGO 1974 r.
Tego właśnie dnia tj. 4 lutego 1974 r. po raz pierwszy obejrzałem 2001: Odyseję kosmiczną Stanleya Kubricka.
(Termin premiery światowej – 2 kwietnia 1968 r. Kubrick zrealizował ten film w szerokoformatowym systemie Super Panavision 70, w którym zdjęć dokonywano na negatywie 65 mm (bez anamorfozy), zaś kopie sporządzano stykowo na pozytywie 70 mm, rezerwując dodatkową powierzchnię dla sześciu magnetycznych ścieżek stereofonicznego zapisu dźwięku. Obraz miał w obu wypadkach ten sam panoramiczny format 1:2,2 , a ponadto, dzięki większej niż na taśmie 35 mm powierzchni klatki filmowej, mógł być wyświetlany, przy zachowaniu wysokich parametrów technicznych, na gigantycznych ekranach.
W roku 1973, kiedy film po raz pierwszy, z pięcioletnim opóźnieniem, wchodził na polskie ekrany, zakupiono tylko kopie 35 mm w formacie cinemascope, chociaż kina 70 mm – m. in. „Bałtyk” w Łodzi, „Kijów” w Krakowie, „Relax” w Warszawie – stały otworem).[2]
Od, zatem 4 lutego 1974 r. 2001: Odyseja kosmiczna pozostaje dla mnie niedoścignionym arcydziełem arcydzieł, a Stanley Kubrick geniuszem nie tylko Kina ale w ogóle współczesnej Sztuki. Mój nieustanny zachwyt wzbudzają także m. in. Barry Lyndon, Mechaniczna pomarańcza oraz Lśnienie (Autorem fenomenalnych zdjęć do tych wszystkich czterech filmów był John Alcott). Nawet w „takim sobie” filmie, czyli Zabójstwie widać rękę Mistrza.
Słowa te piszę po projekcji okrzyczanego, „nagrodzonego kilkudziesięcioma nagrodami” filmu pt. Moon Duncana Jonesa (2009 r.). Na okładce DVD tego filmu można przeczytać: „Trzymający w napięciu, przejmujący, inteligentny film. Swoisty hołd oddany 2001: Odyseja kosmiczna Stanleya Kubricka”.
Mój Boże, ileż było tych „hołdów”, tych naśladownictw. Nawet sam Steven Spielberg „nie dał rady”, a przecież talent i wyobraźnię to on na pewno ma, co udowodnił w np. Imperium słońca (1987 r.).A cóż mówić o „pomniejszych” reżyserach. A cóż mówić o Duncanie Jonesie? Że ambitny? Że „coś próbował”? To stanowczo za mało.
Po Moonie rozbolały mnie oczy i głowa. Pamiętam, że po 2001: Odysei kosmicznej byłem co najmniej przez dwa tygodnie niemal… „wniebowzięty”. Podobne odczucia zawsze miałem i po innych filmach Kubricka. Zbliżone odczucia miewałem po filmach Kobayashiego, Kurosawy, Felliniego, Viscontiego. Po filmach tych reżyserów, po lekturze Bunina, Czechowa, po wierszach Jesienina, Brodskiego czuję się jakby „duchowo odświeżony”. Po różnych knotach, w które obfituje współczesna „sztuka” bolą mnie oczy i głowa.
2001: Odyseja kosmiczna chociaż ma formę filmu science-fiction wcale science–fiction sensu stricte nie jest. To przepiękna wizualnie, bardzo poetycka, przypowieść filozoficzna. Zresztą cokolwiek by o tym filmie nie pisać i tak temat będzie nie wyczerpany. A poza tym, co szczególnie ważne wszystkie tzw. „efekty specjalne” zostały wykreowane bez użycia komputera.
A ponadto z jaką perfekcją, z jakim pietyzmem ten film został zrealizowany. A kręcono go przecież w latach 60 XX wieku.
Moon to przede wszystkim nudna gadanina w topornej scenografii. Już niemal od początku można przewidzieć jak potoczy się „akcja”, a sobowtór głównego bohatera (Sam Bell, w tej roli Sam Rockwell) i kolejne „sobowtóry” wcale nie są zaskoczeniem. Nie wiem na czym ma polegać „inteligencja” tego filmu jeśli niemal wszystko w nim jest wiadome. Jeżeli Moon miał być „swoistym hołdem” złożonym 2001: Odysei kosmicznej to jest to hołd bardzo nieudolny. Po co i dla kogo takie filmy są realizowane?
Za to odświeżająco podziałały na mnie dwa westerny tj. Wyatt Earp Lawrence’a Kasadana (1994 r.) a szczególnie Ostatni zachód słońca Roberta Aldricha (1961 r.).
Westerny niewiele mają wspólnego z tzw. prawdą historyczną. W ogóle prawdziwi kowboje wyglądali zupełnie inaczej niż ci filmowi. Ci prawdziwi to byli pastuchy, tymczasem ci filmowi to zazwyczaj „eleganccy goście”, ale także różne… „zakapiory” i „czarne charaktery”.
Bardzo lubię westerny, szczególnie, oczywiście, te najlepsze (Biały kanion, Siedmiu wspaniałych, Dwa oblicza zemsty) bo jest w nich zazwyczaj otwarta przestrzeń (czasami nawet 100% pleneru), bohaterowie, którzy działają a nie gadają oraz klimat przygody. Zresztą o westernach, tak jak o Kubricku, można by mówić i pisać w nieskończoność.
A Ostatni zachód słońca ma już prawie 50 lat. Taśma bardzo się zestarzała, wyblakły kolory, ale jacyż wspaniali są bohaterowie (Rock Hudson jako Dana Stribling, Kirk Douglas jako Brendan O’ Malley) ileż w tym filmie się dzieje. Widziałem ten film wiele razy i za każdym razem oglądam go z nie słabnącym zainteresowaniem.
A co pozostanie po Moonie? Nic. Oczy i głowa przestaną boleć, ale po filmie nic nie zostanie. „Trzymający w napięciu, przejmujący, inteligentny film”? Koń by się uśmiał.
Za to oczy i głowa mogą rozboleć od nachalnych reklam zbliżających się „wyborów”. Nie pójdę także i tym razem głosować. Przecież nie będę głosować na już wybranych „kandydatów”. Wszędzie: na słupach ogłoszeniowych, na przystankach tramwajowych, nawet w mojej skrzynce pocztowej rozpychają się „kandydaci”. Niektórzy kandydują po raz enty. A jak zostaną wybrani to będą mieli cię gdzieś wyborco. Ujawnią się znowu dopiero za kilka lat, kiedy będą następne „wybory”.
Ja mogę głosować tylko na kogoś, kogo znam i kto będzie reprezentować mnie i moje osiedle. I zadba aby na moim osiedlu nie powstał kolejny blaszak (tj. „galeria” lub „park” handlowy), lecz np. basen z prawdziwego zdarzenia i kryte lodowisko.
Tymczasem pod moim oknem, na olbrzymim plakacie, krzywi się od kilku tygodni jakiś zupełnie mi nieznany, nieogolony gość, który chce zostać prezydentem Miasta Gdańska. Mężczyzna z kilkudniowym zarostem wcale nie jest „mocnym menem”, lecz niechlujnym facetem.
Zresztą nietrudno teraz być „mocnym menem”. Wystarczy nie golić się przez kilka dni
(bohaterowie Ostatniego zachodu słońca golą się, chociaż to naprawdę twardzi faceci). Albo wystarczy „przywalić” „Jarkowi”.
Oto co pisze w swoim najnowszym felietonie Tomasz Jastrun (Niesamowite! Ziobro i Kaczyński? Zamienił stryjek kijek na siekierkę. „Newsweek” Polska nr 47/2010 datowany na 21 listopada 2010 r., str. 128) na temat, oczywiście, „Jarka” oraz m. in. otwarcia w Warszawie Centrum Naukowego Kopernik:
„Peter Geenway pokazał filmowo sześć różnych koncepcji powstania świata. Ostatnia, naukowa i obowiązująca, to Wielki Wybuch. I pomyśleć, że jeszcze nie tak dawno za ten Wielki Wybuch wszystkich nas by spalono na stosie! Czy dlatego nie było żadnego biskupa, co by Centrum poświęcił?
Paradoks, że baśniowe i naiwne wizje powstania świata o ileż bardziej strawne są dla naszej wyobraźni niż ta naukowa i wybuchowa. Miało to się stać 14 miliardów lat temu, domyślam się, że w listopadzie. W chwili wybuchu wszechświat był nieskończenie mały, nieskończenie gęsty i nieskończenie gorący. W mgnieniu oka powstały przestrzeń i czas. I wszystko to zaczęło się rozszerzać i stygnąć, co czyni do dzisiaj”.
Jest to przykład arogancji, ignorancji i dyletantyzmu. „W mgnieniu oka powstały przestrzeń i czas”. Czy Tomasz Jastrun zdaje sobie sprawę z tego, co wypisuje? I jak tu poważnie traktować takiego felietonistę? Czy Tomasz Jastrun widział np. 2001: Odyseję kosmiczną?
Czy po jego felietonach zostanie jakiś ślad? A czy o harcach także niektórych publicystów ktokolwiek będzie pamiętać?
Ostaną się za to na pewno filmy Kubricka, a także niektóre westerny. No tak, zaczęło się „filmowo”, lecz „zahaczyłem o politykę”. Przyrzekam: więcej o polityce nie będzie. Tym bardziej, że nie mogę się naczytać… Antoniego Czechowa Dramatu na polowaniu. Co za wspaniała powieść.
18 listopada 2010 r.
GERARD MANLEY HOPKINS
Moja, „przystosowana do norm europejskich”, skrzynka pocztowa ledwo się zamyka, a właściwie zawsze jest zapchana reklamami, ulotkami, a nade wszystko tomikami poetyckimi oraz czasopismami wydawanymi przez różnie środowiska oraz gremia itp. itd. poetyckie.
O ile jednak los reklam, ulotek, i wszelkich materiałów promocyjnych oraz wyborczych jest od razu przesądzony, ponieważ znajdują od razu miejsce na śmietniku, o tyle staram się czytać nadsyłane „materiały poetyckie”. Z tym, że jeśli ktoś nachalnie żąda oceny (czytaj: pochwał i pozytywnych opinii) niemal z miejsca wędruje obok reklam i ulotek. Muszę przecież mieć trochę czasu by zapoznać się z tekstami.
Niewiele, niestety, w tych tekstach, tomikach Poezji. To zastanawiające, że niektóre, z reguły zamknięte, lecz bardzo liczne i płodne środowiska poetyckie uważają, że tworzą Poezję.
Tym większą radość sprawiają mi poeci, o których istnieniu dotąd nie wiedziałem. Wstyd się przyznać, ale nic dotąd nie słyszałem o Gerardzie Manley’u Hopkinsie. To znaczy wędrując nieustannie po księgarniach zapewne spotkałem się kiedyś z tym Poetą. Może nawet jego książkę wziąłem do rąk i przeglądałem?
Tym większym zaskoczeniem było pytanie mojego znajomego Jasia Cz., który w ostatni piątek zapytał mnie: „Czy słyszałeś coś o Gerardzie Manley’u Hopkinsie?”. Z początku sądziłem, że jest to jeszcze jedno z tych pytań sprawdzających zasób mojej wiedzy filologicznej, ale Jasia Cz., bym o to nie podejrzewał. Mam taki zwyczaj, że przyznaję się, że czegoś nie wiem lub o jakimś poecie lub pisarzu nie słyszałem. I tym razem odparłem, że nic o tym Poecie nie słyszałem.„Jeśli masz dostęp do bibliotek to sprawdź, czy w nich są wiersze Hopkinsa, bo w księgarniach jego książek nie ma” – zwrócił się do mnie Jasiu Cz.
(Tu na marginesie chciałbym powiedzieć, że nie podejrzewałem Jasia Cz. o np. lekturę np. Antropologii słowa, czy też zainteresowania Gerardem Manley’em Hopkinsem. A dodam jeszcze, że jego zawód, zajęcie jakie wykonuje, na pozór niewiele mają wspólnego ze Sztuką. Ale tylko na pozór.)
Poezje Gerarda Manley’a Hopkinsa znalazłem w zaprzyjaźnionej bibliotece, która bez żadnego problemu wypożycza mi książki do domu.
Aż nie chce się wierzyć, lecz są tylko dwa wydania Poezji Gerarda Manleya Hopkinsa: Wybór poezji z 1981 r. oraz wydanie drugie, rozszerzone i poprawione czyli 33 wiersze z 1992 r. Oba wydania są w tłumaczeniu nieocenionego Stanisława Barańczaka.
Ach, cóż to za Poezja. Jakże jestem szczęśliwy, że mogę poznać twórczość tego Poety. Jakże jestem wdzięczny Jasiowi Cz., że pomógł mi „odkryć” Gerarda Manley’a Hopkinsa, który żył i tworzył w latach 1844-1889. Od razu w poniedziałek pobiegłem do biblioteki.
A oto kilka Poezji w tłumaczeniu Stanisława Barańczaka:
SOKÓŁ
Do Chrystusa, Pana naszego
Ujrzałem dziś rano wybrańca poranku, królewicza krainy
Światła, świadka świetności świtania, Sokoła,
Gdy się unosił na falach gęstego powietrza i koła
Zataczał wzwyż, do skrzydła skrzywionego niby do liny
Uwiązany w tym uniesieniu! A potem w dal, w dal odpłynął,
Mknąc jak łyżwa, co błyska gładkim łukiem: rozmachem swym zdołał
Przemóc potężny wiatr. Serce mi w piersi kołatało,
Wołało sokoła – jakimż mistrzem był w tym, co czynił!
Zwierzęce piękno i męstwo, i bój – o, niech w pyszny pióropusz ubierze
Ciebie! A też i w płomień, co bucha wtedy z Ciebie – to barwa
Nieskończenie piękniejsza, groźniejsza, o mój rycerzu!
Nic w tym dziwnego: lśni nawet pług, który praca parła
Przez bruzdy; blado–błękitny popiół opada i świeże
Rany żaru odsłania, w których błyska złoto i szkarłat.
BLASK BOGA
Świat nasz jest nasycony świetnym blaskiem Boga.
Ten blask chciałby wybuchnąć jak błysk złotych listków;
Wzbiera, toczy się, sączy oliwą kroplistą
Na nas. Czemu więc ludzkość jest dziś Jemu wroga?
Wciąż idą, idą, idą pokolenia pogan;
Pokalał wszystko handel i harówka wszystko
Powalała; brud ludzki oblepia świat ślisko;
Ziemi nagiej nie czuje dziś obuta noga.
A mimo to natura jest niewyczerpana;
W głuchych głębiach wszechrzeczy śpi olśnienie świeże;
I choć glob na zachodzie czarna czeluść wchłania,
Spójrz, brzask bryzga nad wschodu rumiane rubieże –
Jasnoskrzydły Duch Święty ogrzewa, osłania
Pisklę–świat piersią świtu i ach! Światła pierzem.
GWIAŹDZISTA NOC
Spójrz, gwiazdy! Popatrz tylko, popatrz w mroku morze!
Spójrz, lud skrzących się skrzatów, co niebo ma za podnóżek!
Promiennych prowincji obroty, pałających pałaców podróże!
Szyb, gdzie sypkich diamentów bez liku! Chochlików oczy w borze!
Mrok łąk chłodnych, a pod nim żywego złota złoże!
Wiry iskier jak w wichrze liście! Fajerwerki topól podłużne!
Gołębi puch, w popłochu płynący ponad podwórzem!
Pomyśl – wszystko to zdobyć, wszystko to nabyć możesz.
Kupuj więc! Płać! – Czym? – Modłami, miłosierdziem i własnym potem.
Spójrz, spójrz: majowy rozgardiasz, jak w sadzie, pod kwiecia migotem!
Spójrz! Pęki pąków, bazi żółtym pyłkiem muśniętych!
Niebo jest gumnem, zaiste; a za wrotami złote
Snopy. To jego zagroda za drobin płonących płotem –
Chrystusa, Jego Matki i wszystkich Jego świętych.
WIOSNA
Nic piękniejszego nad wiosnę – kiedy się ledwie wyrzyna
Zieleń, aż wkrótce buchnie burzliwym i bujnym śmiechem,
Gdy jak maleńkie niebiosa lśnią jajka drozda i echem
Od pni odbitym głos jego tak płynnie wymywa, wyżyma
Ucho, że śpiew ten olśniewa jak piorun w chmurnych wyżynach;
Grusza dźwiga swych liści szklistych i kwiecia strzechę
Pod nisko nawisłe niebo, co chce zalać nas z błękitnym pospiechem,
A obłoki tak chcą się wyszumieć, że ledwie już mogą wytrzymać.
Czym jest ten zachwyt, co zakwitł tak pięknie i tak w nas się piętrzy?
Natężeniem błogości, tej, w której ziemia trwała
Niegdyś, za rajskich czasów. – O, zanim przesyt ów zmęczy,
Zanim zmąci, o Chryste, Panie nasz, zanim grzechem skala,
Synu Dziewicy, niewinne kwitnienie dusz młodzieńczych,
Weź je pomiędzy wybranych, by cnotę nagroda spotkała.
RADOŚĆ W PORZE ŻNIW
Kończy się lato; stado barbarzyńsko barwnych stogów się tłoczy
Wokoło; a nad głową – te wędrówki wietrzne! Te powaby
Jedwabnych, jędrnych obłoków! Widział kto dziksze, dziwniejsze zabawy
Mąki, która to w wydmę się wzdyma, to zdmuchnięta znów z niebem się droczy?
Kroczę polem, rosnę sercem, wznoszę oczy,
Aby z rżysk niebios jak kłosy zebrać ślady Tego, co zbawił
Nas; oczy, serce moje, czy ktoś was już uzdrawiał, pozdrawiał
Słowem pełnym tak rzeźwej, rzetelnej, rzeczywistej miłości i mocy?
W lazurze wzgórz pochyłych wszechwładny cień Jego ramienia
Nabrzmiewa – jak ogier ogromny, jak bławatek błękitny i błogi!
To wszystko było tu, było, i tylko ludzkiego spojrzenia
Pragnęło; a gdy wreszcie spotyka się z nim w pół drogi,
Serce śmiałe na skrzydła z ptakiem się zamienia
I omal nie rzuca, och, omal nie rzuca ziemi całej Jemu pod nogi.
Stanisław Barańczak w swojej przedmowie pięknie pisze o Poezji Gerarda Manley’a Hopkinsa oraz przedstawia jej tajemnice, czyli „inscape”, „instress” oraz „Sprung Rhythm”.
Zajmujący się twórczością poetycką, a już na pewno autorzy niezliczonych „tomików poetyckich”, mogliby, jeśli oczywiście chcą, zapoznać się zarówno z tymi terminami, jak i Poezją Hopkinsa. Być może zrozumieliby, że „pisać wiersze” to nie wystarczy „siąść i pisać, pisać, pisać, pisać”, ale to także kwestia talentu, natchnienia oraz znacznie, znacznie „czegoś więcej”.
23 listopada 2010 r.
Ps. Poeta i felietonista T. J. obchodzi swój… jubileusz. Chwali się w tym w ogólnopolskiej prasie. Jeśli inni go nie pochwalą to musi sam się chwalić. Przy każdej okazji, nawet wyrywając „ósemkę”, musi jednak „dowalić” PiS–owi:
„PiS jest jak szczelnie zamknięta konserwa, kiedy dostanie się tam trochę tlenu, zaczyna go w popłochu wyrzucać, ale już za późno, zawartość się psuje”.
No nie, po takich – nie waham się użyć tego słowa – bredniach przestaję czytać „felietony” T.J.
CZECHOW
Po kilku dniach dżdży wczoraj wczesnym popołudniem zabłysło trochę Słońca, więc przed umówionym spotkaniem urodzinowym ze znajomymi o 16.00 trochę pochodziłem po Gdańsku. Nade wszystko zaszedłem do kilku księgarni. Kiedy stałem przed stosami książek przypomniałem sobie, że zawsze miałem zamiar zapisać tych wszystkich autorów powieści zawalających każdą wolną przestrzeń. Iluż mamy teraz „pisarzy”! Aż wierzyć się nie chce. A iluż „poetów”!
Sięgałem po te „dzieła”, czytałem wybierane na chybił-trafił fragmenty, po czym zaglądałem do następnych. Czego szukałem, czego w tych książkach nie było?
Kiedy jednak sięgam do np. Dramatu na polowaniu Antoniego Czechowa to jest w tej powieści niemal wszystko to, czego szukam. Oto – przykładowo – taki fragment (w tłumaczeniu René Śliwowskiego):
„Skierowaliśmy się ku urzędowi pocztowemu, który wesoło spoglądał swymi trzema okienkami na plac targowy. Przez szare sztachety mienił się kwiatami ogródek naszego poczmistrza Maksyma Fiodorowicza, znanego w całym powiecie ze swych umiejętności w zakładaniu klombów, rabat, gazonów i tak dalej.
Maksyma Fiodorowicza zastaliśmy przy nader przyjemnym zajęciu… Czerwony z zadowolenia i uśmiechnięty, siedział przy swym zielonym biurku i, niczym książkę, kartkował gruby plik sturublowych banknotów. Widocznie na stan jego ducha mógł wpłynąć nawet widok cudzych pieniędzy?
– Dzień dobry, Maksymie Fiodorowiczu! – powitałem go. – Skąd u pana taka kupa pieniędzy?
– Do Sankt-Petersburga się wysyła! – uśmiechnął się słodziutko poczmistrz i wskazał brodą kąt, gdzie na jedynym w urzędzie pocztowym krześle siedziała ciemna postać ludzka…
Ujrzawszy mnie postać ta wstała i podeszła do mnie. Rozpoznałem w niej mojego nowego znajomego, mojego świeżo upieczonego wroga, którego tak obraziłem, kiedy upiłem się u hrabiego…
– Moje uszanowanie – rzekł.
– Witam, Kajetanie Kazimirowiczu – odpowiedziałem udając, że nie widzę wyciągniętej ręki. – Hrabia zdrowy?
– Chwała Bogu… Nudzi się tylko troszeczkę… spodziewa się pana w każdej chwili.
Na twarzy Przechockiego wyczytałem pragnienie porozmawiania ze mną. Skąd mogło pojawić się takie pragnienie po tym, jak mu owego wieczoru nawymyślałem od „świń” i skąd ta zmiana w zachowaniu?
– Ależ ma pan dużo pieniędzy! – powiedziałem patrząc na przygotowywane do wysyłki paczki sturublówek. I nagle – jakby ktoś uderzył mnie obuchem po głowie! Na jednej ze sturublówek rozpoznawałem nadpalony brzeżek i całkiem spalony róg… Była to ta właśnie sturublówka, którą zamierzałem spalić w płomieniu świecy, kiedy hrabia nie chciał przyjąć jej ode mnie na opłacenie Cyganów, i którą podniósł Przechocki, gdym rzucił ją na ziemię.
„Lepiej już jakiemu biedakowi oddać – powiedział wtedy – niż rzucać w ogień”.
Jakimże biednym posyłał ją teraz?
– Siedem tysięcy pięćset rubli – przeciągłym głosem oznajmił Maksym Fiodorowicz. – Zgadza się co do joty!
Nie wypada wtrącać się do cudzych spraw, ale strasznie chciałem się dowiedzieć, komu i czyje to pieniądze posyłał do Petersburga czarnobrewy Polak? Pieniądze te w każdym razie nie należały do niego, hrabia zaś nie miał komu ich posyłać.
„Okradł pijanego hrabiego – pomyślałem. Skoro hrabiego potrafi obdzierać głucha i głupia Syczicha, to co szkodzi temu gagatkowi wsunąć łapę do cudzej kieszeni?”
– Ach… a propos, ja też muszę przesłać pieniądze – spostrzegł się Paweł Iwanowicz. – Wiecie, panowie? To nie do wiary. Za piętnaście rubli pięć rzeczy z dostawą do domu! Lorneta, chronometr, kalendarz i coś tam jeszcze… Maksymie Fiodorowiczu, poproszę o arkusik papieru i kopertę!
Szparka wysłał swoje piętnaście rubli, ja zaś odebrałem gazetę i listy, i wyszliśmy z urzędu pocztowego”.
Kto teraz tak potrafi przedstawiać takie charaktery? Kto teraz tak potrafi pisać?
Może Andrzej Stasiuk, który dla mnie bardziej jest poetą niż prozaikiem? Właśnie w najnowszym dodatku „Gazety Wyborczej”, czyli „Dużym Formacie” (nr 46 z 25 listopada br.) ukazały się dwa wywiady: „Mama byłaby zła”, z byłym aktorem Markiem Kondradem rozmawia Grzegorz Sroczyński (str.6-7) oraz Mam romanse z geografią, z Andrzejem Stasiukiem rozmawia Dorota Wodecka (str. 12-14).
Co do Marka Kondrada, ucznia przecież Gustawa Holoubka, to nie mogę zrozumieć jak jeden z najlepszych polskich aktorów mógł zrobić z siebie „kompletnego idiotę” grywając w głupich filmach i jeszcze głupszych reklamach?
Uważam, natomiast, że Stasiuk „trzyma formę” i nie sprzedałby się, nawet za wielkie pieniądze, dla głupich reklam. Ujął mnie mówiąc o swoich „romansach z geografią, z przestrzenią” oraz o „radościach przebywania w pejzażu”.
Natomiast na temat polskiej „polityki” wyraża się następująco:
„Ja nie oglądam telewizji, nie szukam specjalnie wiadomości o tym, co się w Polsce ostatnio dzieje. A dzieje się głównie polityka, która zubaża nam świat. Nie jest warta uwagi. Nie może wypełniać każdego dnia i wszystkich gazet, bo jest horror umysłowy. Cały czas te same twarze, które mówią to samo, głupio najczęściej. Ja się na to nie godzę. Życie jest ciekawsze, potężniejsze, bardziej przejmujące niż to, co oni opowiadają. Tęsknię za ich kompletną nieobecnością, tak jak w krajach skandynawskich. Są, ale ich nie ma”.
A teraz, a propos polityki, anegdotka, którą opowiadał mistrz Gustaw Holoubek:
„Przytoczę taki obrazek obyczajowy, który moim zdaniem dobrze ilustruje to, co się teraz dzieje w polskiej polityce. W jednym z teatrów na próbie Kalina Jędrusik zapaliła papierosa. Na scenie nie wolno palić papierosów. Zbliżył się strażak i powiedział: „Proszę zgasić papierosa, bo tu nie wolno palić”. A Kalina jak Kalina – z wdziękiem odparła: „Odpierdol się, strażaku”. I on strasznie się zamyślił, poszedł za kulisy i tam trwał jakiś czas. Potem nabrał powietrza, wrócił na scenę, ale tam już nie było Kaliny, tylko Basia Rylska. On jednak tego nie zauważył, bo oczy zaszły mu bielmem z wściekłości, i krzyknął do Rylskiej: „Ja też potrafię przeklinać, ty kurwo stara!” Kompletnie zdumiona Basia pobiegła do Edwarda Dziewońskiego, który był reżyserem spektaklu, i powiedziała mu, że strażak zwariował, bo ją zwyzywał bez żadnego powodu. Dziewoński strasznie się zezłościł, podszedł do strażaka i powiedział: „A pan jest chuj!”. Przy czym strażak na posterunku też już był inny. Więc tak wygląda życie polityczne w naszym kraju”.
Czechow, Holoubek… to byli Mistrzowie. Być może kiedyś mistrzem będzie i Stasiuk? Na razie „trzyma fason”. Chciałbym, osobiście, poznać Stasiuka. Na razie poznaję go „poprzez” jego twórczość.
„Poprzez” twórczość poznałem także ostatnio Semiha Kaplanoğlu, autora m. in. trylogii: Jajko (2007 r.), Mleko (2008 r.) oraz Miód (2010 r.). Przed projekcją Mleka dowiedziałem się, że Kaplanoğlu zanim został reżyserem (a jednak można, jakże mu zazdroszczę!) był poetą. Spodziewałem się, zatem poetyckiego filmu, a tymczasem potwornie męczyłem się na strasznym gniocie pt. Mleko. Co za nuda, jakież bzdury jak np. w scenie, gdy główny bohater, także poeta (Yusuf, w tej roli Melih Selçuk) krąży nie wiadomo po co w nadjeziornych trzcinach a potem nie wiadomo dlaczego i po co wyciąga rękami suma z wody.
Najnowszy film Kaplanoğlu Miód otrzymał na ostatnim Berinale „Złotego Niedźwiedzia” oraz „Nagrodę Jury Ekumenicznego”. Taki nagrodzony film a grają go w Gdańsku tylko na jednym seansie i w kinie dla studentów. Jestem ciekaw czy Miód jest tak samo „poetycki” jak Mleko?
Tymczasem kupiłem sobie Poważnego człowieka braci Coen. To jeden z najlepszych filmów 2010 r.
Zapisek ten zaczynałem od refleksji, że chciałbym w księgarni półka po półce zapisać tych wszystkich autorów. Po co? Ano po to by za jakiś tam czas stwierdzić, że Literaturze ostał się jeno właśnie… Czechow.
27 listopada 2010 r.
„CZYTANIE TO NAJWAŻNIEJSZA RZECZ,
JAKA MI SIĘ W ŻYCIU PRZYDARZYŁA”
Lubię zimę, ale ta która przyszła jest bez uroku: ciągle zmienia się wiatr, zawiewa to z zachodu, to znowu z północy, chlapie ni to śnieg, ni to deszcz. A mogłaby ta zima wreszcie się zebrać, sypnąć śniegiem na pół metra, przymrozić troszeczkę i olśnić Słońcem.
Nie chce mi się wychodzić z domu. Czytam, zatem i czytam. Jakże pięknie o czytaniu mówi Mario Vargas Llosa w swojej mowie noblowskiej[3]. Powinni tę mowę przeczytać wszyscy ci, którzy zajmują się literaturą.
„Czytanie to najważniejsza rzecz, jaka mi się w życiu przydarzyła”.
„Podobnie jak pisanie także czytanie jest formą protestu przeciw niedostatkom życia. Ten, kto w fikcji szuka tego, czego mu brak, mówi, bez wypowiadania tego głośno, a nawet może tego nie wiedząc, że życie takie, jakim jest, nie wystarcza, by zaspokoić nasze pragnienia absolutu, tej podstawy ludzkiej kondycji, że powinno być lepsze. Wymyślamy fikcje, żeby móc przeżyć tych wiele żywotów, które chcielibyśmy mieć, choć mamy ten jeden, jedyny”.
Czytanie jako zaspokojenie „pragnienia absolutu”. Piękne.
No i jakże piękny fragment poświęcony pisaniu:
„Pisanie to sposób życia – mówił Flaubert. Tak jest, życia z marzeniami, radością i buzującym w głowie ogniem. Zmaganie się z krnąbrnymi słowami, póki nie posłuchają, przemierzanie szerokiego świata niczym myśliwy w pogoni za zdobyczą zdolną nakarmić rodzącą się fikcję i zaspokoić ten nienasycony głód każdej nabierającej ciała opowieści, która chce połknąć wszystkie inne. To zawrót głowy, który wywołuje rodząca się powieść, gdy nabiera formy i zaczyna żyć własnym życiem, gdy postaci się poruszają, działają, myślą, czują, żądają szacunku i uwagi, i gdy dowolnie nie można im już narzucić jakiegoś postępowania ani pozbawić ich wolnej woli, nie uśmiercając ich i nie pozbawiając opowieści siły przekonywania. To jest przeżycie rzucające na mnie taki sam przemożny czar jak za pierwszym razem, jak kochanie się z ukochaną kobietą dzień za dniem, miesiąc za miesiącem.
Literatura opacznie przedstawia życie, a jednak lepiej pozwala je zrozumieć, połapać się w labiryncie, w którym się rodzimy, błąkamy i umieramy. Daje nam zadośćuczynienie po niepowodzeniach, jakich nam przysparza prawdziwe życie”.
Czytam także książkę pt. „Maria Pawlikowska-Jasnorzewska, czyli Lilka Kossak. Biografia poetki”[4]. I o ile wypowiedź Llosy na temat m. in. czytania zachwyca, to książka o Lilce budzi we mnie tzw. „ambiwalentne uczucia”. Z jednej strony, bowiem jej autorka to „mądra baba”, zebrała na temat Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej przeogromny materiał, z drugiej strony książka ta sprawia wrażenie jakby została napisana w jakimś wielkim pośpiechu. Literatura, w ogóle sztuka, pośpiechu nie znosi. Ten pośpiech widać w zdaniach kończących się na „się”, zaczynających od „ale”, w dość często stosowanym „coś”. No i styl w jakim pisana jest ta biografia. Zdumiewa jego bylejakość. Oto kilka próbek:
„Jesienią 1925 tata Kossak donosił żonie: „Lilka wygląda jak nigdy jeszcze, wypełniła się jej twarzyczka i ciałko, obcięła sobie włosy i jest une ravisante garçonne – czyli – dodajmy dla nieznających francuskiego – jest zachwycającą chłopczycą.
I dalej tata Kossak informuje radośnie:
„Z Gwasiem piękna komitywa do tego stopnia, że musiałem nawet pewne środki ostrożności zamawiać w aptece i to aż dwa tuziny. Jadą jutro na parę dni do Zakopanego. Przed 20-tym wrócą i jedziemy razem do Medyki”.
No proszę. Coś mnie jednak w tym niepokoi: po pierwsze wynika z tego cytatu, że ona nie chciała mieć dzieci. Nic nowego. Ale dlaczego to jej ojciec musiał zajmować się kupnem „środków ostrożności”, czyli – najwyraźniej, prezerwatyw? Jej najpewniej nie wypadało. Zwykle robi to mężczyzna. I to ten najbardziej zainteresowany. A więc Jaś-Gwaś. Może on chciał dziecka? Albo nie chciał seksualnie się angażować, a jej dużo bardziej na tym zależało. A ojczulek, cudowny, dobry i mocno doświadczony w tej materii, gotów był wziąć na siebie wszystko. Albo tak to sobie wykombinowała: poproszę tatę, a niech się cieszy. Z całą pewnością Lilka jeszcze nie wtajemniczyła rodziców w to, że jej drugie małżeństwo jest na skraju rozpadu”.
Fragment drugi:
„Dzięki wyróżnieniom wiersz otrzymuje jakby trójwymiarowość, z jednej strony jest podział na wersy i zauważmy, że osobnymi wersami są pojedyncze słowa: „przepraszam” i „zapomniałam”, oba usprawiedliwiające się. Z drugiej – pojawia się specjalny kod, w którym mamy ciąg: motyl – czarny irys – kobieta. Motyl ma prawo usiąść na kwiatku, zanurzyć się w niego, pić sok, ale ona nie jest motylem, jest kobietą… Więc przeprasza. Stało się coś, co wykroczyło poza dozwolone ramy sztuki tańca. Niechcący została przekroczona bariera dozwolonej odległości. Puenta, jak to u Pawlikowskiej, jest odkrywcza przez pozorny banał, tak jak to było na przykład z odkryciem, że fotografia „to–to jest bardzo mało”.
„…jakby trójwymiarowość…”, „Stało się coś, co wykroczyło…”, no nie, chyba od autorki „Lilki” należałoby wymagać większej precyzji.
I wreszcie strona 193, która zadecydowała, że przestałem tę książkę czytać:
„Rodzina jest coraz bardziej zaniepokojona. Tata Kossak posyła pieniądze, liczy na to, że sam pojedzie do Paryża, gdy będzie udawał się do Stanów Zjednoczonych. Ale ten jego wyjazd nie dochodzi do skutku. Oczywiście, gdyby wiedział, co się dzieje, to by natychmiast wsiadł w pociąg. Ona jednak nie zwierza się”.
„A więc – pozostał żal, dobrze znany, bardzo kobiecy. Jestem przecież godna ochrony! Ja! Dlaczego nikt o tym nie pamięta? Ale to nie jest dobrze, gdy Jaś i José wymienieni zostają po sobie, w jednym zdaniu”.
„Ale to było już za późno. Podobno odpisała mu i ponownie nawiązali korespondencję. Gdyby czuła się po prostu wykorzystana, zdradzona, uwiedziona i porzucona nagle, bez słowa – ani on by nie napisał ponownie, ani ona by nie odpowiedziała. Oczywiście – jeśli to prawda, bo listy nie zachowały się”.
Mam już dosyć tych zdań zaczynających się na „ale” i kończących na „się”. Ileż można czytać takiej, napisanej jakby w wielkim pośpiechu, biografii? Co z tego, że książka jest pięknie wydana, jeśli ze względu na bylejakość stylu nie nadaje się, w moim przekonaniu, do czytania.
12-13 grudnia 2010 r.
Ps. W przerwach czytania obejrzałem dwa filmy: Polowanie na króliki (2002 r.) Phillipa Noyce oraz western Nevada Smith (1966 r.), który wyreżyserował Henry Hathaway.
Pierwszy film reklamowany jest w następujący sposób: „Wstrząsająca i wzruszająca opowieść zilustrowana genialną muzyką Petera Gabriela”. Film ten jednak wcale mnie nie „poruszył”. Wiele, bowiem scen i sytuacji jest w nim, moim zdaniem, nieprawdopodobnych. Oto scena, gdy jeden policjant (podkreślam: jeden) zabiera trzy dziewczynki od matek, a te stoją i lamentują. Dlaczego dziewczynki nie uciekają z samochodu? Dlaczego matki nie rzuciły się na policjanta?
A poza tym dziewczynki idą przez 2500 km i prawie w ogóle nie widać na nich zmęczenia.
Natomiast to „buczenie” przez cały film to ma być „genialna muzyka?”
Za to Nevada Smith to świetny film, który w ogóle się nie zestarzał mimo tego, że ma już 44 lata. Znakomity jest Steve McQuenn. A jaki fizycznie sprawny. Czy pamiętacie ten skok McQueena z piętra na lekko ugięte nogi? Który aktor teraz tak, nie tylko skoczyć, potrafi?
Bardzo lubię zwłaszcza takie, jak Nevada Smith, westerny. Dlaczego? 100% pleneru, powietrze, przestrzeń i światło. Postaci, które działają, a nie gadają. Strzelają, kiedy potrzeba. Ciekawie zarysowana fabuła, świetne zdjęcia. Aktorstwo: Steve McQuenn, Karl Malden i inni – na najwyższym poziomie. Czego chcieć – jak na western – więcej?
„GODZINY PRZY PIÓRZE – ONE LECZA RANY,
ONE TEŻ WSTRZYMUJĄ OD RAN ZADAWANIA”
Sięgając po Wiersze wybrane (wydane w 1978 r.) Stanisława Grochowiaka od razu pomyślałem o Stanisławie Gostkowskim. Stanisław Grochowiak umarł w wieku zaledwie 42 lat (1934-1976) na „chorobę alkoholową”. Na tę samą chorobę umarł także Staszek Gostkowski w wieku 52 lat (1948-2000). Przyjaźniłem się ze Staszkiem, mogę nawet powiedzieć, że bardzo się lubiliśmy. Staszek dość często bywał w moim domu, gdy jeszcze mieszkałem na Przymorzu. Także i ja u Staszka, na Morenie, bywałem. Była to bardzo nietypowa przyjaźń, bo Staszek lubił, niestety, alkohol, a ja, jak wiadomo, za alkoholem nie przepadam. Staszka bliżej poznałem wtedy, gdy został moim „żyrantem”. Po osiedleniu się, bowiem w Gdańsku brałem znaczną, jak na owe czasy, pożyczkę w banku. Staszek bez wahania zgodził się być moim żyrantem. Drugim żyrantem miał być pewien także gdański „poeta”, lecz niech imię jego będzie na zawsze zapomniane, bo zachował się wtedy bardzo nielojalnie, po prostu… „stchórzył” i nie przyszedł do banku. A Staszek był bardzo lubiany i nie odmawiał pomocy w różnych sytuacjach, także, niestety, nie odmawiał alkoholu. Wmawiano mu przy tym, że jest genialnym poetą i on, zdaje się, w to uwierzył. Niewiele pisał i zostało po nim, w sumie, tylko 9 pozycji książkowych. Gdzież są – mogę zapytać – jego „wielcy przyjaciele”, którzy nie zadbali o wydanie jego wierszy wybranych lub zebranych?
A Grochowiak, mimo „choroby alkoholowej” bardzo dużo pisał. I to jak pisał. Zadbał także o autorskie wydanie „Wierszy wybranych”, które ostatecznie ukazały się dopiero dwa lata po jego śmierci.
Cóż to jednak są za wiersze, ba! Poezje. Ci wszyscy piszący, którzy zarzucają m. in. rynek księgarski (i zapychają moją skrzynkę pocztową) „tomikami poetyckimi” powinni poczytać sobie właśnie Grochowiaka.
Oto moje, szczególnie ulubione Poezje tego wielkiego Poety:
POCAŁUNEK – KRAJOBRAZ
Błądziłem lasem twoich włosów – zioła
I płacz odkryłem. I schodziłem niżej
Na białe śniegi zimowego czoła,
Gdzie płacz już umilkł, a był dzień lichtarzy.
Potem zwiedzałem pamiątki twej twarzy,
Coraz to bliżej – i coraz to bliżej
Ust twoich dobrych uśpionego sioła;
W nim co się zdarzy – raz tylko się zdarzy.
I wszedłem w sioło. A była pogoda
Pod całym niebem Twego podniebienia,
Gdzieś w cichym kątku umierała młoda
Wstydliwość sielska w zapachu tymianku.
Nagle wróciłem – i stałem na ganku
Patrząc, jak wokół krajobraz się zmienia,
Jak wschodzi pierwsza gałąź bzu w ogrodach
I gną się rzęsy pod rosą poranku.
DIDASKALIA
– Więc jak żyć?
To prostujesz się w krześle,
Ręce układasz na szczupłych kolanach,
Masz w sobie powagę dziecka, co się dowie.
Patrzę na łódki twoich młodych powiek,
Na wargi pochmurne jak owoce leśne,
Na włosy przesiane złotym blaskiem rana.
Nie wiem doprawdy, co Ciebie przejedna,
Moja Śliczna Biedna.
– Więc jak żyć?
Tu odchodzisz od stołu
Z talerzem w dłoniach jak z wielkim ciężarem;
Kobiecość niosąca i gorzkie zmęczenie.
Patrzę na czoła wysokiego cienie,
Na twych paznokci szarzejący ołów,
Na wąskie usta, co nie chcą być stare.
Nie wiem doprawdy, co Ciebie przejedna,
Moja Śliczna Biedna.
– Więc jak żyć?
Tu odchylasz się z wieńcem
Sponad gliny wzniesionej wysoko jak wieża,
I dajesz się unieść w milczący korowód.
Patrzę na chłodne kościoły wieczoru,
Na to, co było i nie będzie więcej,
Na studnie nieba, otwarte na ścieżaj.
Nie wiem doprawdy, czy to Cię przejedna,
Moja Śliczna Biedna
ARS POETICA
Godziny przy piórze – one leczą rany,
Nawet śmierć jest daleka, jak była w dzieciństwie.
Zwierzęta domowe śpią ufnie przy twoich stopach,
A płomień świecy
Nieruchomieje jak miecz czuwający.
Wszystko, co wokół – krzesła, książki, kwiaty
Ubierają się w odświętność, powagę i czoła
Wysokie. I oto – nikczemny –
Twarzą stajesz wobec świata, jak glob naprzeciw globu.
Oto wiesz na pewno: za twoją kotarą
Jest tylko ściana, nie ma Poloniuszy.
Oto czujesz bezpiecznie: w środku twojej dumy
Nie zagości ni karzeł, ani też pochlebca.
Oto szepczesz zaledwie,
Układając zgłoski –
A słyszysz: księżyc dźwiękiem odpowiada.
Godziny przy piórze – one leczą rany,
One też wstrzymują od ran zadawania.
Patrz: podniosłeś usta, by odpluć obelgę,
A stoisz – niby dziecko –
Z usty zdumionymi.
***
Przecież mnie czułość nigdy nie opuści;
Nawet gdy zwątpię w śnieżność mego pióra;
Gdy pewnej nocy – pełnej świec i luster –
Ujrzę na dłoni tylko ślad po ptaku,
Wątłą relikwię zmarłego zwierzęcia,
Które zagniotła glina i powieki.
Będziesz mi wierna, dostojna czułości,
Po czas jałowy – i po dalsze czasy;
Aż tam, gdzie widzę szczupłą głowę starca
O moich nozdrzach i z moim uśmiechem,
Złożona miałko w pielęgniarskie dłonie
Lub już owianą płomieniem gromnicy.
Ale mnie czułość dalej nie opuści;
Przecież zetleje jak kamień nagrobny;
Z tych świec, co moje, wiatr rozkruszy knoty,
Z tych łez, co dla mnie, piasek się zawiąże,
A wciąż – przez niebo – będzie szedł znużony
Zamiatacz modlitw z posiwiałą miotłą.
18 stycznia 2011 r.
„OTO ODSŁANIAM NOC –
ZAPISANA LITERAMI GWIAZD, POPATRZ!”
Kilka lat temu, kiedy jeszcze przyjaźniłem się z dwojgiem znanych aktorów gdańskich wybrałem się na spotkanie autorskie jednego z trójmiejskich „poetów”. To właśnie na owym spotkaniu autorskim ci aktorzy czytali „poezje” wspomnianego wyżej „poety”. Byłem, oczywiście ciekaw nie „poezji”, ale jej interpretacji przez tych dwoje aktorów.
Aktorzy spisali się, jak zresztą zawsze, znakomicie. Po spotkaniu były pytania do „poety”. Oprócz „rozczepiania na czworo”, czyli doszukiwaniu się sensów w utworach padło do „poety” następujące pytanie: – „A co sądzisz o wierszach Karola Wojtyły?” Tu znany trójmiejski, „metafizyczny” „poeta” skrzywił się i odparł: – „A czy to w ogóle jest poezja? Coś tam można by znaleźć…” Chciałem wtedy wstać i przerwać tę arogancką i ignorancką wypowiedź oraz najzwyczajniej wyśmiać „poezje” owego znanego, trójmiejskiego „poety” i głośno zapytać: „A czy to, co ty piszesz, to w ogóle jest poezja?” Nie chciałem jednak wszczynać awantury, a nade wszystko – robić przykrości dwojgu aktorom.
Otóż Karol Wojtyła jest – według mnie – jednym z najlepszych Poetów. Jakąż, zatem radość sprawił mi jego odnaleziony wiersz pt. Przełom. W Internecie można posłuchać jak pewien znany aktor czyta ten wiersz. Źle czyta, ponuro czyta, a poza tym się myli. Nie lubię ponurej twarzy i ponurego głosu tego aktora. Przełom mógłby czytać np. Andrzej Seweryn albo Krzysztof Gosztyła.
Waldemarowi Smaszczowi podobają się z tego utworu następujące słowa: „Tak z wolna wytracam siebie, by znowu siebie odnaleźć”. Mnie natomiast: „Oto odsłaniam noc – zapisaną literami gwiazd, popatrz!”.
A oto cały utwór:
PRZEŁOM
Pytacie, czemu w liściach omdlałych krwawe gwiazdy nieba zawieszam
Pytacie, czemu na szczytach serca cios włóczni nieznanej noszę
To tak się zmaga we mnie gotyk duszy i ciała renesans,
a pod habitem wśród żeber wyschłe dna potoków
tędy ciało kąpałem w rozkoszy,
a potem suszyłem w prochu.
I oto znowu jest jedność. Ciało do duszy powraca.
A teraz w brzemionach kory dźwigam drzew musujący sok
– srebrne ciała rzek w ramionach rozległych kołyszę
i duszą – skrzelami wiatru oddycham z duszą świata
i widzę. Linię słońca naginam pod mój wzrok.
Tak z wolna wytracam siebie, by znowu siebie odnaleźć
– i odnajduję w tych plamach zawieszonych jak gwoździe u rąk,
i odnajduję w morza nad pył gwiazd chluszczącej fali,
i odnajduję w Tobie,
który mą duszę jednoczysz z duszą słońc.
Oto jest chwila strzelista. Prawie już nie ma tajemnic
i Ty mi wyznawasz, już teraz ode mnie zawisłeś –
więc czoło suszę znów w prochu i wiążę sznury z wiklin
na próżno, bo oto rąk mych na pomoc wzywasz
i oto – poprzez ciemność
słaniasz się ku mnie – Chryste.
Patrz, okna świątyń zjeżyłeś jak rzędy szklanych mieczów,
w których utopić na ziemi całą głębokość swych ócz
i nigdy nie pokrwawić. –
Po co w ramionach znużonych dźwigasz dolę człowieczą –
może im niepotrzebna miłość – może potrzebna nienawiść.
Nim mowa moja się stanie tak dziecięco łagodna,
że jedno słowo wystarczy, aby zwołać olbrzymią owczarnię
i zboczem sprowadzić do wód,
muszą naprzód wargi spróbować na brzegu mowy mej twardej
z metalu wydobyć dźwięk dusz.
Oto wieczna miłość pątnicza. Drogowskazem jest włócznia setnika.
Przecież w oczach gasnących widok świata zatrzymałeś na wieki.
Tych oczu nie zgasił wiatr.
Oto cierpiąc więcej jestem Bogiem, skoro raz już byłem człowiekiem,
podeptanym tymi drogami, które żłobi przepływ owczych stad.
Czemu odchodzisz od świata jak potok, odarty z kory
Przecież życie pęta swój wir,
przecież życie miało swoją przepaść nawet dla mnie
–
Kto raz się zetknął z żywotem, temu życie nie stawi oporu,
życie jest takie słabe i niezachłanne.
Oni pójdą ku krzyżom słomianym. Masz ty prawo iść ciągle wzwyż?
równowagą lesistej ciszy nie potrącić nigdy o drogę
zakurzoną upałem –
Oto Bóg obniżył swój lot – popatrz, Twój Mistrz
przekreślił wszystkie piony poziomem swych ramion –
–
We mnie skonał i prawo zostawił –
próchniejący rozsypał krzyż –
Przecież On ma cięgle za wiele – a ja za mało.
Czemu sięgasz tak daleko? Oni pójdą ku krzyżom słomianym
a kiedy z uschłych ramion opadnie ziarnista posoka –
Cóż z ciebie, mnichu, zostanie?
Oto odsłaniam noc – zapisaną literami gwiazd,
popatrz!
Kto lśniące posadzki kołysał w pochyłych blaskach dwóch mieczów
biały welon tańca nawijał na kolumnę cienia.
Były panie zamknięte w stu lustrach, panowie w pąsowych szarfach.
Może gdzieś tam mówili o Tobie – nikt nie wspomniał mego imienia
mowa moja była za twarda.
Czemu nie jesteś wodzem? Czemu uciekasz?
Najwyższe tchnienie twych ust o tych piersi wytarte korowód,
a ty uciekasz –
u moich ran ręce i nogi krwawisz,
a tam większą uwagę serca ma słowo nienawiść
niż łachman uliczników wydarty Twojemu słowu.
Więc teraz barierą mroku oddzielam się od tych okien,
od tych słów zamkniętych w półcieniu, prześwietlonych smugą tańca
– Wodzu, to burzą bastylię
i tłum wyrzuca na brzeg coraz to nowych proroków,
a ręce me odtrącili od piersi obszarpańców.
W tym tygodniu spotkała mnie jeszcze jedna wielka radość. Otóż chciałem sprawdzić jak działa kanał BBC HD i co w ogóle na nim jest. Zupełnie przypadkowo trafiłem na dokumentalny film Joanny Lumley pt. In The Land Of The Northern Lights. Film ten oglądałem z coraz większym zaciekawieniem. Przyznam, że od czasu filmu Ushuaia, czyli oblicza Ziemi Nicolasa Hulota nie widziałem tak znakomitego filmu. A sama zorza polarna? Cóż, moi znajomi wybierają się do Egiptu, do Maroka, nawet do Wietnamu. Nie, nie wyjechałbym do żadnego muzułmańskiego kraju. Wietnam, Korea itd. itp. także mnie nie pociągają. Moim, jak dotąd nie zrealizowanym marzeniem jest pojechać tam, gdzie wytwarzane są wina tokajskie, a także do południowozachodnich Niemiec, krainy eisweina. No i chciałbym pojechać na Lofoty zobaczyć, oczywiście, zorzę polarną.
Joanna Lumley stojąc w zachwycie pod zorzą polarną mówi w pewnym momencie: „No, tak, teraz to mogłabym umrzeć”. A potem reflektuje się i dodaje: – „Nie, jeszcze nie, chciałabym obejrzeć jeszcze inne zorze polarne”.
Ileż wspaniałych zjawisk dzieje się na Ziemi. A tymczasem w telewizji na okrągło leci polityka oraz wszelkie możliwie tragedie, nieszczęścia przerywane nachalnymi, ogłupiającymi reklamami.
22 stycznia 2011 r.
Ps.
Wczoraj tj. 21 stycznia br. wybrałem się na pierwszy w Gdańsku seans filmu pt. Czarny łabędź (Black Swan) Darrena Aronofsy’ego z Natalie Portman w roli głównej. Nie sądziłem, że na seans o 11.20 może przyjść aż tyle osób spragnionych arcydzieła. Tak, bowiem jako niemal „arcydzieło” ten film jest przedstawiany przez recenzentów filmowych. No, cóż, biedna ta Portman, bo Aronofsky męczy ją w tym filmie okrutnie. Za takie męki może i powinna otrzymać Oscara. Natomiast ja na tym filmie wytrzymałem chyba z godzinę. Ciemne, zamknięte pomieszczenia, prawie same zbliżenia, główna bohaterka filmowana bardzo często od tyłu, histeria, wrzaski i krzyki… i to ma być „arcydzieło”?
Recenzenci porównują ten film do Wstrętu (Repulsion) z 1965 r. oraz Dziecka Rosemary (Rosemary’s Baby) z 1968 r. Polańskiego. Nawet nie chce mi się cytować tych porównań do Polańskiego, Kubricka oraz Cronenberga.
A wieczorem „puściłem” sobie DVD 3: JAMES CAMERON’S EXTENDED COLLECTOR’S EDITION, czyli film dokumentalny o kręceniu Avatara. Jestem pełen podziwu dla Camerona za ogrom pracy jaki, wraz ze swoimi pracownikami, włożył w ten film. Avatar może wydawać się „bajką”, ale technologicznie Cameron wprowadza w zupełnie nowy świat filmu.
ŁYŻWY, SYRIUSZ I DONNE
Po lekturze zapisku pt. Łyżwy zadzwonił do mnie Ksawery, mój znajomy, który interesuje się astronomią. Kupił jakiś czas temu teleskop i wiele razy zapraszał mnie do siebie na oglądanie planet i gwiazd. Sam, jednak z braku czasu i „zaśmiecenie światłem” nieba w mieście, niewiele razy spoglądał w niebo przez swój teleskop. Kiedy wyczytał, w moich zapiskach, że nad andrzejowym jeziorem można zobaczyć, jak na dłoni, Syriusza i inne gwiazdy od razu zapalił się żeby tam jechać.
Pojedziemy, nie śpiesząc się, w południe. Ja, rozumiesz?, nie jeżdżę na łyżwach. Za żadne skarby nie wejdę na lód, choćby nie wiem jak był gruby. Wezmę ze sobą aparaty fotograficzne i kiedy ty będziesz jeździł, ja trochę pofotografuję. Potem pojedziemy na obiad, a wieczorkiem…
Obiad zjemy u Andrzeja – zadecydowałem – Jeśli ci pasują okonie duszone w maśle i ziemniaki w mundurkach.
Jak najbardziej. Jak najbardziej, rozumiesz?, ja, ze świeżych ryb, wszystko zjem.
– A jak się nie rozchmurzy? – zapytałem, chociaż Zalewski w radiu zapowiadał przejaśnienia od południa.
– To się trochę przewietrzymy. Chciałbym jednak przez teleskop zobaczyć przynajmniej Drogę Mleczną i, rozumiesz?, trochę z jej czterech i pół miliona gwiazd.
– A to co? – zapytałem pokazując na ledwo mieszczącą się w samochodzie wielką „lufę” w czarnym skórzanym pokrowcu, kiedy już Ksawery zajechał pod mój dom.
– „Jak to co”? – Teleskop!!! – odparł Ksawery. – To i tak dobrze, że nie nazwałeś go… „panzerschreckiem”.
Śmignęliśmy nad andrzejowe jezioro zaledwie w godzinę i około pięć minut. Ksawery zapewne chciał pokazać, że jego „jeep” potrafi nawet więcej na krętej, kaszubskiej drodze „wyciągnąć, a co?, i 160”. Co by się stało gdybyśmy natrafili na jakąś zamarzniętą kałużę? Nietrudno przewidzieć. No tak, ale jak tu przetłumaczyć znajomemu, że przecież nigdzie się nam nie śpieszymy. Co zyskamy przyjeżdżając na miejsce szybciej o kwadrans?
Byliśmy, więc najszybciej „jak się dało” nad andrzejowym jeziorem. Ksawery wprawdzie po drodze chciał zajechać do znajomego, także i mojego, „enologa” aby zaopatrzyć się w wino, ale gdy mu opowiedziałem jak mnie ów „enolog” potraktował z dotacją na Poezje „W tempie andante” jęknął tylko „to on taki?” i przycisnął gaz.
A na miejscu, kiedy już przedarłszy się przez ostatni, najeżony chaszczami i krzakami odcinek drogi, stanęliśmy nad jeziorem Ksawery modnie zawył z zachwytu:
– Wow, wow, wow, nie spodziewałem się, rozumiesz, że „coś” takiego jeszcze zobaczę. I to tak blisko Gdańska. Nie do wiary – zachwycał się jeziorem. Przedtem jednak zauważyłem trwożliwy błysk w jego oczach, gdy spojrzał na karoserię swojego „jeepa”. Uderzenia gałęzi okazały się niegroźne, bo nie pozostał po nich nawet ślad.
Jezioro rozprzestrzeniało się aż po pobliski, zalesiony horyzont nieskazitelną bielą śniegu, a tam gdzie był tor do jazdy na łyżwach mlecznym opalem przechodzącym w nefryt, to znowu jakby w akwamarynowe przebłyski.
– Masz tu dzisiaj niemal wszystkie kolory zieleni – mówił Andrzej pokazując na lód. – A jak się dobrze wpatrzysz to zobaczysz i swój… ciemnojabłokowozielony.
– A ja bym dodał jeszcze grynszpanowy, a nawet butelkowy – dołączył się Ksawery wyciągając z samochodu torby z aparatami fotograficznymi, statyw, a na końcu teleskop.
– Macie zamiar, z tego panzerfausta, do czegoś strzelać? – Andrzej wskazał na teleskop.
– Jeśli już, to jest to… „panzerschreck” – poprawiał Ksawery. Tak, będę „strzelać” do… gwiazd. I to z aparatu fotograficznego. Dlaczego wszyscy widzą w moim teleskopie pancerfausta? – dodał jakby do siebie
– A co do butelkowego koloru… – Andrzej się nagle zreflektował – to zapraszam na herbatę i, jakby kto miał ochotę, na kieliszek, a nawet i więcej, mojej pestkówki.
– Nałowiłem dzisiaj rano okoni, duszą się teraz w duchówce – mówiąc to podszedł do pieca kaflowego i otworzył drzwiczki pokazując duży gar. – Powinny już dochodzić. Chcecie teraz, czy na obiad?
– Na obiad, na obiad – odparł nie pytając mnie o zadanie Ksawery. – Teraz napijemy się tylko herbatki, może coś przekąsimy i idziemy nad jezioro. Szkoda dnia.
– Nie! Nie! Nie!!! Schowajcie panowie, te miejskie „przysmaki” – Andrzej machnął ręką widząc jak Ksawery wyciąga wędlinę. – Kiełbasą to mogę ja was, moją, poczęstować, ale chyba wolelibyście coś, oczywiście, z ryb. Mam marynowanego węgorza. Wszyscy go chwalą, więc może i wam posmakuje?
Podczas, gdy Andrzej poszedł do spiżarki Ksawery wyciągnął lornetkę – prezent od nas dla gospodarza domu. Po niedługiej chwili Andrzej wszedł z dwoma słojami marynowanego węgorza i od razu zobaczył podłużne pudełko leżące na stole w miejscu, gdzie przed chwilą siedział.
– A to co? – wyraźnie się zmieszał. – Panowie, ja nie potrzebuję żadnych prezentów. Wszystko, co jest mi niezbędne mam na miejscu. Dla mnie największym prezentem jesteście wy sami, to że będę mógł z wami spędzić kilka godzin, pogadać, wypić… Mówiąc to ponalewał do trzech kryształowych kieliszków pestkówki po brzegi.
– Ja, niestety – powiedział Ksawery lekko osuwając kieliszek od siebie.
– To w takim razie dam ci pestkówki do domu. A jeśli byś chciał to chyba tam jeszcze i z literek mojej „cytrynówki” się znajdzie. Ale „cytrynóweczkę” trzymam, zamiast lodówki, w spiżarce na dworze. – Mówiąc to zerwał się i po niedługiej chwili przyniósł oszronioną „cytrynówkę”. Ksawery od razu sięgnął do portfela…
– Schowaj – rzucił od razu Andrzej – potem się policzymy. Pieniądze biorę za złowione ryby. Z tego przecież żyję. A dla przyjaciela mojego przyjaciela… Przyjmij „cytrynówkę” jako upominek ode mnie.
Udając trochę obrażonego zaczął rozpakowywać pudełko z prezentem. Ujrzawszy lornetkę wstał i wyszeptał: – O takiej marzyłem, o takiej marzyłem. Ależ sprawiliście mi radość. Mówiąc to wychylił swój kieliszek, kieliszek Ksawerego, po czym kieliszek mój i swój znowu napełnił po brzegi.
Pojadaliśmy marynowanego węgorza popijając pestkówką i herbatą, gdy nagle na dworze rozległ się gromki śmiech a wraz z nim donośne ujadanie andrzejowego psa.
Andrzej zerwał się i wybiegł na dwór. Nie było go przez dłuższą chwilę. Pies umilkł, lecz i cisza zaczęła się przedłużać.
– Co tam mogło się stać? – Ksawery wstał od stołu i spojrzał w okno. – Wiesz co oni zrobili, wiesz co oni zrobili? Oni, rozumiesz? – drżał mu głos i ręce ze zdenerwowania – rozłożyli mój teleskop! – wykrzyknął i wybiegł na dwór.
Na niewielkiej platformie pomostu, gdzie pod wielką klapą zamkniętą zazwyczaj na kłódkę był sadzak na ryby, stał rozłożony teleskop Ksawerego. Przez jego okular spoglądał to Andrzej, to jakiś nieznajomy z gołą głową. Mężczyźni popychali się, poszturchiwali, nieznajomy raz po raz uderzał Andrzeja swoją futrzaną czapką tak jakby dawał mu do zrozumienia, że miejsce przy okularze jest tylko dla jednego.
– Jak dzieci, jak dzieci – wykrzykiwał Ksawery podbiegając do mężczyzn. – Co wy tam widzicie?
– Są twoje planety, nawet trzy, cztery, pięć, sześć, nie na Mlecznej, lecz śnieżnej drodze – Andrzej odsunął nieznajomego i wskazał otwartą dłonią na okular. – Popatrz!
Ksawery lekko pochylił się i patrzył przez teleskop.
– Ktoś ci na drugim brzegu podbiera okonie.
– Gdzie?! – Andrzej wykrzyknął. – Jakie okonie? Patrz, popatrz w lewo.
Podczas, gdy Ksawery przesuwał lekko teleskop we wskazanym kierunku Andrzej mrużąc oczy starał się wypatrzeć wędkarza, który w przeręblu łowił okonie.
– I to ma być ta atrakcja? – Ksawery czuł się zawiedziony. – Kilka bab kąpiących się w przeręblu?
– Po jednej, i trochę więcej, dla każdego. To pewnie te wczasowiczki, które przyjechały do tego nowo otwartego pensjonatu na turnus rehabilitacyjno-odchudzający – wyjaśniał Andrzej.
– Ja, jeśli chodzi o te sprawy, to pasuję – odezwał się nieznajomy, który, nieco zziębnąwszy włożył czapkę.
– Nikt, ciebie, Cypryś, o zgodę nie pyta – Andrzej roześmiał się. – A gdyby tak, znienacka, je podejść?
– I co byś zobaczył, czego dotąd nie widziałeś? – zapytał nieznajomy nazwany przez Andrzeja Cyprysiem.
– Cypryś, cóż to za imię? – pytał Ksawery nie odrywając oczu od teleskopu?
– Cyprian, Gerwazy Szamotulski – przedstawił się nieznajomy. – I tak wszyscy mówią mi Cypryś.
– Fotograf, malarz, poeta i darmozjad w jednej osobie, czyli mój szwagier – dodał Andrzej.
– Nie fotograf, a fotografik, artysta fotografik, specjalność: pejzaż, portret i…
– panie, czyli trzy razy „p”, a w sumie: nagie baby – nie dał mu skończyć Andrzej.
– Przepraszam: akt. Akt artystyczny, a właściwie poetycki.
– No i mamy drugiego poetę – Andrzej przedstawiał nas sobie. – Ciasno tu robi się od poetów – zażartował. – A może tak zrobimy polowanie? Czy do tego pancerfausta, przepraszam, panzerschrecka, poprawił się, można dokręcić aparat?
– Można, ale zaraz – Ksaweremu coś nagle przebłysnęło przez myśli – Może wy tak z Jasiem podjedziecie, jak gdyby nigdy nic, do tych bab, na tych swoich łyżwach, a ja z Cyprysiem zajdziemy je z brzegu?
– Znaczy się… „polowanie z nagonką”?
– A jak! – zachichotał Cypryś.
Nie minęło więcej niż pięć minut, gdy obaj z Andrzejem mięliśmy łyżwy na nogach, podczas gdy Ksawery z Cyprysiem skradali się, raz po raz ślizgając się, na oblodzonym, brzegu jeziora.
– Nie podjeżdżajmy za szybko, niech myślą, że je nie zauważamy. Dajmy czas Ksaweremu i Cyprysiowi.
Gnaliśmy po torze odgarniętym ze śniegu przez Andrzeja, zawracaliśmy w pióropuszach lodu i znowu rozpędzaliśmy się by nagle przystanąć. Nagle odezwała się andrzejowa komórka. – Jedziemy – usłyszałem i puściliśmy się co sił w nogach naprzeciw kapiących się pań. Wtedy stała się rzecz nieoczekiwana. Kilka pań niespodziewanie wybiegło z wody i, ani się spostrzegliśmy, Ksawery i Cypryś, po krótkiej szamotaninie, po której zdążyli porzucić na brzegu swoje aparaty, znaleźli się w wodzie. A my byliśmy już prawie obok niech, gdy pod nami załamał się lód. Cale szczęście było to blisko brzegu, nie głębiej, w sumie niż, jak się okazało, półtora metra, ale i strachu, a potem śmiechu, było co niemiara.
Śmiechu, i wstydu, było jeszcze więcej, gdy panie wiozły nas przemokniętych do pensjonatu. Osuszyły nas, napoiły herbatą i zawiozły do andrzejowego siedliska. A my je podejmowaliśmy, czym tylko można było. Ja przeczytałem kilka wierszy o andrzejowym jeziorze. Już myślałem, że nieoczekiwanie ten wieczór przekształci się w moje spotkanie autorskie, gdy w pewnej chwili Cypryś zaproponował, że też powie wiersz. Pamiętam, że kiedyś, podczas spotkania autorskiego wstał jakiś jegomość i zapytał czy też może powiedzieć swój wiersz. Zgodziłem się nie sądząc, że recytacja może trwać ze czterdzieści minut. Cypryś jednak mnie zaskoczył.
– Powiem wiersz Johna Donne’a – popatrzył z góry na mnie i zaczął recytować:
JOHN DONNE[5] – ELEGIA NA IDĄCĄ DO ŁÓŻKA
Pójdź wreszcie, Pani; wkrótce sił mi już nie stanie,
Bardziej niż trudy przyszłe trudzi mnie czekanie.
Bywa, że wojownicy, widząc wroga z dali,
Znużą się staniem, chociaż bitwy nie zaznali.
Precz z tym paskiem, co skrzy się jak zodiaku sfera,
A przecie świat piękniejszy w swym kręgu zawiera.
Rozepnij stanik lśniący, pod którym pierś biała
Przed wścibskimi oczami głupców się skrywała.
Rozwiąż go: brzęk cekinów niech tego wieczora
Jak kurant znać nam daje, że do łóżka pora.
Precz z gorsetem, o którym zazdrośnie wciąż myślę,
Że obejmuje ciebie tak blisko i ściśle.
Niech spłyną suknie: spod nich piękno się wynurza,
Jak kiedy z kwietnej łąki odpływa cień wzgórza.
Zdejmij przybranie głowy, niech bujnym bezładem
Ozdobi ją królewski włosów twoich diadem;
Zrzuć ciżemki: już stopa twoja wstąpić może
Do miłosnej świątyni, w nasze miękkie łoże.
W takich to białych szatach anioły na niebie
Objawiały się ludziom; ty, aniele, siebie
Objawiasz mi jak niebo, jak raj Mahometa;
Choć złe duchy w biel także się stroją, kobieta
Jako anioł z diabłami ma podobieństw mało:
Tam włos staje dęba, tutaj zasię – ciało.
Pozwól dłoniom, niech błądzą jako dwaj włóczędzy
Z tyłu, z przodu, powyżej, poniżej, pomiędzy.
O, Ameryko moja! mój lądzie nieznany,
Oby zawsze przeze mnie tylko zaludniany,
O, kopalnio klejnotów, kolonio szczęśliwa,
Jak dobrze się odkrywa ciebie i zdobywa!
Te okowy ci wolność przyniosą; i wszędzie
Gdzie tylko dłoń położę, moja pieczęć będzie.
Nagość zupełna! Cóż to za rozkosz, o nieba!
Jak dusze z ciał, tak ciała z szat uwolnić trzeba,
By kosztowały uciech. Klejnoty, brylanty
Na ciałach kobiet są to jabłka Atalanty,
Rzucane nam przed oczy; gdy kiep je ogląda,
Przyziemną duszą bardziej ich niż ciał pożąda.
Jak książka, co laika obwolutą swoją
Przyciąga, tak kobiety zdobią się i stroją;
Same zaś są księgami, w których my jedynie
(Jeśli na nas ich łaska niespodzianie spłynie)
Czytamy treść mistyczną. Skoro zatem można,
Ukaż mi się tak całkiem, jakby cię położna
Oglądać miała: nuże, zrzuć te białe płótna,
Nie wstydź się, niepotrzebna tu szata pokutna.
Spójrz, jestem nagi; rację natura mi przyzna:
Po co masz mieć przykrycie inne niż mężczyzna?
Nie podejrzewałem Cyprysia, że z niego może być taki recytator. Otrzymał brawa i zgodę każdej z pań, że będzie je artystycznie, nago, fotografować.
– „Instant classic”, „instant classic” – Cypryś strzelił palcami z zadowolenia.
Andrzej i Ksawery spojrzeli na mnie „wymownie” czekając co powiem.
– Jakiś czas temu, dokładnie w 2003 r., Nigel Cole nakręcił film Dziewczyny z kalendarza (Calendar Girls) z m. in. Julie Walters oraz Helen Mirren, gdzie kilka pań w…
– średnim? – czekała na moją reakcję jednak z zaproszonych pań, które wyciągnęły nas z jeziora.
– Tak, w… średnim wieku. Otóż kilka pan w średnim wieku aby wesprzeć tzw. dobroczynną akcję postanowiło nago pozować do kalendarza. Była to urocza komedia, taka w stylu „instant classic”, jak je nazywają Anglicy
– No to co Cypryś, zabieraj się do roboty – odezwał się do szwagra Andrzej.
A panie, okazuje się, w porę przejrzały „nagonkę” i nas uprzedziły. Ten wędkarz siedzący nad przeręblą to także była jedna z pań, która miała obserwować najbliższe otoczenie. Zauważyła, oczywiście, przez lornetkę, teleskop, a potem nasze łyżwiarskie manewry na lodzie i zziajane skradanie się Ksawerego i Cyprysia brzegiem jeziora.
Późnym wieczorem, kiedy już panie odjechały, a Cypryś pomagał Andrzejowi „zmywać statki”, wyszliśmy z Ksawerym nad jezioro. I wtedy całą Mleczną Drogę i Syriusza mieliśmy jak na dłoni.
– A oto i masz Saturna, oto i jest Spika w konstelacji Panny, oto czerwono-pomarańczowy Antares w konstelacji Skorpiona… – Ksawery posuwał mi co chwila okular pod oko. – Patrz, patrz i podziwiaj. W Gdańsku tego nie zobaczysz. Taaak, świat liczy sobie 10100 lat, a ja mam wrażenie, jakby trwał teraz i tylko w tej chwili – zachwycał się Ksawery. – Jakże wspaniale, że tu, na te łyżwy, nad to andrzejowe jezioro, przyjechaliśmy.
Wracaliśmy, nie spiesząc się późnym wieczorem, a właściwie już nocą co i raz zatrzymując się na krótkie postoje by podziwiać nie „zaśmiecone światłem” kaszubskie niebo.
– I pomyśleć, że spędziliśmy ten dzień bez polityki, bez narzekania… A jutro znów wszyscy skoczą sobie do gardeł.
– Nie myślałeś aby osiedlić się gdzieś za miastem?
– Ale czy uchroni to mnie od absurdów tzw. „rzeczywistości”? Dopadną mnie wszędzie. Chyba że…
– Chyba, że wybrać takie życie jak Andrzej? – podpowiedziałem.
– Wszędzie dobrze, gdzie nas nie ma – odparł Ksawery. – Mnie jutro czeka firma, a ciebie pewnie nowy wiersz. Napiszesz coś o tym dniu?
– Pewnie tak – odparłem.
Ksawery zamyślił się, dodał gazu, tym bardziej, że nad horyzontem zapalała się dotykająca niemal nieba łuna świateł.
25 lutego 2011 r.
„STOJĄC W MIEJSCU I WYJĄC”[6]
Tydzień przed terminem zakończenia turnusu wróciłem z sanatorium… zestresowany, obolały i na tyle przeziębiony, że gdy nie pomagały różne, kilkakrotnie zmieniane, leki ostatecznie przepisano mi antybiotyk. (A przecież ja przed wyjazdem do sanatorium nie pamiętam abym kiedykolwiek był nawet lekko przeziębiony lub miał „chociażby”… katar).
Otrzymałem skierowanie do sanatorium z Narodowego Funduszu Zdrowia, do Ciechocinka w… lutym. Zaprotestowałem. Uważam, bowiem za bezsensowne wyjazdy do sanatorium w okresie od listopada do końca marca włącznie.
(Październik jeszcze, ewentualnie, wchodzi w grę, ale tylko wtedy, gdy jest „polska złota jesień”, czyli wtedy, gdy jest ciepło i słonecznie).
Byłem trzy lata temu w sanatorium, w marcu i w Ciechocinku. Przypadała wówczas marcowa Wielkanoc. Pamiętam jak w pierwszy dzień Wielkanocy lepiliśmy bałwana.
Przekonałem się wówczas, że Ciechocinek w marcu jest „martwy” tj. szary, wilgotny, bez Słońca, bez ptaków, a za to ze zdradliwymi wiatrami. Dopiero kiedy wyjeżdżałem na początku kwietnia zaczynało być odrobinę cieplej.
W Narodowym Funduszu Zdrowia „wiedzą jednak lepiej” i uważają, że na leczenie sanatoryjne można wyjeżdżać przez cały rok. Oczywiście, że „można” jechać i w marcu, bo ostatecznie zamiast lutego przesunięto mi wyjazd na marzec, lecz jest to miesiąc, w którym nie ma mowy o leczeniu… uzdrowiskowym.
Po dziesięciomiesięcznej walce z wydawnictwem, które drukowało mi Srebrne adagio chciałem odetchnąć, na jakiś czas, od spraw wydawniczych, a ponadto przydałby się relaks dla obolałego kręgosłupa. Zależało mi, zatem na sanatorium, gdzie można także popływać. (Jedną, bowiem z czynności, które uwielbiam jest pływanie stylem grzbietowym).
10 marca 2011 r. Ciechocinek przywitał mnie szarością, pustką i wilgocią. Żadnych – nigdzie! – ptaków. Ni to zima, ni to nie wiadomo co. Fontanna „grzybek” z wodą solankową – nieczynna. Tężnie – jak się okazało – także wyłączone. Słowem – martwota.
Na domiar złego trafiłem także i ja na kompletnie niewydolny, i nieudolny, „pion administracyjny” w momencie przyjmowania „na stan” sanatoryjny. Recepcja jest wizytówką sanatorium. A tu siedziały aż trzy ponure gracje z wizytówkami „mgr”. Jedna z nich łaskawie skrzywiła się i wskazała palicem (to nie był palec, lecz właśnie palic[7] ), że „musi pan iść do izby przyjęć”. Jak ja słyszę, że „pan musi” albo „musi pan” i spotykam się z wymachiwaniem mi przed nosem palicem przez jakiegoś urzędnika, to najchętniej schwyciłbym owego urzędnika dwoma moimi palcami za jego nos i powiedziałbym mu: „uprzejmość oraz uśmiech należą acan do twoich podstawowych obowiązków”[8].
Co było dalej nie chce mi się opisywać, ponieważ już po chwili trafiłem na jeszcze bardziej sztywne i ważne panie urzędniczki „pionu administracyjnego”.
Całe szczęście panie z „pionu żywieniowego” okazały się bardzo miłe, a posiłki, jak na sanatoryjne wyżywienie, smaczne.
Lekarz zapisał mi kilka gorących kąpieli: perełkową, solankową, bicze płaszczowe a na koniec jeszcze ćwiczenia w basenie i… pływanie do woli.
Przez pięć dni rozkoszowałem się w tych kąpielach i jakże byłem szczęśliwy pływając w basenie, w którym swobodnie można było robić nawroty. Co do tych moich basenowych nawrotów, to wydawało mi się, że nie można ich robić lepiej, dopóki nie zobaczyłem kliku najwyżej dziesięciolatków, którzy – na pewno z jakiejś klasy sportowej – szaleli tuż obok na kilku torach stylem motylkowym. A ich nawroty to był prawdziwy majstersztyk.
Po obiedzie wychodziłem „na miasto”, czyli do „perły polskich uzdrowisk”. Kiedy przypomnę sobie wychuchany, zadbany Park Solankowy w Inowrocławiu to ciechocińska „perła” najwyraźniej nie ma gospodarza. W Inowrocławiu jest miasto i uzdrowisko. Pięknie zagospodarowane uzdrowisko. W Ciechocinku miasto jest uzdrowiskiem, a uzdrowisko – miastem. Sanatoria stanowią zamknięte enklawy. Tuż obok, nieśmiało, powstają jakieś „pałacyki”, „pensjonaty” i różnego autoramentu „kwatery prywatne”. Tuż obok starszą także nie remontowane, rozwalające się budynki sanatoryjne. W starych, koślawych domkach z jakimiś przybudówkami i chlewikami ktoś sobie pomieszkuje. Nie krępując się kuracjuszami wietrzy kołdry, suszy pranie. Za miesiąc, dwa, trawa przykryje zeszłoroczne śmieci, drzewa zasłonią chlewiki. „Perła” rozkwitnie „dywanami kwiatowymi”, zagrają cygańskie – jak to w Ciechocinku – kapele, ruszą na dobre fajfy oraz spacery „w te i we wte”.
Któregoś dnia postanowiłem wracać do sanatorium, spod nieczynnych tężni, trochę inną drogą. Ominąwszy wszechobecne „kiermasze” z tandetą i kiczem zapuściłem się w bezludną, jak się okazało, ulicę. Nie minął mnie ani jeden samochód, nie spotkałem nikogo, nikogusieńko. Pusto i martwo. Gdzieś tylko słyszałem w oddali jakby gwizd kosa, ale chyba bardziej wyobraziłem sobie ten gwizd. Nie pozostawało nic innego niż… „stanąć i zawyć”.
Ciechocinek solą „stoi”. Czy nie można by pomyśleć o jakichś gustownych pamiątkach z soli? Czyż muszą straszyć stragany ze szmatami, piszczącymi pieskami i dudniące „przebojami” disco polo?
Zanim dopadło mnie przeziębienie i nie straciłem głosu odbyło się w sanatorium, gdzie mieszkałem moje spotkanie autorskie. Puściłem fragmenty płyt z Adamczykiem i Gogolewskim. Przeczytałem kilka wierszy. W sumie rozprowadziłem i podpisałem dwie paczki książek, które wziąłem ze sobą. Niepotrzebnie jednak wdawałem się w rozmowy z kilkoma osobami, które kompletnie nie zrealizowane pod względem artystycznym, nie wiedziały co mają zrobić ze swoim życiem. Nagle zdałem sobie sprawę, że moje (m. in. wydawnicze) problemy przy ich nie rozwiązywalnych problemach okazały się bardzo małe.
Upragniona wiosna ani, chociażby, ocieplenie nie nadchodziły mimo obietnic meteorologów. Ze trzy razy zmieniono mi leki na przeziębienie. W końcu stało się – musiałem wziąć antybiotyk. Przez tydzień w ogóle nie wychodziłem z budynku sanatorium. Odstawiono mi zabiegi. Postanowiłem, zatem wracać czym prędzej do Gdańska.
28 marca 2011 r.
Ps.
Niedawno wspominałem o coraz modniejszym słowie „poprzez”:
„Niezależnie kto jaki hołubi styl, kto w czym czuje się najlepiej – ważne byśmy poprzez swój wizerunek, wygląd, nie odstawali od okoliczności i czasu w którym przyszło nam bywać wśród bliźnich. – Szanujmy siebie nawzajem! – Również poprzez swój wygląd! I naturalnie – miejmy dla siebie ogrom tolerancji”. – znalazłem gdzieś w Internecie.
Miejmyż, zatem dla siebie… „ogrom tolerancji”.
JESZCZE KILKA – M.IN. POSANATORYJNYCH – REFLEKSJI
W sanatorium aby mieć „święty spokój” od przypadkowego towarzystwa prosiłem o pokój o tzw. „podwyższonym standardzie”. W każdym takim pokoju znajduje się także na skrupulatnie zaznaczonym wyposażeniu, z którego wyjeżdżając trzeba się rozliczyć – telewizorek (bo przecież nie telewizor) o ekraniku, który można zasłonić dłonią. Jeśli to jest „podwyższony standard”, to w takim razie co ja mogę powiedzieć o telewizorze pięćdziesięciocalowym 3D, który – po wielu bojach z samsungiem – ostatecznie, w ramach reklamacji, wywalczyłem, chociaż wolałem jednak gotówkę? Jak, zatem na takim sanatoryjnym telewizorku oglądać filmy? Przez lornetkę? Cóż to poza tym za szaleństwo „podwyższonego standardu”, gdy za cztery programy na krzyż trzeba zapłacić czterdzieści złotych?
(A tak nawiasem wracając jeszcze do pobytu w sanatorium: pobrano także ode mnie prawie 75 zł (słownie: siedemdziesiąt pięć złotych) opłaty klimatycznej. Jest to rozbój w biały dzień. Kuracjusz bowiem zmuszony jest płacić za: marcowy chłód, wilgoć, tumany kurzu i nieczynne tężnie).
Trochę, zatem filmowo „wyposzczony” (i antybiotykiem osłabiony) obejrzałem od razu chyba ze cztery filmy: Incepcję z 2010 r. Christopher’a Nolan’a; Nie mów nikomu (Ne le dis à personne) z 2006 r. Gillaum’e Canet’a; Blask (Shine) z 1996 r. Scotta Hicks’a oraz western Bandolero! z 1968 r. Andrew V. McLaglena.
Nie wiem co się dzieje (co się ze mną dzieje?), ponieważ kompletnie nie rozumiem tzw. „współczesnych” filmów. Incepcja, bowiem otrzymała aż cztery Oscary. Za co? Przecież ten film to wielka bzdura. Męczyłem się chyba z godzinę i wyłączyłem telewizor. Tak samo było z francuskim „kryminałem” pt. „Nie mów nikomu”. O co w tym filmie chodzi? Po co aż tak mącić i wikłać fabułę? Co się w ogóle stało z filmem francuskim, że i on jest także, z małymi wyjątkami, prawie nie do oglądania? Dlaczego, ponadto w filmach francuskich występują brzydkie (Kristian Scott Thomas) aktorki? Oglądania tego gniota nie osłodził mi nawet mój ulubiony aktor Jean Rochefort.
Czy ktoś jeszcze – Szanowni Czytelnicy tych zapisków – pamięta Jean’a Rochefort’a z np. filmu Cartouche-zbójca – 1962 r. (Cartouche), który reżyserował Philippe de Broca (z Jeane’m-Paul’em Belmondo i Claudią Cardinale) albo film Człowiek z Hong-Kongu – 1965 r. (Les Tribulations d’un chinois en Chine) także Philippe de Broca (również z Belmondo) lub film Dwa tygodnie we wrześniu – 1967 r. (A coeur joie) Serge’a Bourguignon’a (z Brigitte Bardot)?
A czy ktoś pamięta aktora i reżysera świetnych francuskich komedii Pierre’a Étaix: Zalotnik – 1962 r. (Le Soupirant); Jo-jo – 1965 r. (Yoyo); Wielka miłość – 1969 r. (Le Grand Amour)?
A tak poza tym jakże chciałbym obejrzeć np. Samotnika – 1975 r. (Le Sauvage), który wyreżyserował Jean-Paul Rappenau. W tym filmie, w rolach głównych, wystąpili: Yves Montand oraz piękna Catherine Deneuve.
Co do Jeana-Paula Rappenau (rocznik 1932) to bardzo lubię jego pełne wigoru i poezji filmy: np. Człowieka z Rio – 1964 r. (L’Homme de Rio); Małżonkowie roku drugiego – 1971 r. (Les Mariés de L’an II): Cyrano de Bergerac – 1990 r., czy Bon voyage – 2003 r.
Proszę obejrzeć sobie chociażby dwa ostatnie filmy i będziecie mogli – Szanowni Czytelnicy tych zapisków – wiedzieć o jakie mi filmy chodzi. Cyrano de Bergerac z tytułową rolą w wykonaniu Gerarda Depardieu to przecież sama Poezja. A ileż życia, wigoru i Francji jest w – „rozrywce” – pt. Bon voyage. Daj Boże, żeby podobne, „rozrywkowe” filmy kręcili polscy reżyserzy.
Zastanawiam się dlaczego Jean-Paul Rappenau nie ma jeszcze swojego boxa, gdy tyle straszliwych gniotów pyszni się na filmowych półkach?
A na koniec prawdziwy, filmowy deser, czyli Blask Scott’a Hicks’a z Geoffrey’em Rush’em. Jakże podziwiam i lubię tego aktora. Oprócz tego filmu można było go podziwiać w m. in. Zakochanym Szekspirze John’a Madden’a z 1998 r.; Elizabeth Shekhar’a Kapur’a z 1998 r.; Zatrutym piórze Philip’a Kaufman’a z 2000 r.; oraz Jak zostać królem Scott’a Hicks’a z 2010 r.
Miałem temu zapiskowi dać tytuł „Nie rozumiem (także)… „współczesnych filmów” np. oscarowej Incepcji, ale zmieniłem na inny, chociaż to prawda, że coraz bardziej nie rozumiem dzisiejszej, filmowej produkcji polegającej wyłącznie na „efektach specjalnych” lub takim zawikłaniu zazwyczaj nikłej fabuły, że chyba nie rozumieją jej sami realizatorzy.
Bardzo mnie ucieszył odzew na moje wiersze. Bo ci, którzy wyjechali z moimi książkami z Ciechocinka i zdążyli już je przeczytać oraz posłuchać płyty z Gogolewskim, dzwonią i mailują do mnie z podziękowaniami. A o to przecież chodzi.
30 marca 2011 r.
MICHEL TOURNIER ORAZ… „ROZTĘTNIONE WIERSZE”
Wiosnę dostrzegłem 18 kwietnia br., kiedy to o świcie znalazłem się na molo w Sopocie. Zdążyłem akurat na wschód Słońca. Ani w Sopocie, ani na molo prawie jeszcze nikogo nie było wyjąwszy jakieś dwie chude, młode panie, które gdzieś biegły żeby, oczywiście, jeszcze bardziej schudnąć. Nieśpieszno także zdążało do pracy, przy marinie, kilku robotników.
Zatoka była bez jednej fali: cicha i spokojna. Wydawało się jakby to niebo na wodę zstąpiło. Taki Sopot, i molo, lubię najbardziej. Im, bowiem mniej ludzi, a więcej zatoki, światła, powietrza i Słońca, tym ciekawiej. Jeśli nie wiecie czym jest Poezja, albo chcecie doznać Poezji, wybierzcie się tuż przed wschodem Słońca na prawie bezludne molo w Sopocie, idźcie aż na sam koniec tego mola oddychając powietrzem przesyconym zatoką, porannym niebem i światłem świtu. Żaden wiersz nie odda (nie oddał) tego, czego doznacie.
Po świetnych lirykach Broniewskiego i znakomitych wierszach Grochowiaka oraz Hopkinsa zachciało mi się „czegoś współczesnego”. Zamówiłem, zatem przez Internet (innego sposobu kupna tej książki nie było) najnowszy tomik wychwalanej wielokrotnie przeze mnie poetki. Jakoś tym razem nie przypadły mi do gustu jej „roztętnione wiersze”. Niektóre fragmenty w dalszym ciągu ma znakomite i na 38 utworów w tomiku może kilka jest naprawdę niezłych. Drażni mnie jednak owo „roztętnienie”, czyli jakby chaos, pośpiech, łatwość pisania oraz, niestety, infantylizm, jak w tym utworze, gdzie wnuczkę nazywa… „kaftanikową świętą” albo, gdy pisze, że „dzikość obłędu napiera na mnie / nieugłaskanym łbem. Zresztą co mi tam – obłęd. / To tylko inność, nieprzywiązywana do rzeczy / tego świata, a ja – / chcę tańczyć w tym innym, / nadpowietrznym zdroju, który czyni ze mnie / błyskotkę nicości”. No, no: „nadpowietrzny zdrój”, „błyskotka nicości”, a także „lusterka nieba”, „bliźniacze świetliki wieczności” uświadamiają mi po raz kolejny, że jednak Poezja to wielka, bardzo wielka Odpowiedzialność za Słowo. Setek, tysięcy „poezji”, które otrzymuję w przeróżnych przesyłkach nie mogę czytać, ponieważ wionie z niej wprost straszliwa nuda i pustka. Owi, bowiem „poeci” i „poetki” uważają, że cokolwiek napiszą, to już od razu jest „poezja”. Tym bardziej spodziewałem się „znacznie czegoś więcej” od znanej poetki. Sam już nie wiem: a może to ja mam jakieś wygórowane wymagania i oczekiwania? No tak, ale kiedy czytam Broniewskiego, Grochowiaka i Hopkinsa…
Najwierniejsi czytelnicy tych zapisków mówią mi: „nie pisz źle”, albo „jak masz pisać źle, to nie pisz wcale”. No tak, mógłbym o owej poetce i jej najnowszym zbiorku składającym się z 38 utworów napisać w samych superlatywach. Nie byłbym jednak wtedy w porządku wobec siebie, a nade wszystko nie byłbym lojalny wobec Poezji.
Zdaję, ponadto, sobie sprawę z tego, że i moje utwory trafiają tylko (aż tylko?) do owych, mam nadzieję, 1354 odbiorców („stała Enzensbergera”). Mam, przynajmniej, na taką, co najmniej ilość, potwierdzenie i zamówienie. Słyszę jednak już owe kąśliwe uwagi i szarpania za nogawki rożnych „poetów” i „krytyków literackich” pod adresem moich utworów.
Zostawmy jednak spieranie się o to kto tak naprawdę jest poetą i pisze Poezje. Czas, bowiem to zweryfikuje. Jakże, również, często spotykam na różnych wyprzedażach dziesiątki i setki tomików poetyckich. I żebyż w nich trafić chociażby na cień Poezji.
Dotarłem, za pośrednictwem Erica-Emmanuela Schmitta (chciałem napisać owo nieszczęsne „poprzez” tj. „poprzez Schmitta), do Michela Tourniera i jego wyróżnionej przez Akademię Francuską nagrodą Grand Prix du Roman powieść pt. Piętaszek czyli Otchłanie Pacyfiku. Czyta mi się tę książkę dobrze, chociaż znów mam „pretensje” do dwojga tłumaczy. I do takich oto „kwiatków”:
„Poryw chłopięcej radości, który ogarnął Robinsona, opadł, gdy tylko przeminęło upojenie wywołane ciężką pracą”. (s. 25)[9];
albo
„Odkrył w ten sposób, że drugi człowiek jest potężnym czynnikiem powodującym rozproszenie naszej uwagi, nie tylko dlatego, że nieustannie nam przeszkadza i odrywa nas od tego, o czym w danej chwili myślimy, lecz dlatego również, że sama możliwość jego nadejścia rzuca mgliste światło na przedmioty znajdujące się na marginesie naszej uwagi, które jednakże w każdej chwili mogą się stać jej ośrodkiem”. (s. 29);
lub
„Istnieje tylko przeszłość i tylko ona ma jakąś wartość. Teraźniejszość liczy się tylko jako źródło wspomnień, fabryka przeszłości. Warto żyć tylko dla powiększenia tego bezcennego kapitału”. (s. 32);
oraz
„Pewnego dnia przepływał koło Speranzy hiszpański galeon. Jest to jak najbardziej prawdopodobne. Ale już ponad wiek temu ostatnie galeony zniknęły z powierzchni oceanów. Ale na pokładzie odbywał się festyn. Ale statek, zamiast rzucić kotwicę i wysłać szalupę, przepłynął wzdłuż brzegu, jakby znajdował się o tysiąc mil od niego. Ale z rufy statku spoglądała na mnie młoda dziewczyna w niemodnym stroju i ta dziewczyna była moją siostrą nieżyjącą od dziesięciu lat… (s. 74).
Mimo nie najlepszego tłumaczenia jest to jednak urocza książka, o czym może świadczyć, poniższy fragment. Dedykuję go mojemu przyjacielowi J., który także podjął trud, i odpowiedzialność, zostania pisarzem:
„Samotność i ja spotykaliśmy się już wtedy, gdy rozmyślałem całymi godzinami spacerując nad brzegami Ouse, gdy zazdrośnie zamykałem się w bibliotece mojego ojca z zapasem świec wystarczającym na całą noc albo kiedy w Londynie odmówiłem skorzystania z listów polecających, które miały mnie wprowadzić do domów zaprzyjaźnionych z moją rodziną. Tak jak się wstępuje zazwyczaj do klasztoru po bardzo pobożnym dzieciństwie, tak i ja wkroczyłem w samotność tej nocy, kiedy „Virginia” zakończyła swój żywot na podwodnych skałach Speranzy. Samotność od początku świata czekała na mnie na tych brzegach ze swoją nieodstępną towarzyszką – ciszą…
Stałem się tutaj powoli czymś w rodzaju specjalisty od ciszy, a raczej należałoby powiedzieć: od wielu rodzajów ciszy. Całym ciałem, napiętym czujnie jak wielkie ucho, wsłuchuję się w tę szczególną jakość ciszy, w której jestem zanurzony. Są cisze zwiewne i wonne jak noce czerwcowe w Anglii, inne mają zielonkawą konsystencję bajora, jeszcze inne są twarde i dźwięczne jak heban. Udaje mi się zmierzyć mroczną głębię nocnej ciszy panującej w grocie i odczuwam przy tym radość, której towarzyszy mdlący lęk. Już dzień; nie mam żony, dzieci, przyjaciół, wrogów, służby, klientów, którzy wiązaliby mnie z życiem, jak kotwice osadzone w ziemi. Dlaczego więc pozwalam sobie jeszcze dodatkowo w samym sercu nocy żeglować tak głęboko, tak daleko w ciemności? Może się zdarzyć pewnego dnia, że zniknę bez śladu, wchłonięty przez nicość, którą stworzyłem wokół siebie”. (str. 64).
Pomijając owe nieszczęsne „wkroczyłem” („wkraczać”, „rozkraczać”) dla mnie ten fragment to prawdziwa Poezja.
Telewizja prawie już dla mnie nie istnieje. Nie mogę, bowiem znieść idiotycznych, wszechwładnych reklam, wiadomości wyłącznie o katastrofach i zbrodniach lub bezsensownych „dyskusji”, kiedy to dziennikarz napuszcza na siebie „polityków”, a ci bluzgają (dosłownie) na wizji nienawiścią do siebie. W telewizji oglądam prawie wyłącznie filmy dokumentalne oraz, co ciekawsze, filmy fabularne. Właśnie ostatnio zdarzyły się dwa zupełnie przyzwoite filmy: fiński Zakazane owoce (Kiellety hedelmä – 2009 r.) Dome Karukoskiego oraz niemiecki Buddenbrokowie: Dzieje upadku rodziny (Die Buddenbrooks – 2008) Heinricha Breloera. Zakazane owoce to film jak najbardziej „na czasie” bardzo młodego reżysera. Okazuje się, że można jednak ciekawie pokazać problemy wiary, dorastania i wolności. Natomiast nie powiem abym oglądał Buddenbroków Breloera z zapartym tchem, ale mogą urzekać w tym filmie: zdjęcia, kostiumy, rzetelnie odtworzone tło epoki, gra niektórych aktorów (Jessica Schwarz jako Antonie „Tony” Buddenbrock), a zwłaszcza tzw. szeroki rozmach, czyli epickość. Brakowało mi niekiedy Tomasza Manna, ale Breloer, bynajmniej, nie chciał nakręcić arcydzieła. W sumie to piękny, wizualnie, film bez zadęcia.
Zadęcia, natomiast, „na mistrza” i medialnego, pustego, pozowania nie mogę odmówić Stefanowi Chwinowi. Oto, bowiem w „Gazecie Wyborczej” Trójmiasto, w Magazynie Trójmiejskim „Śledź te strony” z 22 kwietnia br., na 8 stronie zamieszczono całostronicowe zdjęcie „mistrza”, a na str. 10 czterokrotnie, nieco w mniejszym formacie, jeszcze je powtórzono. Przy czym obraz „Ukrzyżowanie”, do którego, poniekąd, nawiązuje wywiad z Chwinem, zajmuje stosunkowo niewielką część reklamy i wywiadu, z „mistrzem”. Po jednej stronie jest reklama mieszkań i domów w Trójmieście, a po drugiej całostronicowy portret Chwina-„mistrza”. Po co Chwinowi taka reklama? Niedawno zarzucono mi, że nie jestem poetą „medialnym”. Jeśli jednak miałbym być tak reklamowany jak Chwin, to dziękuję bardzo. Rozumiem, gdyby reklamowano najnowszą książkę Chwina. Bardzo wskazane byłoby zamieszczenie jakiegoś fragmentu książki, ba, nie dziwiłbym się gdyby jakiś cały numer „Gazety Wyborczej” Trójmiasto był poświęcony twórczości (albo właśnie najnowszej książce) Chwina. Zamieszczać jednak aż takie, i tyle, zdjęcia wyraźnie zmęczonego i starego – mimo 60 – człowieka, który, jak widać bardzo chce być „medialnym” pisarzem? Wyznaję zasadę, że im coś gorsze, tym bardziej jest reklamowane. A już najbardziej nie lubię, gdy mi się coś wciska na siłę.
Z tym większą przyjemnością, zatem czytam Tourniera, radość także sprawił mi film o Buddenbrokach.
A na koniec jeszcze tylko dwa zapiski na powitanie wiosny:
DWA WIERSZE NA POWITANIE WIOSNY
ANNO DOMINI 2011
Pierwszy
NA POZÓR ZWYCZAJNY DZIEŃ
(Albo: Wracając – po wysłuchaniu Dettingen Te Deum
Georga Friedricha Händla, 17 kwietnia 2011 r.,
w Palmową Niedzielę – z sumy w kolegiacie
pod wezwaniem św. Ignacego, w Gdańsku – Nowych Szkotach)
Na pozór zwyczajny dzień:
wreszcie pokazało się Słońce i trwa na niebie,
także – nareszcie – bez chmur.
Skąd jednak ten wiatr przywołujący wciąż zimę?
Nieśmiało już się rozżółciły forsycje i
jakiś wiosenny ptak daje znać,
z wnętrza krzaków, że już jest. Słyszę cię.
Pokażże się – wreszcie – abym zobaczył, a uwierzę.
Przystaję na schodach
wiodących z kolegiaty pod wezwaniem św. Ignacego,
z Nowych Szkotów na Chełm.
Co chcę dojrzeć, czego nie widać?
I skąd aż tyle światła, że i ja już sam nie wiem:
czy światłem jest powietrze, czy powietrze – światłem?
Uwznioślony – Leszka–organisty
Dettingen Te Deum Georga Friedricha Händla i
sumą Palmowej Niedzieli – radośniej
spoglądam na świat i patrzę wyżej.
I coraz wyżej – nie tylko po tych schodach – idę.
Ach, jakaż – wreszcie – możliwość
by się wspiąć przez bezmiar powietrza.
By krok po kroku, schodek za schodkiem –
być – nareszcie – trochę bliżej Nieskończoności?
DWA WIERSZE NA POWITANIE WIOSNY
ANNO DOMINI 2011
Drugi
MIEDŹ I BYĆ
(Czyli kilka refleksji zapisanych o wschodzie Słońca na molo w Sopocie,
18 kwietnia 2011 r.)
Zatoka jak jezioro spokojna: żadnej, nawet najmniejszej fali.
Woda i jakby sponad niej – zewsząd – wschodzące Słońce.
W samą porę zdążyłem na ten cud, który przecież codziennie,
nieustannie się zdarza. Lubię nad wodą – nad jeziorem albo
nad zatoką – przebywać wsparty na Nieskończoności. I wtedy
tak szeroko oddycham jakbym wiersz pisał. Albo próbował –
bo tu wszystko jest Poezją – kilka zdań zapisać. Bo to On dał
możliwość zapisywania Jego – bo przecież nie mojego – dzieła.
Dostrzegam Go i Jego dzieło w całej złożonej, nieogarnionej,
niepowtarzalnej wzniosłości i różnorodności. Niesposób jednak
– zresztą po co? – wszystkiego zapisać. Ileż – zresztą – dotąd
wrażeń, spostrzeżeń, zdziwień już zapisanych, lecz… kto je czyta?
Niemal każdy chce „iść po ziemi i po niebie”. I niewiele albo
nic z tego nie wynika. Pozostają wciąż „drogi niewybrane”, bo
„możliwość” jest tylko jedna. Jak ten świt, który czy ktoś chce,
czy nie chce – codziennie się powtarza. A ty możesz tylko być…
A potem już nie potrafisz ani świtu, ani jego barw – jak miedź:
złotoczerwonych, pomarańczowordzawych – zmysłami ogarnąć.
Słońce już coraz wyżej rozprzestrzenia świt. Oto jeszcze jeden
spektakl, jeszcze jeden cud z twoim – jako uczestnika – udziałem.
23 kwietnia 2011 r.
FEDSPAT I FEDSPAR
Skończyłem czytać Michela Tourniera Piętaszka czyli Otchłanie Pacyfiku i nabrałem ochotę na następne książki tego pisarza. Cóż z tego, że temat Robinsona i Piętaszka jest znany. Tournier, bowiem opowiedział raz jeszcze tę znaną historię, ale jak opowiedział. Właśnie, to jak jest ważniejsze od treści.
Oto dwa krótkie, opisowe, fragmenty z tej książki:
„Drzewo to wielki statek zakotwiczony w ziemi, który wszystkimi żaglami wzdętymi na wietrze walczy żeby wreszcie popłynąć. Jakieś ciepło pieszczotliwie musnęło mu twarz. Jego zamknięte powieki rozpaliły się do białości. Zrozumiał, że wzeszło słońce, ale jeszcze przez chwilę nie otwierał oczu. Z uwagą śledził, jak narasta w nim uczucie nieznanej radości. Owionęła go fala gorąca. Skończyło się ubóstwo brzasku, nieokiełznane światło rozlewało się teraz władczo po całej ziemi. Uchylił powiek: skrzyły się między nimi snopy świetlistych cętek. Liście zadrżały pod ciepłym tchnieniem. „Liść jest płucem drzewa, samo drzewo jest płucem, a wiatr jego oddechem” – pomyślał Robinson. Wyobraził sobie swoje płuca wyjęte na zewnątrz, krzew purpurowego ciała, polip koralowy o różowych członkach i gąbczastych mackach… Poruszałby w powietrzu tym delikatnym, bujnym organem, tym bukietem cielesnych kwiatów, a przez pień nabrzmiały karminową krwią wlewałaby się weń radość z kolorze purpury…” (s. 152);
i fragment drugi:
„Dziennik. – Dziś przed świtem zerwał mnie z posłania gwałtowny niepokój i błąkałem się wśród krajobrazu posmutniałego od zbyt długiej nieobecności słońca. Jednolite szare światło padało z sinawego nieba, zamazując kontury, rozkładając barwy. Wspiąłem się na szczyt skalnego rumowiska, pokonując wszystkimi siłami ducha słabość mego ciała. Odtąd będę starał się budzić jak najbliżej wschodu słońca. Tylko sen pozwala przetrwać nocne wygnanie i to stanowi niewątpliwie jego rację bytu.
Nad wschodnimi wydmami czerwieniał gorejący punkcik, zwiastując tajemniczy początek obrzędu ku czci słońca. Ukląkłem na jedno kolano i w skupieniu obserwowałem, jak mdląca pustka, w której czułem się pogrążony, ustępuje mistycznemu oczekiwaniu, w którym uczestniczą zwierzęta, rośliny, a nawet kamienie. Gdy podniosłem oczy, gorejący punkt wybuchł nagle i wielki ołtarz zalany złotem i purpurą obejmował teraz połowę nieba. Wystrzelił pierwszy promień i oto spoczął na moich rudych włosach niczym opiekuńcza, błogosławiąca ręka ojca. Następny promień oczyścił moje usta, tak jak niegdyś rozżarzony węgiel oczyścił wargi proroka Izajasza. Z kolei dwie ogniste szpady dotknęły mych ramion i kiedy się podniosłem, byłem rycerzem słońca. W chwilę potem snop gorących strzał przeszył moją twarz, pierś, ramiona. Dobiegała końca wzniosła uroczystość namaszczenia i tysiące diamentów, tysiące świetlistych bereł ozdobiły moją nadczłowieczą postać”. (s. 161).
Nie mam dość podziwiana wschodów, i opisów wschodów, Słońca. (Tak samo jak bez znudzenia oglądam starty statków kosmicznych.) Zapewne w oryginale, po francusku, te opisy, i cała książka, brzmią znacznie lepiej. (Czy to możliwie aby w oryginale aż tyle zdań zaczynało się od „ale”?). Jak tłumaczenie to jest niedokładne może świadczyć następujący szczegół: otóż na s. 119 mamy następujące zdanie: (Piętaszek) „Od wszystkich klejnotów porozwieszanych na kaktusach wolał ten wytarty surowy kamień, który składał się z różowych kryształków fedspatu wtopionych w masę szklistego kwarcu usianego miką”. Sprawdziłem: nie ma minerału o nazwie „fedspat”. Opisany natomiast wygląd pasuje do… feldsparu. Któżby tam jednak się przejmował: fedspat i feldspar brzmią przecież podobnie. A jakoś nie chce mi się wierzyć aby to Tournier nie wiedział o czym pisze.
Niejako „z rozpędu” zacząłem czytać pożyczony mi przez J. zbiór opowiadań Janusza Leona Wiśniewskiego pt. Łóżko. Po jednym opowiadaniu miałem dosyć. Nie, nie. Nie o taką literaturę mi chodzi. Ciekawym kto jest adresatem Łóżka? I pomyśleć, że nawet zastanawiałem się czy by tego zbioru opowiadań nie kupić. I znowu wyrzuciłbym przeszło trzydzieści złotych. I pomyśleć, że Tourniera książek w księgarniach nie ma. Natomiast m. in. Łóżkiem – i podobną literaturą ( twórczością literaturopodobną) – księgarnie są zawalone.
Niedosyt po opowiadaniu Wiśniewskiego zrekompensowała mi rozmowa Marka Górlikowskiego z prof. Markiem A. Abramowiczem („Wielki, większy, największy”, „Gazeta Wyborcza z 22 kwietnia br., s. 18-19). Oto jej chyba najistotniejszy fragment:
„Nauka nie tylko nie zaprzecza istnieniu Boga, lecz wprost przeciwnie.
– To znaczy?
– Nauka, a zwłaszcza fizyka, rozumiana trochę głębiej, nie powierzchownie, ukazuje wielu swoim adeptom niezrozumiałe piękno świata w wielkiej i małej skali. Dlaczego świat daje się opisać w języku matematyki i dlaczego ten język jest tak głęboko i zniewalająco piękny? Skąd piękno nieba gwiaździstego nade mną i prawo moralne we mnie? Tego nikt nie wie. Nie wszyscy fizycy, którzy to matematyczne piękno świata dostrzegają, tłumaczą je śladem Boskiego zamiaru, znakiem Stworzenia. Widzą piękno, lecz odmawiają mu jakiejkolwiek świadomej przyczyny, zwłaszcza Pierwszej Przyczyny. Dla mnie i wielu innych moich kolegów jest to postawa niezrozumiała.
– Dlaczego?
– W kwestii Boga możliwa jest cała gama postaw i w swoim długim życiu (jako fizyk i matematyk) spotkałem wszystkie. Są wielcy uczeni jak kiedyś Isaak Newton i Albert Einstein, a dziś sir Roger Penrose, którzy wierzą w to, że ład w Naturze, który odkrywamy i nazywamy fizyką, został stworzony przez Boga albo że jest odbiciem Platońskiego świata, odrębnego od Natury. Drugi biegun reprezentują nieprzejednani ateiści, jak Richard Feynman i Stephen Hawking. Są także tacy, którzy wierzą w Stworzenie, ale nie do końca i niecałkowicie obejmujące całą Naturę. W tym zróżnicowaniu poglądów na najgłębszą istotę świata nie różnimy się może wcale od Greków i innych wcześniejszych pokoleń”.
Kiedy przed śniadaniem wielkanocnym wyszedłem na chwilę się przejść już z daleka usłyszałem gwizd kosa. Jest na Chełmie niewielka kępa drzew. To tam, na najwyższej gałęzi kasztanowca siedział kos i jakże pięknie gwizdał. Nie wiem, czy świat był matematycznie piękny i czy gwizd kosa także można wyliczyć matematycznie. Dla mnie najważniejsze było, że nareszcie – tj. 24 kwietnia 2011 r. – przyszła wiosna.
Ps.
Czasami w telewizji zdarzają nawet filmy do obejrzenia. Takim miłym dla mnie zaskoczeniem był niezły, rosyjski film pt. Kandahar z 2009 r. Andrieja Kawuna. Tuż po filmie nie wyłączyłem telewizora i zupełnie przypadkowo „załapałem się” na program „Mam inne zdanie”. Przeważały, oczywiście, kłótnie. Dlaczego nikt do końca nie potrafi wysłuchać swojego adwersarza? Dlaczego przerywanie to jedyny sposób rozmowy. Najciekawsza jednak była telewizyjna sonda na temat: „Czy jesteś zadowolony z pracy urzędników?” Aż 92% było niezadowolonych. Przyłączam się do tej grupy i głosuję dwiema rękami.
A jaką mamy „klasę polityczną” najlepiej może świadczyć opinia Bronisława Wildsteina o Stefanie Niesiołowskim („Uważam Rze”, nr 12, s. 56) „Niesiołowski Stefan. Czy Arystofanes miał dar proroczy, gdy pisał: „Nędzna, plugawa gęba odęta od krzyku”? PO wykazała się większą perwersyjnością, czyniąc go wicemarszałkiem Sejmu, niż Kaligula, zmuszając senatorów, aby wybrali jego konia na konsula”.
BŁĘKITNA BARWA NEPTUNA
Rok w kalendarzu planety Neptun trwa 165 lat. Odkryto ją – a właściwie „wydedukowano na podstawie rachunków” – w 1846 r. Bo to jest planeta, którą odkryła… matematyka. W poniedziałek, czyli 11 lipca br. Neptun „tuż po północy zatoczył swój pierwszy pełen obrót wokół Słońca i znalazł się znowu tam, gdzie go po raz pierwszy dostrzeżono”. (Informację tę cytuję na podstawie artykułu Piotra Cieślińskiego pt. „Tajemnicza planeta”, „Gazeta Wyborcza” z 14 lipca 2011 r., s. 13). Takie informacje są dla mnie o wiele ważniejsze niż wszelkie inne doniesienia na temat polityki, „wyborów”, wypadków i katastrof, czym nieustannie epatują na pierwszych stronach środki masowego przekazu.
Bardzo ciekawą dla mnie informacją był także niedawny artykuł w prasie o typografii, a konkretnie o nowej czcionce zwanej „Apolonią”. Od „Apolonii” trafiłem… do Antykwy Półtawskiego.
To są niby drobiazgi: odwiedziny i kolor planety Neptun, krój Antykwy Półtawskiego, ale właśnie z takich „drobiazgów” składa się codzienność i życie. Za takim „drobiazgiem” „stoi człowiek”. Oto, bowiem są ludzie, którzy z pasją wyliczają istnienie Neptuna, ba dzięki wspaniałym zdjęciom można piękną barwę tej planety oglądać niemal jak na dłoni. Oto komuś się chce prowadzić wieloletnie badania na temat kroju czcionki. A gdybyście poczytali te dyskusje na temat Apolonii i Antykwy Półtawskiego. Są one o wiele ciekawsze od tych nieustannych politycznych sporów na temat wyłącznie „kto kogo”.
Już lipiec, trwają wakacje, chociaż dla piszącego te słowa wakacje są przez cały czas i tak naprawdę wakacji nie mam wcale. Bo przecież nie mogę ot tak odłożyć pióra (tzn. ominąć klawiatury komputera) i nic nie robić. Co i raz, bowiem powstają nowe wiersze. (Jeden z najnowszych pt. Lipiec załączam na końcu tego zapisku). A co do zapisywania, to wiersze nie powstają „na klawiaturze”, lecz… „w głowie” i zapisuję je czym tylko mam pod ręką, bywa że i piórem.
Spróbowałem przeprowadzić generalny remanent wszystkich utworów poetyckich, które napisałem. Trochę się tego zebrało. Jestem gotów ofiarować moją najnowszą książkę pt. „Srebrne adagio” Wybór poezji (z, oczywiście, autorską dedykacją) temu czytelnikowi zapisków, który poda najbardziej zbliżoną liczbę napisanych dotąd przez mnie wierszy.
Dokonując remanentu teczek z recenzjami natrafiłem m.in. na taki oto tekst przysłany mi e–mailem przez dr Michała Bulińskiego dnia 16 czerwca 2006 r. o godz. 22.25
Szanowny, Drogi Panie!
Serdecznie przepraszam, że tak długo nie mogłem się wywiązać z obietnicy wyrażenia swoich uczuć na temat nowego wyboru poezji. Jakby złośliwość losu sprawiła, że ostatnimi czasy spadło na mnie tak wiele rozmaitych obowiązków, że spokojne, sumienne zapoznanie się z Pańskimi wierszami, przeżycie ich przesłań i nastrojów – przedłużyło się bardzo w czasie.
Był Pan bardzo cierpliwy, delikatnie tylko sprawdzając, czy pamiętam o Pana tomiku. Bardzo dziękuję za tak delikatne podejście, chociaż wiem, że przeżywa Pan bardzo szykowanie do wydania swego dzieła. Bardzo się też martwiłem, czy nie opóźniam Panu działań i aż nazbyt nie psuję nastroju. Niestety, nie przyspieszyło to wykonania zadania.
Przepraszam także, że ośmielam się w tej formie przekazać Panu moje kilka zdań o otrzymanym do przeczytania wyborze poezji. Nie wiem czy spodziewał się Pan właśnie w takiej formie zaprezentowanych odczuć i opinii przyrodnika z wykształcenia, pasji i wykonywanego zawodu. Starałem się uważnie poznać Pana wiersze i wyrazić zwięźle to – co podyktowały mi moje odczucia.
Chętnie oddam otrzymane dzieło oraz mój tekst na Pana ręce, ale znowu złapały mnie obowiązki. Jutro rano jadę na „Pomorskie sympozjum ekologiczne” z Polskiego Klubu Ekologicznego i mam tam referat, a wracam dopiero w niedzielę. Pierwsze dni nowego tygodnia mam zawalone robotą terenową i będę poza Gdańskiem. Chciałem, więc jak najszybciej przekazać moich kilka słów, stąd ta nieelegancka, elektroniczna forma. Czy moja opinia jeszcze się Panu przyda? Czy nie za późno się z nią wybieram? Jeżeli w przyszłym tygodniu uda mi się być w mieście i będzie Pan miał czas i ochotę na spotkanie (muszę, chociażby, oddać wiersze) postaram się skontaktować telefonicznie i mam nadzieję – umówimy się.
Podziwiając bardzo staranną formę przygotowania wierszy do druku, tym bardziej chcę przekazać moje dwie maleńkie uwagi: czy w wierszu Moja… ars poetica w motcie nie jest do poprawienia „ż”?, a w Dwóch wierszach z kosem czy nie zakradło się „lud”, zamiast „lub”?
Bardzo proszę dać znać mailem, czy mój list dotarł do Pana, czy moje słowa się przydadzą (w ogóle?, jeszcze?) i czy wybacza mi Pan to opóźnienie?
Serdecznie pozdrawiam i życzę jak najsprawniejszego wydania poznanego przez mnie Pańskiego dzieła – wyboru poezji Złoto i biel. Z ukłonami – Michał Buliński”.
A oto i recenzja Złota i bieli Michała Bulińskiego:
„Wiersze pomorskiego poety – Jana P. Grabowskiego – zasługują na uwagę nie tylko każdego człowieka wrażliwego na piękno, na głębię poetyckiego odbierania zjawisk tego świata, ale również, a może zwłaszcza, zasługują na uwagę przyrodników. Przyroda bowiem jest inspiracją i jeżeli nie tematem, to ważnym bodźcem, lub chociażby tłem dla przeżyć Autora, które przelewa w strofy swych wierszy. Każdy wiersz, to jak osobne zjawisko, osobna historia z całą własną głębią, filozofią i nastrojem. Każdy dostarcza przeżyć, daje impuls do przemyśleń i porównań z własnymi doznaniami. Można też spojrzeć na całość nowego tomu poezji Autora i zastanowić się nad urokiem tego „dziecka”, które ufnie oddaje w nasze ręce.
Zafascynowanie wielkością, pięknem i trwaniem przyrody, nieporównywalnymi ze znikomością naszego życia, od zachwytu nad krajobrazem, po zauroczenie niezauważalnym dla wielu ludzi śpiewem kosa, inspiruje Poetę nie tylko do wyrażania podziwu dla cudu Natury, ale też dla wielkości Nadrzędnej Istoty, która to wszystko sprawiła. Prowadzi to również do głęboko filozoficznych zadumań, dotyczących zwłaszcza tych tajemnic świata, jak ogrom Wszechświata i nasza wobec niego małość. A jednocześnie, tej rekompensaty, jaką są nasze zmysły, pozwalające dostrzegać piękno i wielkość oraz nasza świadomość tych cudowności, których przecież sama Natura nie czuje. Pozwala docenić wielki dar Boga, a nawet zachłysnąć się nim, jak w przypadku Poety, otrzymującemu impuls do tworzenia strof. Mogącemu wyrazić swą wdzięczność i hołd dla Stwórcy za dobroć tych darów.
Zachwyt nad przyrodą wiąże się często z konkretnymi miejscami, głównie na Pomorzu, poczynając od ogrodu w Malborku, po jeziora na Pojezierzu Kaszubskim, czy w Borach Tucholskich, które Autor wymienia w przypisach, jakby chcąc nas przekonać o realności przeżyć, jakie opisuje. Piękno nocy wzywa Poetę, aby wybrał się do lasu, światło dnia, rozsiewające złoty pył każe podziwiać barwy świata. Jakże Poeta umie się nimi cieszyć – nawet burzą, a potem następującym po niej przejaśnieniem i uśmiechami ludzi, które wywołało. Uczmy się pilnie odnajdywania takich radości, bo życie składa się z chwil. Jeżeli nauczymy się cieszyć nimi, ich pięknem i niepowtarzalnością – zdążymy nacieszyć się tą krótką drogą, jaką nam wyznaczył los.
Jeżeli tyle wzruszeń, tyle szczęścia przelanego poezją na papier, to dlaczego „pogodna rezygnacja”?[10] Czyżby świadomość naszego przemijania, tego za krótkiego żywota, by nacieszyć się pięknem świata, jak zbyt szybko mijającą wiosną? Czy to odejście Bliskich, Kochanych Ludzi – Ojca, papieża Jana Pawła II, Teściowej, Czesława Niemena – każe z „pogodną rezygnacją” „czekać na śmierć niespieszno”, jeszcze tylko zachwycając się bielą i złotem dni, rojami meteorytów i tysiącami innych cudów Natury. Jeszcze snując z Matką wspomnienia swego szczęśliwego dzieciństwa, napawając się cudowną więzią miłości i czułości, jak złotą przędzą lipca, wyrażając serdeczny zachwyt dla Żony i ojcowską troskę dla Syna.
Zachwyt nad przyrodą o każdej porze roku, inny – dla kolejnych jego miesięcy, kiedy docenione są nawet te dni jesienne i zimowe i ten deszcz, który innych chowa po domach, a Poecie każe wyjść na spacer i cieszyć się nim. Zdumienie, że ludzie, zwłaszcza zaganiani, oderwani od przyrody w miastach, nie zauważają cudowności tych zjawisk, które w przyrodzie następują. A przecież czeka Park Oliwski, do którego trzeba się wybrać, aby ucieszyć kwitnącymi magnoliami, czeka Sobieszewo, ze swoimi nadmorskimi lasami i piękną plażą, czeka tyle niepowtarzalnych, wyjątkowych miejsc i tyle chwil. Chwil, które mogą dać poczucie jedności z Wszechświatem: „szedłem, a wraz ze mną świat”. Ten świat, co czasem wyda się prowincją, z której wszędzie daleko, jak z odludzia nad jeziorem, gdzie w samotności można zgłębiać tajemnicę dotykalności światła, wody i powietrza.
A obok przyrody, albo razem z nią, jest zachwyt muzyką, aż do zatracanie („znikam w muzyce”), wielkimi dziełami, zwłaszcza w wykonaniu wirtuozów wokalnego kunsztu. Poeta nie waha się uhonorować śpiewaczek, których głos i wykonanie utworów wprawiły Go w zachwyt, wymieniając je w podtytułach wierszy lub tekście. Stanowią również cud Natury, podobnie jak piękno muzyki Mistrzów, a także piękne freski, czy poruszające dzieła filmowe. W chwilach zwątpienia jest więc nadzieja na coraz bliższą Wieczność i spotkanie z Bachem, Mozartem i Bliskimi.
Wiersze Jana P. Grabowskiego polecam wszystkim wrażliwym na piękno, wszystkim, których w głębi duszy nurtują pytania o istotę Natury, istnienie Boga, troska o dorastające dzieci, o starzenie się Bliskich i ból po Ich odejściu. Polecam zwłaszcza przyrodnikom. Poszukiwanie wiedzy przyrodniczej bowiem nie powinno być oderwane od pytań o rządzące przyrodą prawa, o jej naturę i naszą z nią współzależność. Nie powinno też nigdy być odarte z szacunku i miłości – z uczuć. A tego możemy i powinniśmy się uczyć z wierszy pomorskiego Poety – Jana P. Grabowskiego”.
dr biologii Michał Buliński, Złoto i biel – nowy wybór poezji Jana P. Grabowskiego”. Recenzja wydawnicza. 6 czerwca 2006 r. Gdańsk.
(dr Michał Buliński pracuje jako starszy wykładowca, kurator zielnika Katedry i Zakładu Biologii i Botaniki Farmaceutycznej Akademii Medycznej w Gdańsku. Działa również w m.in. Polskim Towarzystwie Botaników).
Od napisania tej recenzji minęło pięć lat. Czytając teraz, podczas remanentu literackiego, ten tekst podziwiam rzetelność i elegancję w zachowaniu dr Michała Bulińskiego, któremu – jakaż to coraz rzadsza cecha – „chciało się chcieć”.
Kiedy w jakiś czas potem poprosiłem innego znajomego o pochylenie się nad Poezjami. W tempie andante[11] bardzo szybko otrzymałem zwrot tekstu zagwazdrany jakimiś bazgrołami na marginesach. Przy tym ów znajomy obnosił się ze swoją „dżentelmenerią”.
Patrzę teraz na te zagwazdrańce owego „dżentelmena” i teksty dr Bulińskiego i myślę sobie, że literaturę (w ogóle Sztukę) należy traktować poważnie albo w ogóle do niej się zabierać.
Małe i duże pasje: wydedukowanie, na podstawie rachunków, planety Neptun, zbudowanie teleskopu Hubble’a umożliwiającego oglądanie pięknej barwy Neptuna z bliska, opracowanie Antykwy Półtawskiego, napisanie recenzji przez dr Michała Bulińskiego, napisanie przez Waldemara Smaszcza książki Krzysztof i Barbara…
Także i w wyniku jakiejś mojej pasji powstają takie utwory jak ten poniżej:
LIPIEC
…jak dzień lipcowy oddycham. Ech, po co
mi podróże do krajów nieznanych. Bo i ci,
którzy tam byli nie potrafią nic opowiedzieć.
A mój kraj to… lipiec, który nie ma granic.
Bo jakże wyznaczyć granice zapachów lip
kwitnących albo jak rzekę wiatru ujarzmić?
Oto jedna z takich rzek powietrznych gdzieś
mnie ze sobą zabiera. Ach, dokąd mógłbym
jeszcze dotrzeć gdybym stał się wiatrem?
A tak… lipcem oddycham. I wydaje mi się,
że lipcem jestem i od razu siebie, sprzed lat,
odnajduję, kiedy jeszcze chłopcem byłem.
Pod semaforem pociąg przystawał, pachniał
żelazem, parą i wiatrem. Gwizdnął, ruszył i
powiózł ze sobą przestrzeń. Znikał, ja stałem
zazdroszcząc, że muszę zostać, gdzie jestem.
Były wakacje, lipiec, jak teraz, i wszędzie: aż
po horyzont i do nieba też było blisko. Nikt
nie myślał o podróżach. Zresztą po co i gdzie?
A gwiazdy wisiały tak nisko, że tylko je rwać.
Czasami brakuje mi tamtych przestrzeni, lecz
kiedy lipcem zapachnie już jakbym tam był.
W miejscu, którego już nie ma, chociaż jest:
kiedy pod lipą wezmę nieco większy oddech.
16 lipca 2011 r.
FIOŁKOWE NIEBO
Lipiec w tym roku był wyjątkowo kapryśny i deszczowy. Jak to lipiec – można by powiedzieć. Lipce, bowiem są albo bardzo upalne, albo zdarzają się, tak jak tegoroczny, niestety, deszczowe.
Zdarzyło się jednak i podczas tegorocznego lipca kilka dni i nocy pogodnych. Tak było także 15 lipca br., kiedy to późnym, księżycowym, wieczorem, a właściwie już nocą, wracałem z Przymorza od K., kolegi ze studiów.
Zasiedziałem się wtedy u niego trochę „przy piwku”. Wspominaliśmy czasy studenckie, a nade wszystko Toruń. Kiedy wychodziłem K. zatroskał się o mnie i zapytał: „Może ci, Jasiu, wezwać, taksówkę?” – „Przymorze znam jak własną kieszeń, na sąsiedniej ulicy przemieszkałem kilkanaście lat. A na Chełm mam teraz bezpośredni tramwaj” – odparłem i ani mi przez myśl nie przeszło aby wracać do domu taksówką.
Nie przypuszczałem, że około północy spotkam w tramwaju aż tak przedziwnych pasażerów, bo: płakały jakieś niemowlaki z podpitymi, młodymi, rodzicami (skąd oni o tej porze wracali z tak małymi dziećmi?); pojawiało się coraz więcej, im bardziej dojeżdżaliśmy do śródmieścia, bardzo młodych i bardzo skąpo ubranych dziewcząt (czyżby tak późno wracały z plaży? a może już na plażę się wybierały?); na każdym przystanku wsiadali jacyś „napakowani” faceci z wytatuowanymi ramionami, także, co najmniej, „po pyfku”.
Tak to w gwarze niemowlaków, głośnych rozmów telefonicznych i dialogów współpasażerów usiłujących przekrzyczeć tramwajowy hałas dojechałem, szczęśliwie, na Chełm.
Wysiadłem na pętli i zdumiałem się przedpółnocną ciszą, Księżycem w pełni a nade wszystko niespotykanym kolorem nieba. Nigdy jeszcze dotąd nie widziałem nieba w takim kolorze. Był to, bowiem kolor atramentowy, ale jakby przechodzący w barwę ametystu. Albo cyklamenowo–chabrowy? Lub kobaltowo–purpurowy? Na pewno dużo było w nim szafiru i ultramaryny. Zapewne było tu trochę błękitu Thénarda a także i błękitu Turnbulla. Słowem był to kolor… fiołkowy. Wpatrywałem się w to fiołkowe niebo, w Trójkąt Letni, odnalazłem gwiazdozbiory Wodnika i Koziorożca. To w ich okolicach niebawem będzie można dostrzec „spadającą gwiazdę”.
Byłem sam, nie licząc kilku pasażerów, którzy spieszyli na nocny tramwaj. Okna mieszkań były rozświetlone od świateł telewizorów. Nie widziałem aby ktoś jeszcze spoglądał w niebo.
Co takiego oglądali w tych telewizorach? Dyskusje żrących się publicznie „polityków”? Jeszcze jedną masakrę, powódź, pożar, wypadek? Albo „kabaret” z wygłupiającymi się, bełkoczącymi coś facetami? Lub po raz kolejny powtarzany „hit” o narkotykowym gangu? Głupią, polską, „komedię romantyczną”? „Kryminał”, w którym nie wiadomo o co chodzi?
Dlaczego nikt nie rozmawiał o lipcowym, fiołkowym, kolorze nieba? Albo w ogóle o tym co dzieje się na niebie?
Ileż jeszcze jest do odkrycia, do poznania, do przeczytania. Oto czytam, i naczytać się nie mogę, Piękną chorobę Mieczysława Jastruna:
„Ale wtenczas, w owym liście byłem pewny sławy pośmiertnej, co najmniej tak jak Słowacki. I jak on mieszałem rzeczy prawdziwe z wymyślonymi. Ale trzeba pamiętać, że żyjąc na wpół w świecie rzeczywistym, na wpół w wyobraźni, z początku nie odróżniałem tak surowo prawdy od zmyślenia. Później miałem się przekonać, że granica jest bardziej umowna niż się sądzi. Wynika to z natury naszych pojęć i z natury języka; to, co przeżywamy, jest chwiejne, porywane falami ustawicznej zmiany, nie utrwala się z dostateczną wyrazistością, by w jakiś czas później mogło być jeszcze sobą, a przecież wszelki zapis jest zapisem pośmiertnym; słowo, które ma utrwalić to, co zniknęło, z natury ubogie i niewierne – stworzone zostało nie do takich skomplikowanych celów – jest właściwie bezradne wobec żywiołu, który nie chce nazwania, rozrzutny i bezimienny.
Nie mogąc uchwycić istoty zjawiska, zdradza, wyrażając coś niby podobnego, jednak coś zupełnie innego, język tworzy mimo woli rzeczy nowe, inne od tych, które chcielibyśmy wypowiedzieć, zmyśla często w sposób przekonywający, tak że w końcu znużeni poszukiwaniem wyrazu, godzimy się na wersję rzeczywistości, jedną z możliwych. Poprzestajemy więc na podobieństwach i zbliżeniach, tak jak poeta tłumacząc wiersz z języka na język musi ustępować przed odrębnymi prawami, jakie rządzą językiem, na który tłumaczy, i daje rzecz podobną, a jednak inną, daje nową kreację, gdyż celem jego jest nie wierność znaczeniowa, lecz przede wszystkim duch utworu. Nie da się pogodzić tak absurdalnych sprzeczności; tego, co jest jednorazowe, zrośnięte raz na zawsze z dźwiękiem języka, w którym zostało wyrażone, nie można wyrazić w innym dźwięku. Tak również przekładając pewne zdarzenia na słowo opisu nie tylko odbiegamy daleko od wierności, ale wbrew sobie tworzymy inne zdarzenia, udające tylko podobieństwo do zdarzeń, których wierny obraz był naszym celem. Właściwie pełne zrozumienie tego procesu fałszowania rzeczywistości przez słowo powinno mnie odwieść od próby jakiegokolwiek opisu rzeczy. Rzeczy dziejące się są w ogóle nie do zanotowania, a zapis ich bardziej jeszcze schematyczny i skostniały od zapisu rzeczy minionych. Słowo jest nie tylko czynu testamentem, jest również testamentem każdej chwili”. (s. 86-88)
Tak, takie książki, o takiej tematyce podobają mi się, mimo owego nieszczęsnego „Ale”, od którego także i Mieczysław Jastrun rozpoczyna wiele zdań.
(Nie tylko jednak takie książki mnie interesują. Bo poczytałbym i m.in. Pasje. Filmy Jean-Luca Godarda, i Złotą erę węgierskiego kina. Niedawno kupiłem Filmową odyseję Stanleya Kubricka. A przecież jest to książka, którą ze względu na m.in. chaos myśli w niej istniejący nie daje się czytać. Chyba że we fragmentach. Dlatego nie ufam zakupom przez Internet).
Z powyższego fragmentu można by wziąć pod uwagę dwa ostatnie zdania: „Rzeczy dziejące się są w ogóle nie do zanotowania, a zapis ich bardziej jeszcze schematyczny i skostniały od zapisu rzeczy minionych. Słowo jest nie tylko czynu testamentem, jest również testamentem każdej chwili”. No bo któreż ze słów może oddać kolor nieba, które widziałem 15 lipca br. około północy? Z wielu pozostałbym przy… „fiołkowym”. Czy był to jednak kolor fiołkowy? Czy też takim ja go widziałem? Tym bardziej, więc zdumiewają mnie „powieści” i „opowiadania” „pisarzy”, którzy piszą, piszą, piszą, piszą i nawet im przez myśl nie przejdzie, że: „Rzeczy dziejące się są w ogóle nie do zanotowania…”
27 lipca 2011 r.
Ps.
Drukuje się coraz więcej książek, które (według mnie) są nie do czytania. Produkuje się coraz więcej filmów, które (według mnie) są nie do oglądania.
Oto ja „stary kinofil” (który od jakiegoś czasu przestał jednak chodzić do kina, bo nie ma na co) znowu dałem się podejść cwanym dystrybutorom potrafiącym wcisnąć każdy filmowy „hit” (czytaj: kit). Jakiś czas temu było sporo wrzawy wokół filmu pt. Wyspa tajemnic (Shutter Island – 2010). No, bo wiadomo: Scorsese. Mimo medialnej wrzawy i „świetnych” recenzji zachłystujących się w zachwytach krytyków nie poszedłem do kina na ten film. A teraz kupiłem go za tzw. „grosze” w „pakiecie 3 DVD”. Mój Boże, co za straszliwy gniot. Aż nie chce się wierzyć, że coś takiego nakręcił słynny Martin Scorsese. Po pól godzinie miałem dosyć. Dlatego z taką rezerwą podchodzę do m.in. Essential Killing Skolimowskiego oraz m.in. hitów Międzynarodowego Festiwalu Filmowego Nowe Horyzonty. Najpierw owe dzieła postanowiłem sprawdzić w Internecie. Już wiem, że słynny „psychodeliczny kryminał Wkraczając w pustkę francuskiego skandalisty Gaspara Noe, nie ma nic wspólnego z Kinem jako Sztuką.
POLOWANIE NA PERSEIDY
Niektórzy moi znajomi, tak jak na przykład Ksawery, odzywają się, mniej więcej, co pół roku. Dzwonią – jakby nagle przypomnieli sobie o moim istnieniu – i chcą abym był natychmiast gotowy do wjazdu. Bo wiedzą, że „w to mi graj”, że do wszelkich wyjazdów na „łono Natury” jestem gotów zawsze. Wolę takich znajomych niż tych, którzy wydzwaniają do mnie co dzień, a potem – z przyczyny jakiegoś „sukcesu”, kiedy woda sodowa uderza im do głowy – milkną.
Cóż to za atrakcja jechać nad jezioro albo do leśniczówki? Nikt z rodziny ani znajomych Ksawerego nie chce wyjeżdżać na Kaszuby. Wolą miasto, a wypoczywać lubią w Egipcie lub Turcji, dokąd, z kolei mnie by nikt za żadne skarby nie wyciągnął.
– Zbieraj się, poeto. W piątek po południu jedziesz ze mną na polowanie… – zaskoczył mnie Ksawery telefonem któregoś dnia.
– Od kiedy… ty?!… polujesz? – zapytałem, szczególnie podkreślając to „ty”, gdyż nie znałem go z tej strony
– Od zawsze – odparł. – Poluję od zawsze. Tym razem zapolujemy na…
– …szczupaki? – przerwałem z nadzieją nie czekając na jego odpowiedź.
– Szczupaki? – zdziwił się. – Czyżby to znaczyło, że jeszcze w tym roku nie byłeś na szczupakach?
– Nie byłem nawet nad jeziorem – odparłem zgodnie z prawdą.
– O Bożesz mój – jęknął. – I pewnie w tym roku niewiele napisałeś? – dopytywał się.
– Zgadłeś – odparłem.
– Bądź gotów w piątek po południu. Zapolujemy na… Perseidy. Weź z sobą ciepłą bieliznę. Jedziemy do Marka, do leśniczówki. To „rzut beretem” od Gdańska, ale prawdziwa tam głusza i nie ma „zaśmiecenia światłem” nieba. Jak parę godzin poleżysz na wprost nieba, to na pewno znowu coś napiszesz – zadecydował za mnie.
Byłem gotów o umówionej godzinie. Z balkonu mojego mieszkania trochę sceptycznie popatrzyliśmy w niebo. Obejrzeliśmy na meteo prognozy meteorologiczne.
– Jak ma padać, to będzie padać. A jak nie będzie padać, to nie będzie padać – oznajmił Ksawery z humorem. – Byle tylko Księżyc nam nie przeszkodził, ale i tak pokażemy mu naszą… pełnię – zażartował. – Perseidy nadlecą z północnego–wschodu, więc, rozumiesz, wypniemy się na niego.
Oprócz plecaka taszczyłem do samochodu jeszcze jedną torbę. Ksawery popatrzył na mnie jakby pytał – Po co ci jeszcze… to?
– Wziąłem z sobą Cavę – wyjaśniłem mu.
– Od kiedy ty pijesz kawę? I po co ci aż tyle tej kawy? – udawał zaniepokojenie.
– Wziąłem nie kawę, lecz Cavę – wyjaśniałem. – A poza tym jeszcze coś niecoś na rozgrzewkę.
Ksawery zaciekawiony odwrócił się w samochodzie i, zanim ruszyliśmy, rozsunął zamek plecaka.
– No, tak się domyślałem – uśmiechnął się z pobłażaniem dostrzegłszy butelki z szampanem. – „Cava Cupage de Honor” – przeczytał. Uśmiechnął się jeszcze szerzej, gdy dostrzegł pod spodem litrową butelkę whisky. – „Ardbeg Ten”. No tak, to rozumiem – dodał.
– Zamiast łykać tabletki na obniżenie cholesterolu pani doktor zaleciła mi picie szampana. To najnowszy trend.
– Bardzo drogą kurację pani doktor ci zaleciła wziąwszy pod uwagę, że butelka najtańszego szampana kosztuje nie mniej niż stówka…
– Wolę Cavę niż tabletki…
– Nie tłumacz się – nie dał mi skończyć. – Przyda się i ta twoja Cava, gdy zobaczymy pierwszą spadającą gwiazdę. Wtedy i ty wystrzelisz w niebo.
Czekając na Marka zatrzymaliśmy się w domu Ksawerego, tuż na obrzeżu Trójmiejskiego Parku Krajobrazowego.
– Masz tu idealne warunki do obserwacji nieba – dostrzegłem rozstawionego „panzerschrecka”.
– Niestety, za dużo i tu „świetlnego śmiecia” – odparł.
Niebawem przyjechał Marek. Bardziej wyglądał jednak na intelektualistę niż na leśniczego: modne okulary, fryzura „na zero”, kozia bródka, krawat zawiązany „po włosku”, kanciki na spodniach, wyglansowane buty…
– Gdybyś go zobaczył po służbowemu to byś go nie poznał – wyjaśniał Ksawery.
Podczas niedługiej jazdy do leśniczówki Marek wypytywał mnie o Srebrne adagio, o Terrence Malicka i jego Drzewo życia, wreszcie rozmowa przeszła, na tematy fotograficzne a szczególnie na rozstrzyganie co bardziej nadaje się do fotografowania przyrody: nikon czy canon?
Zerknąłem dyskretnie na Ksawerego: uśmiechał się tak jakby wiedział o czym będziemy z Markiem rozmawiać.
– Zakwateruję was w jednym pokoju „na wyżce”. Tak tu po domowemu nazywamy nasze pięterko. Chyba, że któryś z was chce spać na werandzie? – Marek nie czekając na odpowiedź ciągnął: zapowiada się raczej chłodna noc, więc na werandzie można przeziębnąć. Wprawdzie już trochę w domu „przepalam”, ale na werandzie i tak jest w nocy zimno.
W chwilę potem, gdy rozpakowywaliśmy się na wyżkę wpadły dwa bezrasowe psy.
– Żona wyjechała do koleżanki na Jarmark Dominikański, córki są na wakacjach w Bułgarii, a ja tu gospodarzę z Żołną i Wilgą – przedstawił nam swoje psy.
– Niezła „wyżka” – skomentował „pięterko” – Ksawery. – Będzie tu chyba ze sto metrów kwadratowych. O, i jest balkonik. Szkoda, że wychodzi na południe. Spadających gwiazd chyba jednak stąd nie zobaczymy?
– Póki nie pada przejdziemy się po lesie, pokażę też wam moje jezioro – zapraszał nas Marek już przebrany w swoje leśne ubranie. – Niestety, wygląda na to, że będzie padać – dostrzegł chyba nasze zasępione miny – ale może się około północy przetrze?
Po dwugodzinnym spacerze, podczas którego trochę „rosiło” Marek podprowadził nas nad swoje jezioro.
– O, i jest pan profesor mediewista ze swoją siostrzenicą. Profesor lubi tu pomedytować i zawsze uszczupla moje jezioro o wiaderko płoteczek. Przedstawię was – spojrzał na mnie. – Konikiem profesora jest Młot na czarownice (Malleus Maleficarum). Myślę, że znajdziecie wspólny temat? – czyżby Ksawery zdradził Markowi i to moje zainteresowanie?
– Na jednym z pomostów siedział mężczyzna w średnim wieku ubrany w szare spodnie i podobnego koloru koszulę, na głowie miał jasny kapelusz typu panama. A tuż obok niego, bezpośrednio na pomoście – młoda kobieta z długimi, czarnymi, lśniącymi włosami. Słuchali radiowej dwójki.
Podczas gdy Marek podszedł do siedzących na pomoście my z psami pozostaliśmy nieco w tyle.
– A cóż to Andrzeju, kolacji z tych płoteczek nie będzie. – Mówiąc to sięgnął garścią do wiadra i wyciągnął stamtąd garść srebrzących się małych płotek.
– Witam cię Marku, odparł profesor. Widzę, że przyprowadziłeś swoich gości aby im pokazać jezioro?
– Z Ksawerym już się znamy. A ty jesteś poetą – Andrzej podał mi swoją dłoń – specjalistą od Malleus Maleficarum? – uniósł nieco brew jakby się dziwił mojej najnowszej lekturze. – A to jest moja czarownica… to jest, przepraszam, siostrzenica Zuzia…
Młoda kobieta odwróciła się i kiedy ujrzeliśmy jej piękne, czarne oczy żaden z nas: ani ja, ani Ksawery nie uwierzył – jak potem rozmawialiśmy – że jest siostrzenicą profesora. Była na to za piękna.
– Co, co to ma znaczyć? – obruszył się Andrzej, gdy zajęty z nami rozmową usłyszał jak Marek z rozmachem wylewa zawartość jego wiaderka do jeziora. – Siedziałem całe popołudnie aby te płoteczki złowić.
– Profesor pozwoli do mojego sadzaka – Marek mówiąc to prowadził nas wszystkich do ukrytych wśród trzcin kilku sadzaków. – Proszę, płoteczki! – mówiąc to zaczerpnął siatką srebrny kłąb płotek.
– Ach, same patelniaki – oczy Andrzeja rozbłysły radością. – Po ile je sobie cenisz?
– A tu węgorze – nie słuchając go otwierał następny sadzak Marek. – A może szczupaczka? Każdy, na oko, ma nie więcej jak kilogram…
– Marek, przestań!!! – niemal jednocześnie krzyknęli Andrzej i Ksawery. Zawtórowały im cichym skomleniem Żołna i Wilga.
– No więc tak… – decydował Ksawery – mogę ci, Andrzeju, dać wiaderko tych patelniaków…
– Dać? Nie chcę! Nic nie jest za darmo…
– Dać pod dwoma warunkami: że nie będziesz nas zamęczał Młotem na czarownice, a po drugie, że twoja czarownica tj. siostrzenica pomoże mi z tych ryb przygotować kolację…
– Może by tak ktoś mnie o zdanie zapytał? – Zuzanna uśmiechnęła się i pobiegła przed nami z Żołną i Wilgą.
Zuzanna nie przyłożyła do ryb ręki. Zajęła ją, bowiem zabawa z psami. Płotki– patelniaki przygotował „na chrupko” Marek. A węgorze – ja sam, gdy już „się wytarły” w wiaderku z solą.
Smażone na maśle, smakowały po chrupkich płotkach wybornie.
Zaczęło mżyć. A niepokojem popatrywaliśmy na zachmurzone niebo. Nie wiedzieć kiedy litrowa butelka dziesięcioletniej whisky okazała się pusta, lecz na jej miejscu pojawiła się następna, trochę mniej „dymna”. Andrzej nie znając mojego zwyczaju, że nie przepadam za whisky popatrywał na mnie nieufnie, gdy dolewałem sobie alzackiego gewürtzraminera. Nawet mu się wymknęło, że ktoś kto nie lubi mocnego trunku nie zrozumie do głębi Młota na czarownice, ale Ksawery i Marek go uciszyli przekonując, że jest w błędzie.
– Ja? Ja jestem w błędzie? – dziwił się – ale intuicja mnie nie zawodzi…
– Ale węgorzyk na maśle ci smakował? – pytali go to Marek, to Ksawery.
– Jest wyborny, wprost wyśmienity – popatrzył na mnie nieco łaskawiej Andrzej, ale…
Nie dokończył, ponieważ jego wzrok padł na otwarte drzwi werandy. Stała w nich cała
w księżycowym świetle Zuzanna.
– Do jeziora zaczynają spadać pierwsze gwiazdy.
Na te słowa zerwaliśmy się, chwyciliśmy kurtki, gumowce i czym prędzej pośpieszyliśmy nad jezioro. Staliśmy na pomoście zachwyceni ciszą i księżycowym blaskiem. Nagle powierzchnia wody poruszyła się i u jej wschodniego krańca wybłysł pojedynczy, ostry blask, który zniknął na tle nieba. Za nim pojawiły się blaski następne.
– Nic tu po nas, gdy będziemy tak stać i stać – odezwał się Ksawery. – Na twojej łące przed leśniczówką będzie się można przynajmniej położyć.
W kilka chwil potem w pozycji pół-leżąc, pół-siedząc opatuleni czym tylko się dało wyczekiwaliśmy z lornetkami w dłoniach na następne Perseidy. Marek rozpalił nam mały „ogieniek”, przy którym położyły się Żołna i Wilga. Psy nie spały jednak, lecz razem z nami obserwowały niebo.
Dopiero około czwartej nad ranem wybłysnęły kolejne roje Perseid. Aby to uczcić niemal jednocześnie wystrzeliliśmy z Ksawerym wprost w niebo Cavą. Zaraz potem z nieba zaczęły spadać drobniutkie krople jakby dżdży, niby mgły.
– O, Cava nam spada z nieba, powąchajcie jak pachnie – odezwał się Marek.
Rzeczywiście, deszcz – bo to, niestety, był przedporanny deszcz – pachniał przepięknie: jakby oddalą nieba, może spopielonymi Perseidami?, a także jeziorem i lasem.
16 sierpnia 2011 r.
BOLEŃ
Bardzo szybko ubywa dnia, ale za to światło, które pozostaje z każdą chwilą staje się coraz piękniejsze. Nie ma, bowiem piękniejszej pogody, jeżeli jest słonecznie, niż wrześniowa. A co dopiero „wyprawia się” w październiku jeśli pojawia się „złota, polska jesień”…
Może właśnie dlatego wybrałem z różnych możliwości, mając dość nadchodzących „wyborów” i bezustannie kłócących się polityków … bolenie.
Pisząc o możliwościach miałem na myśli m.in. Festiwal Golbergowski w Kościele św. Trójcy w Gdańsku, występ Tytusa Wojnowicza i Elbląskiej Orkiestry Kameralnej w Teatrze Miejskim im. W. Gombrowicza w Gdyni oraz Drzewo życia Terrence’a Malick’a w kinie „Neptun”.
Trochę mi było żal pierwszego koncertu Goldberg Baroque Ensebble – na początek „szły” osiemnastowieczne kantaty okresu wielkopostnego – ale gdy pomyślałem, że trzeba będzie siedzieć kilka godzin w tłoku i zaduchu to odechciało mi się i do św. Trójcy nie poszedłem. (Koncert ten zresztą był transmitowany w II pogranie Polskiego Radia, tak że mogłem go sobie nagrać).
Jechać, poza tym, w niedzielne popołudnie aż do Gdyni – za daleko. A Drzewo życia jeśli aż tyle czekało, to jeszcze poczeka.
(Ostatnio, zresztą widziałem kilka niezłych filmów, właśnie w kinie „Neptun” tj. Niebo nad Saharą (Le Dernier vol – 2009), który reżyserował Karim Dridi, a poza tym w kinie „Kameralnym” Nic do oclenia (Rien à déclarer – 2010), który reżyserował Dany Boon. Natomiast w telewizji: Synowie Katie Elder (The Sons of Katie Elder – 1965), który reżyserował Henry Hathaway), świetny Pierwszy krok w kosmos (The Right Stuff – 1983), który reżyserował Philip Kaufman oraz Letni sen (Sommarlek – 1951), który reżyserował Ingmar Bergman.
Letni sen Bergmana chociaż ma już sześćdziesiąt lat jest, według mnie, arcydziełem. Takie odniosłem wrażenie, gdy oglądałem ten film w któreś popołudnie po zupełnie nieudanym filmie Kowboje i obcy (Cowboys & Aliens – 2011), który reżyserował Jon Favreau. Z Kowobojow i obcych wyszedłem w połowie seansu.)
Ach, zapomniałem jeszcze o tygodnikach. Czegoż to nie można dowiedzieć się czytając cotygodniową prasę: a to, że „Mediami publicznymi rządzą dziś ci sami ludzie, co w czasie afery Rywina. I nikomu to nie przeszkadza” (Artykuł Andrzeja Stankiewicza i Piotra Śmiłowicza pt. „Lwy z Woronicza”, „Newsweek Polska” nr 36/2011, 5-11.09.11, s. 40-43), a to, że „Wojciech Młynarski, który nawet zbrodnie stanu wojennego umiał krytykować z dystynkcją i błyskotliwością, dziś rymuje w „Szkle kontaktowym”, że „pier…” tych, którzy czczą kolejne rocznice tragedii smoleńskiej” (Rafał A. Ziemkiewicz „Oto mowa schamiałego salonu”, „Uważam Rze” nr 31/2001, 5-11 września 2011 r. s. 50-52).
Komu wierzyć, a komu nie wierzyć? Czy prasa aby na pewno pisze „prawdę”, czy też przedstawia wyłącznie punkt widzenia jakiejś „opcji politycznej”? Co to – poza tym – za „wybory” jeśli już za mnie wybrano, a ja mam tylko na wybrańców głosować?
Tym, zatem chętniej zagłębiam się w twórczości Antoniego Czechowa oraz Franciszka Karpińskiego, którego Jan Kott nazwał kiedyś… „prowincjonalnym”.
Tym również chętniej porzucając i Goldberg Baroque Ensebble, i Tytusa Wojnowicza, i Terrence’a Malick’a wybrałem się z Ksawerym na „prowincję”, czyli nad… Wisłę.
Ksawery dosłownie godzinę przed wyjazdem uprzedził mnie o wyprawie na bolenie, sceptycznie popatrzył na mój spinning, po czym orzekł;
– W tym roku jeszcze nie łowiłeś ryb? Nie odpowiada ci łowienie u Marka płoteczek z pomostu, jedziemy więc na bolenie. Co ty jednak chcesz z tym zwojować? – oglądał mój „delikatny” – jak go określił – spinning. – Złowiłeś na nim cokolwiek oprócz płoteczek? – zażartował. – Ach, tak. Złowiłeś przecież siebie…
– Przedtem jednak odhaczyłem 87 cm szczupaka – przypomniałem.
– Ach, tak, rzeczywiście, gdybyś wtedy nie zrobił zdjęć, to bym ci nie uwierzył. A dzisiaj spróbujemy szczęścia na bolenia. – Pokaż, co tam masz – mówiąc to zajrzał do mojego zbioru błystek. – O, widzę, że masz i ciężkie, wąskie wahadłówki – oglądał moje skromne zbiory – trochę tego mało – ale jedziemy nade wszystko aby trochę się przewietrzyć. – Acha, i weź coś na przebranie – dodał – bo będziemy więcej czołgać się i leżeć niż stać. Boleń to bardzo płochliwa ryba. Przekonasz się o tym.
Jechaliśmy w niedzielne wczesne popołudnie (tj. 4 września br.). Termometr na zewnątrz samochodu pokazywał plus 31 stopni C. Według prognoz miało być nie więcej niż plus 22-23 stopni C. Nad Wisłą jednak nieco zelżało, było zaledwie plus 28 stopni C. Kto to widział aby o tej porze łowić ryby, kiedy ponoć najsposobniejsze są do tego świty oraz wieczory? Ja nie wierzę w te przesądy, ponieważ swoje największe szczupaki łowiłem właśnie w gorące południa.
Miejsce wybraliśmy idealne: nade wszystko żywej duszy, bo oprócz nas była tylko rzeka, niebo, no i bardzo dużo spokojnego, przesyconego Słońcem powietrza.
– Być może jest gdzieś tam, przy końcu ostrogi – Ksawery wyjął lornetkę i patrzył w przelewowe bystrza. – O, spójrz, tam musi żerować jakiś boleń podał mi lornetkę i pokazał na głośny plusk na końcu ostrogi. – Najlepiej abyśmy się położyli, ale jak w takiej pozycji wykonać rzut? Uklęknijmy przynajmniej – obserwowałem z niemałym rozbawieniem zachowanie mówiącego do mnie szeptem Ksawerego.
– Do końca ostrogi jest chyba ze dwadzieścia metrów – nie kryłem swojego zdziwienia – jak spod wody, i z takiej odległości może nas dostrzec ryba?
– Jest sprytniejsza niż ci się wydaje. I bardzo płochliwa – mówiąc to przygotowywał zestaw z ołowianką i ciężkim ripperem. – Weź lornetkę i wypatruj na którejś z ostróg swojego bolenia – wyraźnie dał mi do zrozumienia abym mu nie przeszkadzał w przygotowaniach i, w chwilę potem, rzutach.
Usiadłem na brzegu i zapatrzyłem się w piękne światło wrześniowego wczesnego popołudnia.
W tym samym czasie po Gdańsku krążyły zatłoczone tramwaje, w bezokiennych centrach handlowych w przestrzeniach pełnych zaduchu sprzedawcy zachwalali swój towar, ktoś pisał swoją kolejną „powieść”, ktoś wjeżdżał na salę operacyjną, ktoś się rodził, ktoś umierał…
Nagle usłyszałem pojedynczy dźwięk mojego telefonu. Ksawery przysłał mi esemesa z wykrzyknikiem. Spojrzałem w jego stronę. Pokazywał mi głośny plusk przy końcu jednej z ostróg. Szybko założyłem wąską, ciężką wahadłówkę w kolorze starego srebra, dołożyłem trochę ołowiu, wyćwiczonym ruchem zamachnąłem się „jak na szczupaka” i przynęta zniknęła obok miejsca, gdzie polowała ryba. Szybko, tuż pod powierzchnią wody zacząłem zwijać plecionkę. Nic się nie działo. Wtem usłyszałem głośne „klaśnięcie” ogonem o powierzchnię wody i – niemal jednocześnie – chichot Ksawerego. Aby szybciej zwinąć plecionkę mocno szarpnąłem. No tak, zaczep, pewnie o jakiś kamień lub gałąź – pomyślałem i od razu zobaczyłem siebie brodzącego przy końcu ostrogi. Lecz, cóż to?! Zaczep się rusza i odpływa w główny nurt Wisły. Zacząłem biec do końca ostrogi jednocześnie energicznie nawijając plecionkę. Ksawery widząc co się dzieje szpetnie zaklął, położył swój spinning, chwycił podbierak i przybiegł do mnie.
– Czyżbyś coś złowił, jakim sposobem, za pierwszym rzutem? – zadawał mi jedno pytanie po drugim.
Po długiej chwili z ciemnej toni Wisły doholowałem zahaczonego o ogon pięknego bolenia. Nawet nie za bardzo walczył, chyba bardziej zdziwiony zaczepem niż my dwaj. Ksawery podniósł go podbierakiem. Na brzegu po jak najdelikatniejszym odhaczeniu zmierzyliśmy go: miał 52 cm. Popatrzyliśmy na niego, pogłaskaliśmy, pogadaliśmy z nim i ja włożyłem go z powrotem do wody. Chwilę stał jakby zdziwiony nieoczekiwanie odzyskaną wolnością, po czym majestatycznie i spokojnie odpłynął.
Ksawery jednak… „wściekł się”. – No to mamy „po rybach”. „Po rybach”!!! Jak to możliwe by za pierwszym rzutem? Za pierwszym rzutem! – podkreślał – i to jeszcze za ogon! Za ogon!!!
Odszedł ode mnie na kilkadziesiąt metrów. Położył się na ostrodze i obserwował głębię Wisły. Od czasu do czasu, przeważnie klęcząc, zatapiał pilkery albo rippery, to znowu twistery.
Tymczasem ja uznałem, że boleniową przygodę mam już za sobą, zmieniłem błystki i co raz zacząłem wyciągać miarowe okonki. Nie skubnęły jednak moich przynęt ani jaź, ani brzana, ani nawet wzdręga, które także pojawiają się w Wiśle.
Mieliśmy już wracać, kiedy spinning Ksawerego wygiął się, kołowrotek zafurkotał i tym razem ja podbiegłem z podbierakiem. Wielki, srebrzystoszary boleń był zacięty na wszystkie groty kotwiczki. Był większy od mojego. Ksawery triumfował. Nawet nie spojrzał na siatkę, w której znajdowało się kilka garbusów.
– 56 cm, 56 cm – powtarzał, podczas gdy było wyraźnie 55,5 cm. Nie chciałem go jednak poprawiać.
Zabraliśmy z sobą do Gdańska jego bolenia i kilka moich okoni. Nie było co tego połowu rozdzielać, więc oddałem moje ryby Ksaweremu.
Kończył się piękny, wrześniowy dzień lata. Wracaliśmy z „prowincji” do „miasta”. Nigdy więcej już nie powtórzy się taki dzień.
7 września 2011 r.
ANTONELLO DA MESSINA, TYCJAN, VERONESE
1 września br. był, według mnie, najpiękniejszym, jak dotychczas, dniem tego roku. Albowiem najpiękniejsza pogoda zaczyna się wtedy, gdy odchodzi lato, a więc gdzieś tak od połowy sierpnia. A im bliżej jesieni, tym dni są coraz piękniejsze, ale, oczywiście, wtedy, gdy jest bezchmurnie i słonecznie.
Miałem zaproszenie do znajomych by wziąć udział w jakichś zawodach sportowych w hali na Przymorzu. Kiedy jednak pomyślałem, że będę musiał tłuc się tramwajem z Chełma na Przymorze, a potem jeszcze, zmęczony, tą samą trasą wracać to odechciało mi się i zmieniłem plany. Wolałbym taki dzień spędzić nad jeziorem albo, przynajmniej, na spacerze nad zatoką.
Zamiast tego wszystkiego poszedłem piechotą z Chełma do… Muzeum Narodowego w Gdańsku, przy którym od kilku dni wielkie reklamy krzyczą: „Antonello da Messina, Tycjan, Veronese” i trochę mniejszymi literami: „Mistrzowie malarstwa włoskiego z kolekcji Muzeum Narodowego Brukenthala w Sibiu, Rumunia”.
W samo południe przed otwarciem muzeum zebrał się liczny, kolorowy, tłum przeważnie obcokrajowców. A potem wszyscy biegną na piętro i szukają arcydzieł mistrzów. A tu wielkie rozczarowanie: Veronese’a jest malusieńki obrazek weneckiego „pazia”, niewielkie jest także Ukrzyżowanie Antonella da Messiny, niepozorne, utrzymane w srebrzystoszarej poświacie, wyłącznie dla „zaawansowanych”, Ecce homo Tycjana. Muzeum, zatem zastosowało typowy chwyt reklamowy „na nazwiska” licząc na to, że jak ludzie przybiegną na wielkie nazwiska, to przy okazji obejrzą i to, co jest w stałej ekspozycji.
Wyciągnąłem, zatem ołówek i zapisałem obrazy, które zrobiły nam mnie największe wrażenie. Otóż warte uwagi wydały mi się następujące dzieła: wspomniane wyżej Ukrzyżowanie Antonella da Messiny, Józef tłumaczący sny w więzieniu Giovanni’ego Battisty Longetti’ego (1625-1676), wspomniany także wyżej Ecce homo Tiziano Vecellio da Cadore (1485-1576), Szulerzy Michelangelo Merisi da Caravaggio (1571-1610), Śmierć Kleopatry Francesco Trevisani’ego (1656-1746), Polowanie na kozła Domenico Brandi (1683-1736), Martwa natura z owocami Joris’a van Son’a (1623-1667), Spiżarnia Paul’a de Vos’a (1591-1678), Piekło – fantazja Jacob’a Isaacsz’a van Swanenburgh’a (1571-1638), Krajobraz włoski Willem’a van Nieuland’a (1584-1635), Martwa natura z czaszką Simon’a Luttichuys’a (1610-1661), Młoda kobieta w stroju pasterki Jan’a Rutgers’a Niewael’a (1643-1661), Krajobraz z ruinami Jacob’a Issaksz van Ruisdael’a (1628-1682) i Krajobraz w świetle księżyca Aert’a van der Neer’a (1603-1677).
Co mnie ujęło w tych obrazach? Wszystko: kolorysta, tematyka, sposób malowania. Oto – przykładowo – Szulerzy Caravaggio: jakimż trzeba być mistrzem by uchwycić atmosferę karcianej gry, wyraz twarzy graczy… Żaden ze współczesnych malarzy nie potrafi tak malować. Albo przyjrzyjcie się kotom w Spiżarni Paul’a de Vos’a. Te koty są… ponadczasowe, a ileż trzeba cierpliwości i kunsztu by namalować ich brwi, wąsy, sierść, którą aż chce się pogłaskać. No i portret Młodej kobiety w stroju pasterki Niewael’a. Najbardziej zachwycające w tym portrecie są… włosy młodej kobiety. Zawsze, ilekroć zaglądam do muzeum przystaję na długo przed tym obrazem. Któż tak teraz potrafi namalować włosy? Nikt! Ośmielam się twierdzić, że żaden malarz. I jeszcze Krajobraz w świetle księżyca Neer’a. Wspaniały krajobraz. Gdyby to było możliwe bardzo chętnie umieściłbym go na okładce mojej książki z wierszami.
12 września 2011 r.
Ps.
Definitywnie rozstałem się z pierwszym programem Polskiego Radia. Nie mogłem znieść coraz bardziej bezmyślnych „reklam”. Ostatecznie o moim rozstaniu zadecydowała „reklama”, na temat… nietrzymania moczu, śpiewana na melodię modnej niegdyś piosenki. Zatelefonowałem do komórki zajmującej się kontaktem ze słuchaczami. Telefon odebrała jakaś bardzo niemiła, na domiar złego „wyszczekana” pani, która w bardzo arogancki sposób zaczęła mnie instruować, „że przecież wszyscy oddają mocz”. W takiej sytuacji powiedziałem, że „olewam” jedynkę i przerzuciłem się na „dwójkę”, gdzie reklam nie ma (przynajmniej w tak nachalnej formie jak w „jedynce”).
Tu jednak od samiuśkiego rana słuchacze są zamęczani plumskaniem „muzyki” fortepianowej. Boże mój, ileż tego plumskania i bębnienia można słuchać. (Rachmaninowa mógłbym słuchać cały dzień, ale… fortepianowego plumskania i bębnienia nie znoszę.)
Czasami jednak zdarza się muzyka do słuchania. Któregoś dnia nadano Marsza Nr. 1 z serii Pomp and Circumstance autorswa Edwarda Elgara (1857-1934). Marsz ten jest, zdaje się, hymnem piłkarskiej reprezentacji Anglii. Tak mi jednak przypadł do gustu, że nagrałem go sobie jako budzik. A poza tym służy mi jako akompaniament do porannej gimnastyki.
ROSAMUND PIKE, CANTUS CÖLLN I… KLENIE
Siedzieliśmy w kilkoro na porannym seansie w multikinie na filmie… Johnny English Reaktywacja (Johnny English Reborn, 2011 r., reż. Oliver Parker) podziwiając nade wszystko urodę Rosamund Pike[12], gdy rozdzwoniła się moja komórka.
(Na pokaz prasowy tego filmu zaprosił mnie jeden ze znajomych. Trochę mi było szkoda czasu, ponieważ nie przepadam za Jasiem Fasolą, ale dałem się namówić, ponieważ po filmie miała odbyć się dyskusja na temat współczesnego kina, a potem bankiet i, pod wieczór, obiad.
Co do Jasia Fasoli, to podobał mi się z jego udziałem film pt. Wakacje Jasia Fasoli (Mr. Bean’s Holiday, 2007 r., reż. Steve Bendelack), a szczególnie jego ostatnia sekwencja, kiedy to główny bohater schodzi po dachach samochodów wprost do morza).
Johnny English Reaktywacja nie był ani śmieszny, ani sprawnie zrealizowany, jedyną jego zaletą jest udział w nim Rosamund Pike. Zbierałem się do wyjścia z seansu, gdy rozdzwonił się u mnie telefon.
– Nie ma cię w domu, nie jesteś w bibliotece, więc pewnie siedzisz w kinie – usłyszałem pełen dezaprobaty głos Ksawerego. – Jak w taką pogodę można siedzieć w kinie?
Rzeczywiście, wrzesień tego roku nadrabiał wszystkie zaległości tego lata, którego w miesiącach wakacyjnych tak naprawdę nie było. Lato przecież nie kończy się z ostatnim dniem sierpnia, lecz potrafi trwać w najlepsze jeszcze we wrześniu i w październiku.
Nie zdążyłem odpowiedzieć Ksaweremu, gdy usłyszałem:
– Zbieraj się, poeto, jadę do Słupska przez Zawiaty. Jeśli chcesz odwiedzić jezioro Jasień, to masz niewiele czasu.
Chwilę się wahałem. Nie wypadało opuszczać towarzystwa, tym bardziej, że zostałem zaproszony także do dyskusji. (Nie wspominając o obiedzie.)
– Jak masz możliwość wyrwać się w taką pogodę poza miasto, to na co ty jeszcze czekasz? – usłyszałem szept. – Ja bym na twoim miejscu długo się nie zastanawiała – to doradzała mi Z., zajmująca się recenzowaniem filmów w miejscowej gazecie.
– A przeprosisz ode mnie towarzystwo?
– Jedź! – nie dała mi skończyć.
Popatrzyłem jeszcze na Rosamund Pike i najciszej jak to tylko możliwe opuściłem salę kinową.
– Jak można w taką pogodę siedzieć w kinie – Ksawery z niedowierzaniem kręcił głową. Mam nadzieję, że zabranie spinninga i plecaka nie zabierze ci dużo czasu?
– W Jasieniu nie ma szczupaków – odparłem.
– A kto ci mówi, że będziemy w Jasieniu łowić szczupaki?
Aż do Zawiatów nie rozmawialiśmy o rybach. Od razu, gdy wyjeżdżaliśmy z Chełma rozśmieszył nas olbrzymi bilbord z kandydatką na przyszłą posłankę. Jakoś tak dziwnie, jak zawsze, „kwaśno”, bo półgębkiem się uśmiechała. A roześmieliśmy się aż do rozpuku, gdy jeden z kandydatów na posła kazał się sfotografować w czapeczce lotnika.
– Wystarczy włożyć czapeczkę i jest się od razu ważnym – skomentował Ksawery. – I ja mam na nich głosować? Nigdy w życiu.
– Czasami wystarczy sfotografować się w rękawicach bokserskich…
– Szkoda, że nie z piórkiem w tyłku – komentował Ksawery – pewnie ma chudy tyłek i cała jest żylasta.
– Ale przecież to są wybory. I to twój patriotyczny obowiązek aby pójść do wyborów.
– Ja mam głosować na tych, którzy już zostali wybrani? Nie ma głupich.
W ten sposób skończyliśmy rozmowę na temat bieżących tematów. Za to rozgadaliśmy się na dobre o filmie Żelary (Želary, 2003 r. reż. Ondřej Trojan) oraz Mildred Pierce, którego dwa pierwsze odcinki zostały wyemitowane na HBO w poniedziałkowy wieczór.
Ksawery jednak nie mógł uwolnić się od sprawdzania mojej wiedzy na temat wina. Specjalizował się, bowiem w tym temacie i kiedy tylko mógł albo sprawdzał moją wiedzę albo, znacznie chętniej, chciał abym zapamiętał różne winiarskie nazwy.
– Zapamiętaj sobie raz na zawsze: kabinett – to wina lekkie, odróżniające się dużą kwasowością; spätlese – to wina z „późnego zbioru”, czyli winogron zbieranych co najmniej tydzień po dacie normalnego zbioru; auslese – to wina, które powstały z ręcznie wybranych, najbardziej dojrzałych kiści winogron; a beerenauslese – to rzadkie i drogie wino sporządzone z pojedynczo zbieranych i przejrzałych jagód zainfekowanych przez botrytis cinerea; trockenbeerenauslese – niezwykle rzadkie i bardzo drogie wino zrobione z pojedynczych, przejrzałych i zasuszonych winogron także zainfekowanych przez botrytis cinerea. No a eiswein musi być co najmniej klasy beerenauslese.
– A może byś się chciał dowiedzieć co to jest metonimia, hiperbola, peryfraza, synekdocha albo oksymoron?
Ksawery spojrzał na mnie, nic nie odpowiedział, po czym przycisnął gaz.
Nie było dużego ruchu na drodze, pogoda wspaniała, więc trasę z Gdańska do Zawiatów Ksawery przejechał „w zaledwie godzinę i coś kolo kwadransa”.
W Zawiatach wypiliśmy kawę ze znajomymi, popatrzyliśmy na grzybiarzy, a także kilku znudzonych wędkarzy wyciągających z jeziora małe ploteczki.
– A nie chciałbyś, poeto, wybrać się na lipienia? Tu szczupaka nie dostaniesz, lipień to jest dopiero ryba.
– Nie mogłeś mi od razu mówić? Gdzie masz te lipienie?
– To tylko kawałek stąd: za Czarną Dąbrówką, w Podkomorzycach.
W pól godziny potem byliśmy już nad brzegiem Łupawy. Ksawery jednak wyraźnie zwlekał z wysiadaniem z samochodu.
– Wiesz co poeto? Zostawię cię tu na trzy-cztery godziny. Muszę jechać do Słupska. Dasz sobie radę. W razie czego mamy komórki. Zdzwonimy się za jakiś czas.
– Jak można w taką pogodę siedzieć w samochodzie albo w biurze?
– Interesy, mój drogi, interesy – odparł. – Pewnie gdybym cię nie zabrał, to byś cały dzień przesiedział w kinie albo w bibliotece. A tak… próbuj. Szczupaka tu chyba nie złowisz. Może uda ci się złowić lipienia. Na pewno za to złowisz jakiś wiersz. No to nara… oksymoronie – rzucił i szybko odjechał, a ja stałem z wciśniętym mi w dłoń, na odjezdnym, eisweinem, który podał go zamiast dłoni Ksawery.
Zostałem sam. Nagle ogarnął mnie lęk bo aż tyle przestrzeni, powietrza i światła znalazło się wokół mnie. I jeszcze ta nieogarniona cisza pełna nieznanych mi szelestów, frunięć i śpiewów ptaków nieobecnych w mieście. Bo nie było tu ani kawek, ani wron, ani gawronów, ani, nade wszystko, gołębi tak wszechobecnych w mieście. Odruchowo sięgnąłem po komórkę: żadnego, jak można się było spodziewać, zasięgu. Cóż miałem robić z eisweinem w dłoni, ćwiartką spirytusu w plecaku, za to bez czekolady i nawet wody? Chciało mi się pić. Włożyłem gumowce i zszedłem do rzeki. Wyglądała na krystalicznie czystą, w końcu jeśli są w niej lipienie i pstrągi, to musi to być czysta woda. Pochyliłem się i zaczerpnąłem w dłonie wody: była chłodnawa, lecz o niespotykanym smaku świeżości. „Jeśli nie szkodzi lipieniom i pstrągom, to dlaczego miałaby zaszkodzić mnie?” – napiłem się i wstawiłem między kamienie butelkę eisweina.
Rozłożyłem spinning, otworzyłem pudełko z przynętami. Miałem trochę niewielkich obrotówek z jasnymi skrzydełkami oraz kilka małych woblerków w kolorze pomarańczowym, srebrnym, żółtym i zielonym. A może założyć srebrną lub złotą cykadę? Wybrałem mój ulubiony srebrny kolor: może na srebrnego woblerka złowię srebrnego klenia?
Nie, w gumowcach to żadne łowienie. Zdjąłem buty i spodnie, zostałem tylko w koszuli i spodenkach. Wszedłem do wody po kolana, potem, tak jak lubię, do pół uda. W końcu chociaż to druga połowa września, to jednak trwa w pełni upalne lato. Zacząłem obserwować i obrzucać srebrnym woblerkiem rzekę. Dwie rzeczy wiedziałem na pewno: że kleń jest najpłochliwszą, ponoć, rybą oraz że przynętę trzeba mu podać „pod nos”, a raczej „pod pysk”.
W pewnej chwili, między jednym rzutem a drugim, dotarło do mnie, że nie ma wspanialszej chwili, że wokół mnie, mimo mnie, dzieją się cudowne zjawiska jakie mogą tylko istnieć: oto bowiem niepostrzeżenie kończyło się lato i, niemal jednocześnie, wszystko przekształcało się w jesień, pod wspaniałym, otwartym, fiołkowym niebem, które – wydawało mi się – można dosięgnąć dłonią, a może najzwyczajniej w nie… wzlecieć? Niewiele brakowało abym w rozskrzydleniu wspaniałego wrześniowego dnia wzniósł się do nieba, gdy usłyszałem za sobą czyjś glos:
– Niech będzie pochwalony… – obejrzałem się: oto obserwował mnie jakiś starszy, lecz bardzo elegancki pan ubrany z angielska. Ubrany był, bowiem w bardzo gustowny kaszkiecik, koszulę w krateczkę oraz wadery. Całości dopełniał angielski wąsik na roześmianej twarzy.
– Na wieki wieków – odparłem.
– Wybacz, ale ja ciebie obserwuję już od kilku chwil – zaciągał kresowo pan „Anglik”. – Ty się wybrał na klenie, czy na szczupaki, a? Bo ja widzę, że ty chcesz w Łupawie złowić szczupaka. Szczupaki tu się zdarzają, ale Łupawa to typowo pstrągowa i kleniowa rzeka, wiesz o tym, a?
– Znajomy mnie tu podwiózł i powiedział: połów sobie klenia – wyjaśniałem. – A ja nawet nie wiem jak ta ryba wygląda – kontynuowałem.
– Piękna ryba, ostrożna – wyjaśniał starszy pan, po czym uśmiechając się zapytał: – a ty także kresowy, nie za młody ty na kresowiaka, a?
– Moi rodzice pochodzą z Kresów. Moja mama, jest pod dziewięćdziesiątkę, od zawsze mówi z kresowym akcentem, a ojciec, niestety, już świętej pamięci, nigdy nie „zaciągał”.
– A ty widać, akcentem wdał się w mamę.
– A co, słychać ten akcent?
– Troszeczku. A z jakich okolic pochodzili rodzice, a?
– Mama z Ołyki, a ojciec z Równego. Ojciec bardzo często opowiadał mi jak to łowił ryby w Stuble i w Horyniu.
– O to, to. I ja jak byłem młody to tak samo w Horyniu łowiłem. I to nie na takie wędki jak teraz, ale, częstokroć, zwykłe, leszczynowe, a haczyki samemu się robiło. A ryby, jakie wtedy były ryby…
Starszy pan rozmarzył się i zaczął opowiadać o swojej młodości i połowach ryb w Horyniu, a ja dopiero w tej chwili dostrzegłem, że trzyma w dłoni piękną lśniącą muchówkę. Zauważył to i wyjaśnił:
– Mam ją od córki. Dentystka z niej, leczy zęby londyńczykom i ja dwa razy w roku, a i zdarza się częściej, latam do niej. Obkupiła mnie i w wędkę, i we wszystko co potrzeba.
Po czym jakby się zreflektował i wrócił do łowienia ryb.
– Nu tak, my tu wspominamy dawne czasy, a pstrągi i klenie tylko czekają. A ty wkładaj gumowce. Rzeka jest zimna. Przeziębisz się, trzeba stać na płyciźnie, tak do pół łydki i ostrożnie podrzucać przynętę kleniom. Pokaż, na co łowisz?
Zanim jednak pokazałem mu swoje przynęty, i nim obejrzał sobie dokładnie mój spinning, przedstawił mi się:
– Jan Kownacki. Ty możesz mówić na mnie „panie Janku”.
– A ja także mam na imię Jan. I podobnie jak pan wolę jak na mnie mówią „Jasiu” niż „Janie”. A i moja mama również z domu Kownacka. Mój dziadek, ze strony mamy, to także Jan Kownacki–Trybulski.
Sięgnąłem po schłodzonego eisweina oraz dwie szklaneczki z grubego szkła, które zawsze wożę ze sobą i rozlałem do nich wino.
– A cóż to za małmazja? – dziwił się pan Janek.
– Eiswein, beerenauslese – odparłem.
– Soczek, a jaki dobry, tylko trochę słabieńki – podsumował. – No to za Janka i Jasia: za ciebie, za mnie i za twego dziadka Jana.
Wypił, otarł swój angielski wąsik, po czym otworzył swoją niewielką torbę przewieszoną przez ramię, wyjął z niej srebrną cykadę i przyczepił do mojego spinninga.
Wszedł do rzeki, chwilę próbował mojego spinninga, po czym pewnym ruchem rzucił przynętę dalej niż się mogłem spodziewać. Trwało to kwadrans, a może i z pół godziny. W momencie, kiedy podawałem mu drugą szklaneczkę eisweina nagle mocno zaciął, po czym przyholował mieniącego się srebrną łuską klenia.
– Na pewno będzie miarowy.
Odhaczył rybę, zmierzył, pokazał, że ma prawie 48 cm, zademonstrował jej piękną płetwę grzbietową, po czym rzekł:
– To na dobry początek. Teraz ty bierz i rzucaj, a ja pójdę popróbuję na pstrąga – małymi łyczkami skończył eisweina, wypłukał szklaneczkę w wodzie i zaraz w chwilę potem zniknął za zakolem rzeki.
Srebrna cykada Janka przyniosła mi szczęście, bo złowiłem jeszcze dwa klenie. Wprawdzie nie tak duże, bo jeden miał 45 cm, a drugi 42,5 cm, ale byłem w pełni usatysfakcjonowany.
Usiadłem na niewysokiej skarpie: wokół mnie rozgrywał się cud popołudniowego światła. Jeszcze ze dwie godziny a zacznie się „złota godzina”, najpiękniejsza pora słonecznego dnia. Ach, żałowałem, że nie wziąłem ze sobą aparatu fotograficznego. „Boga nie da się dowieść, ale też nie można dowieść, że go nie ma” – przypomniały mi się słowa Michio Kaku, profesora fizyki teoretycznej w City College of New York. No cóż, gdyby Michio Kaku był ze mną w to popołudnie nad Łupawą, i gdyby zobaczył, doznał tych świateł, barw i przestrzeni, to chyba nie miałby już wątpliwości, że Bóg jednak jest. No bo skąd to wszystko się bierze: z samego siebie? I czy wszystko można wytłumaczyć za pomocą równań, obliczeń i fizyki?
– Uuuuooo, ja tu widzę, że do ciebie, Jasiu, z kijem, a raczej z wędką nie podchodź – z zamyślenia wyrwał mnie rumiany i odświeżony popołudniowym światłem pan Janek. – A i mnie się poszczęściło: trzy pstrągi, i trzy klenie. Złowiłem więcej, ale z Łupawy można brać tylko po trzy ryby.
– Jeden z tych lipieni jest przecież pana.
Pan Janek bez zastanowienia otworzył swoją siatkę, po czym zażyczył sobie abym wrzucił do niej i moje ryby.
– Bierz, wszystkie są twoje. Mnie i tak ciężko te ryby do domu nieść. A poza tym ja mam ryb dość na co dzień – dodał. – Mieszkam tu w okolicy, zapraszam na herbatkę. A i u mnie na górce jest zasięg – mówiąc to pokazał na mój telefon komórkowy.
Obserwował mnie, zatem od chwili gdy rozstałem się z Ksawerym? Szliśmy do domu pana Janka pobudowanego na niewielkim wzgórku. Ugościł mnie tam przywiezioną z Londynu, co podkreślił, herbatą oraz owocami, bo, jak powiedział, chleba nie je: tylko owoce i warzywa, i dlatego żyje tyle lat, a czuje się znakomicie.
– A nie smutno tu panu samemu?
Zdziwiło go to moje pytanie, lecz odrzekł:
– Samotny? A gdzie tam. Mnie tam samemu najlepiej. Wszystko tu mam, a jak chcę iść do ludzi, to mam trochę sąsiadów. Albo zachodzę, jak warto, do wędkarzy. Takich, co to łupią ryby nie patrząc na rozmiar nie lubię. A ty, widać przyjechał bardziej dla okolicy, patrzenia niż dla ryb. Nie pomylił się ja, a?
– Ma pan rację, panie Janku – potwierdziłem.
– O to, to. A samotny każdy się rodzi, i samotny umiera. Po co mi ten Londyn, po co mi wielkie miasta. W wielkim mieście nie spotkasz tego, co możesz spotkać tutaj: spokoju i ciszy.
Pogadaliśmy jeszcze z godzinę, pan Janek kazał mi wypatroszyć ryby aby nie „paćkać się” z ich skrobaniem w mieście i przy tej czynności rozdzwonił się Ksawery.
– Podprowadzę cię do szosy, po co twój znajomy ma tu błądzić w ciemności – zaofiarował się z pomocą pan Janek, ponieważ zapadł już wrześniowy, szybki zmierzch.
– A o mnie się nie troskaj. Ja tutejszy. Do siebie na pewno trafię.
Kiedy podjechał Ksawery pana Janka już nie było. Zniknął w ciemnościach bez pożegnania? – trochę się zdziwiłem, ale przecież pożegnaliśmy się już przedtem.
– No i jak minęło popołudnie? – zagadnął Ksawery.
– Trzy pstrągi i sześć kleni – odparłem.
– Czy czasem nie pomógł ci ktoś ich złowić?
– Spotkałem starszego pana, który mieszka tu nieopodal, zresztą mój imiennik, pan Janek…
– W tych okolicach nikt już od dawna nie mieszka – pośpieszyła z wyjaśnieniami Tola, którą do Zawiatów podwoził Ksawery. – A na wzgórku, o którym pan mówi jest tylko od wielu lat opuszczone domostwo.
– Daleko jej do urody Rosamund Pike – dostrzegłem jej ostry profil i włosy w kolorze i o konsystencji mopa, gdy wysiadała w Zawiatach. – Po co, więc zabiera głos w sprawach, których nie doznała – pomyślałem.
Kiedy już Tola wysiadła w Zawiatach i Ksawery nastawił płytę z zespołem Cantus Cölln przez chwilę jechaliśmy, rozgarniając ciemność, w milczeniu.
– Nie wierzę abyś złowił tyle ryb – podsumowywał Ksawery. – Jesteś niezłym wędkarzem, więc trafiła ci się jedna ryba, a drugą złowiłeś przypadkiem. A pozostałe albo gdzieś kupiłeś albo ktoś ci dał – żartował
– Albo mi się cudownie rozmnożyły.
– W to ja już za bardzo nie wierzę.
– A jak tam twoje, winiarskie, zamówienia – zmieniłem temat.
– A dziękuję. Okazuje się, że coraz więcej osób mogę przekonać do białego wina. A ci, którzy popróbują eisweina wracają do niego.
Gwiazdy, niby srebrne cykady wyroiły się na pogodnym, wrześniowym niebie. Być może pan Janek zdejmuje je po jednej, aby nimi łowić klenie? Jeśli zdarzą się ciemne, bezgwiezdne noce, to znaczy, że wszystkie cykady zostały już zdjęte i sezon na klenie się skończył.
A u mnie nad biurkiem wisi, niby gwiazdka, srebrna, kleniowa, cykada od pana Janka.
26 września 2011 r.
[1] „Nigdy nie było takiego rozdźwięku pomiędzy sztuką, a społeczeństwem, jak właśnie dzisiaj. Malarstwo przypominające – jak to zjadliwie pisał kiedyś o nim Słonimski – „atlasy chorób skórnych”, przyprawiające o rozpacz i bezdenny smutek i każące myśleć z tęsknotą o 19–wiecznym, kolorowym, jasnym i radującym oko i duszę światłem impresjonistów. Muzyka ogłuszająca kakofonią swoich hałasów, w których niepodobna dosłuchać się jakiejkolwiek melodii i które wyzwalają jedynie niekontrolowane odruchy agresywne. Wiersze, z których myśl i uczucie ulotniły się bezpowrotnie i zastąpione zostały niezrozumiałym bełkotem. Powieści, z których wieje rozpaczliwa bezdenna nuda. Teatr, który eksponuje zapamiętale beznadziejną brzydotę i głupotę ludzkiego świata. Rozmyte zostały zupełnie wszelkie kryteria oceny, co jest sztuką, a co na pewno nią nie jest, otwierając szerokie pole do nadużyć. W dziedzinę twórczości artystycznej wtargnęły tłumy bazgraczy i grafomanów, usiłując stosować swoisty terror wobec niepewnej swoich założeń krytyki i wobec zdezorientowanej publiczności. Tę pustkę i jałowość przesłania się często „hermetycznym” językiem, budując z zapałem między dziełem a jego potencjalnymi odbiorcami przegrody nie do pokonania, a ewentualny trud przedzierania się przez ów bełkot okazuje się nazbyt często nieopłacalny, bo albo ukrywa jakieś treści beznadziejnie banalne, albo język ów opiera się w ogóle jakimkolwiek próbom pojęciowej artykulacji.” – prof. dr hab. Artur Hutnikiewicz („Świat na zakręcie historii…” Z profesorem Arturem Hutnikiewiczem współtwórcą toruńskiej polonistyki rozmawia Mirosław Strzyżewski. „Przegląd Artystyczno-Literacki”, marzec 1995 r. nr 3, Toruń, s. 13-15).
[2] Informacje te podaję za: Andrzej Bukowski Wielki krok w kosmos, „Kamera” 4/2008 (29), str. 16-27. )
[3] Cytuję za: Mowa noblowska. Pochwała czytania i fikcji literackiej Mario Vargas Llosa. „Gazeta Wyborcza” z 11-12 grudnia 2010 r., str. 24-25. Przekład Maciej Stasiński.
[4] Wydawca Algo Sp. z o.o., Toruń 2010.
[5] John Donne żył w latach 1572-1631
[6] Tytuł tego zapisku wziąłem z wypowiedzi Łukasza Barczyka. (Zrobiłem film ekstremalnie oryginalny. Z reżyserem Łukaszem Barczykiem rozmawia Karolina Sulej. „Wysokie Obcasy”, 26 marca 2011 r., nr 12, str. 42-45.)
[7] „KANCLERZ
Ha, ha, ha!
(wskazując palcem drzwi)
Wynoś się, mówię!
PIJAK (z podziwem)
Palic!
KANCLERZ
Wynoś się!
PIJAK
Palic!
KANCLERZ
Won!
PIJAK
Ale to palic!”
Witold Gombrowicz Ślub.
[8] „Uśmiech i grzeczność to coś o wiele ważniejszego, niż mogłoby się wydawać. Jeżeli nie ma zbyt wielu powodów do uśmiechu, to grzeczność powinna być bezprzyczynowa, i to, że jej tak często brakuje na co dzień, nie jest tylko świadectwem, iż żyjemy w nie najłatwiejszych czasach. Jest dowodem zobojętnienia, schamienia, zbydlęcenia. Smutno”. Edward Dziewoński W życiu jak w teatrze, Czytelnik, Warszawa, 1989 r. , s. 16. Jest to jedna z książek, które przeczytałem podczas pobytu w sanatorium.
[9] Wszystkie cytaty pochodzą z książki Michela Tourniera pt. Piętaszek czyli Otchłanie Pacyfiku, w tłumaczeniu Marii i Cezarego Gawrysiów, Państwowy Instytut Wydawniczy, 1977 r.
[10] Tytuł książki Pogodna rezygnacja (od tytułu wiersza) zmieniłem na Złoto i biel. Książka ta została wydana w 2007 r.
[11] Książkę tę wydałem w 2009 r.
[12] Rosamund Pike, znana jest z m.in. następujących filmów: Rozpustnik (The Libertine, 2004 r., reż. Laurence Dunmore), gdzie występuje jako Elizabeth Malet; Suma i uprzedzenie (Pride & Prejudice, 2005r., reż. Joe Wright), gdzie występuje jako Jane Bennet; Była sobie dziewczyna (An Education, 2008 r., reż. Lone Scherfig), gdzie występuje jako Helen.