SONATA OBOJOWA

Wybór liryków
Data wydania: 2003

„Wyjątkowym przeżyciem jest lektura nowego tomu Jana P. Grabowskiego. Jest to lektura fascynująca i porywająca. Warto do niej wracać”.

Fragment wstępu do książki Stanisława Bogdanowicza. Gdańsk, 2002

 

SONATA OBOJOWA.

Wybór liryków,

Wydawnictwo Diecezji Pelplińskiej „Bernardinum”,

Pelplin 2003, ss. 167 (47 wierszy + proza).

 

Wydanie książki sponsorowała

Bazylika Mariacka w Gdańsku.

 

Książka ta ukazała się z okazji 25–lecia jubileuszu literackiego autora. Zawiera nagrodzone na ogólnopolskich konkursach literackich wiersze z lat 2000–2002 oraz utwór pt. Kwartet malborski. Wstęp do tej książki napisał ks. infułat Stanisław Bogdanowicz, proboszcz Bazyliki Mariackiej w Gdańsku.

(Uroczysta promocja Sonaty obojowej. Wyboru liryków odbyła się dnia 10 czerwca 2003 r. w Sali Koncertowej XVIII-wiecznego Domu Uphagena Muzeum Historii Miasta Gdańska. Słowo wstępne wygłosił dr inż. Andrzej Januszajtis. Wiersze czytali: Halina Winiarska i Jerzy Kiszkis, aktorzy Teatru „Wybrzeże” w Gdańsku. Oprawa muzyczna w wykonaniu solistek Zespołu Muzyki Dawnej Cappella Gedanensis: Elżbiety Michalik – obój, Aleksandry Stam-Grzywacz – obój i Elżbiety Kulińskiej – szpinet.

Podczas tej promocji autor otrzymał z rąk Wojewody Pomorskiego Medal Sint Sua Praemia Laudi. (Jest to Medal, który przyznaje Wojewoda Pomorski osobom lub organizacjom za wybitne zasługi dla Województwa Pomorskiego).

 Natomiast w rodzinnym mieście poety tj. w Malborku promocja Sonaty obojowej. Wyboru liryków, obyła się dnia 23 października 2003 r. w Sali Koncertowej Muzeum Zamkowego w Malborku pod patronatem Burmistrza Miasta Malborka oraz Starosty Powiatu Malborskiego. Słowo o poecie wygłosiła Krystyna Lisowska, polonistka z Liceum Ogólnokształcącego im. Henryka Sienkiewicza w Malborku. Wiersze czytali: Halina Winiarska i Jerzy Kiszkis, aktorzy Teatru „Wybrzeże” w Gdańsku. Oprawa muzyczna w wykonaniu solistek Cappelli Gedanensis: Elżbiety Michalik – obój, Aleksandry Stam-Grzywacz – obój i Elżbiety Kulińskiej – szpinet).

 

Zawartość: Adagio na obój. Liryki z 2000 roku: Chodź, pójdź za mną…; Koncert B-dur na trzy oboje Georga Philippa Telemanna; Trawnik… na brzegu oceanu kwietnia; Pod Lirydami się zatrzymałem; Ależ trawa dziś miękka; Panna Jeziorna; Wieczorne pożegnanie; Słucham wiatru; Wywyższenie; Elegia przed rozświtaniem; Elegia o świętej codzienności; A niektóre jeziora już stanęły lodem. Nic: tylko życie. Liryki z 2001 roku:  Już poza nami; Nic: tylko życie; Chwalę Cię – Niewidzialny? – Panie; Panie, tyle tu Ciebie, nagle…; Oto najzwyczajniejsza łąka; Cały szczęśliwy jestem; Październik, jakże wiele…; Bo w mieście – październiku – prawie cię nie ma; Chciałbym, chociażby, twój głos usłyszeć; Za kilka dni. W świetle jasnoturkusowym. Liryki z 2002 roku: Tymczasem biel wszystko przykrywa i przenika; Najlepiej by wszystko za drzwiami pozostało; Wszystko jest moje; Czy „teraz” jest dosiężne?; Ach, zatrzymać się w… „teraz”; Jedyne, co jest pewne?; Czytając notatkę pasową na temat barwy Wszechświata; Bo przecież prawie go już nie ma; Zanosi się na pierwszy, wiosenny deszcz; Kto cię – azalio – stąd dostrzega?; Wczesne popołudnie; Lody z Michelangelo Antonionim; Dziękuje ci tym wierszem; Zastaję cię poranku…; Wschodni wiatr; Purpurowa serenada; Pięćdziesiątka; O pani, o nocy sierpniowa…; Jesteś…; Jesienne maciejki; Zieleń – złotu miejsca ustępuje w ogrodzie; Bo w listopadzie w dzień nie zdarza się nic istotnego?; Antrakt; Śnieg pod nogami nam zaśpiewał. Kwartet malborski: Po…; Przebudzenie w cieniu jabłoni; Hortus deliciarum; Świat, któremu nie ma kto się przyglądać, przestaje istnieć.

 

CHODŹ, PÓJDŹ ZA MNĄ…

 

Chodź, pójdź za mną, zostaw

duszną klatkę swojego mieszkania.

W nim Niespotykane już się nie wydarzy. Jeszcze raz,

co najwyżej, w okno jasne spojrzysz,

aby odnaleźć tutaj – swoje, stąd – marzenia. Albo dnie,

co przyjdą. I staną się podobne jeden do drugiego.

 

Wejdźmy, zatem – co prędzej – w krajobraz zimowy.

To w nim, nie w liryku, spełni się poezja bez słów.

„Boże mój, aleś tu się napracował” – powie,

przystając, mój przewodnik podczas tej wędrówki.

 

Zapatrzony na las cały skryty w kopnym śniegu zapyta:

„Gdzież to zawędrowaliśmy? Gdzie jesteśmy? Nikt nie wie?

 

Może tylko On, który nas tu przywiódł, aby – właśnie nam? –

jeszcze raz pokazać… że jest. Że bez niego nic nie może się obyć?

 

Bez niego i naszego, w tym stworzeniu, udziału?”

 

Co krok, zatem, a świata ze śniegu i bieli stwarzanie.

Co krok także, a coraz bliżej Nieuniknionego jesteśmy.

 

Przed nami, na wskroś lasu, jeszcze jedna ścieżka.

Stary, z drągów i gałęzi, mostek nad strumieniem rzucony.

Zaraz potem jar. Nad nim kilka drzew złamanych

po ostatniej wichurze. Przysiadamy – na jedną chwilę,

tyle, by odpocząć – na ściętym pniu buka, nieco już zdrożeni.

 

I wtedy wszędzie:

w nas, tuż obok, razem z nami się staje,

rozprzestrzenia, rozbrzmiewa…

– w długooddechowych, ekspresyjnych frazach –

adagio z koncertu G-dur na obój

mistrza Telemanna. Słuchamy lasu.

Oddychamy z nim razem. I wtedy wiem,

że jeszcze tu jesteśmy. Wiem, że jeszcze żyjemy.

 

Jakże stąd daleko do codziennych: spraw, zdarzeń, wymiarów.

 

(2000)

 

 

NIC: TYLKO ŻYCIE

 

Cisza. Cyt.

Zupełnie „nic” nie dzieje się: wczesny,

– jak inne – styczniowy wieczór.

Za szybą mgła nieprzenikniona

tłumiąca odgłosy z miasta, z nieba: zewsząd.

 

Jesteśmy razem, wszyscy, w domu:

żona i syn oglądają nagrany

– z video, dla nich wcześniej – film,

którego tytułu i tak nikt nie zapamięta…

 

Zatem „nic” nie dzieje się: jedynie w tle,

w moim pokoju, zegarek słychać.

Zwykły, w srebrnej kopercie, mechanizm,

który… nie, „nic” jego tykanie nie przybliża,

gdyż Śmierć, Wieczność, Ostateczność są

przecież z nami wszędzie, przez cały czas, obecne.

 

Zatem… zupełnie „nic” nie dzieje się:

bo wszystko i wszędzie

od początku do końca jest wiadome?

A te nie do nazwania,

nie do uchwycenia chwile,

kiedy „nic” nie dzieje się? „Nic”? Tylko – życie.

 

(2001)

 

 

PANNA JEZIORNA

 

Za każdym razem – ładniejesz,

gdy cię w wyobraźni albo

we śnie spotykam: w rozbłyskach,

w lśnieniach, w światłach wody.

 

Jesteś jak ta pogoda sierpnia

rojami meteorów rozświetlana. One

z jezior śródgwiezdnych przybywają.

Ciebie – blaskiem, prześwitującym,

jak topaz – woda jeziorna stwarza.

 

A może aż ta przestrzeń

spod niebiańskich wymiarów?

Bo pyłem zielonozłotym

na włosach twoich, na dłoniach,

na powiekach się kładzie.

 

A gdzie spojrzysz Tam sierpnia uroda jaśnieje.

I zmienia się jak w Słońcu kolor twoich oczu.

I wówczas dzień i świat radosnymi się stają.

 

I jesteś jak zapach wysłonecznionej wody.

Bo latem także najbardziej mnie zachwyca… woń

jeziornej, na wskroś przesyconej Słońcem wody.

 

A kiedy nad jeziorem cię spotykam

cała jesteś w szelestach, w szeptach,

w dotykach lata… I jakże mu wtedy nie

pozazdrościć? Bo nad jeziorem lato

na dłużej się zatrzymuje: w szelestach traw,

w drzew nieodgadnionej obecności…

I w świerszczach, w ich nieustannym

tuż obok, nie do odnalezienia, przebywaniu.

 

A pod wieczór nad wodą cisza się rozprzestrzenia

na wskroś powietrzności gasnącego krajobrazu.

I ciebie z tej ciszy, z jej dotyków, z szelestów liści,

z szeptów cieni… stamtąd – ze wszystkim: z jeziorem,

z iluminacją nad nim meteorów – chciałbym zabrać…

 

(2000)

Żonie

 

WSZYSTKO JEST MOJE

 

Wszystko jest moje.

I wszystko można mi zabrać.

Oprócz – ciebie.

Kiedy śpisz na moim ramieniu

u wezgłowia mając

światło „gwiazd błądzących”.

Śpisz i wydaje mi się jakby

– wraz z twoim spokojnym oddechem –

cały – od początku do końca – Wszechświat spał.

Bo jest tak blisko jak ty.

I nie potrzebuję nawet wyciągać dłoni

by cię dotknąć. I wiedzieć,

że ty i Wszechświat jesteście tutaj. Tuż obok mnie.

 

(2002)

 

 

ŚNIEG POD NOGAMI NAM ZAŚPIEWAŁ

(Albo: Kilka słów o… Swedenborgiańskiej koncepcji „korespondencji”)

 

Śnieg pod nogami nam zaśpiewał

– taki mróz był „tęgi” – gdy w Wigilię

Bożego Narodzenia, po zachodzie, wyszliśmy,

by odnaleźć zbiór znaków, język Boga zapisany

 

w Przyrodzie: tej, niemal dotykalnej,

bo zaledwie na odległość wyciągniętej dłoni.

I tej na odległość wzroku – Tam, gdzie

Kosmos otwiera swoje gwiezdne przestworza.

 

„Czytaliśmy”, więc kiedy Słońce zaszło.

I pierwszą gwiazdką na wieczornym niebie

okazał się Merkury. Zaraz za nim – Saturn.

A więc… planety. Na „prawdziwe” gwiazdy

 

nie trzeba było jednak aż tak długo czekać.

Bo oto rozbłysnęły niemal równocześnie:

Wega – nad zachodnim brzegiem horyzontu –

i Capella nieco niżej, na północnym wschodzie.

 

Późnym wieczorem jednak wszystko

powróciło do swojego punktu wyjścia.

Albowiem gwiazdy przyćmił blask planety:

najjaśniejszy w ten czas obiekt nieba – Jowisz.

 

To były pierwsze znaki, może kilka liter

z „korespondencji” wokół nas trwającej.

I chyba nie zdawaliśmy sobie z niej sprawy?

Bo któż – i kiedy – cokolwiek odczytał

 

więcej aniżeli – zapewne – kilka słów?

Może byli to tylko z XVII wieku uczeni?

Właśnie Swedenborg, może jeszcze Leibniz?

Może jeszcze ze dwa trzy nazwiska?

 

Śnieg pod nogami znowu nam zaśpiewał,

kiedy – po gwiezdnej lekturze – wracaliśmy.

Kto wie może i my w ten wieczór byliśmy

też tylko do odczytania, na śniegu, znakami?

 

(2002)

 

 

Motto:

 

„Podziwiałem,

jak walczyli o trochę dłuższe życie, niż było im pisane.

Bronili się modą, akcesoriami krawieckimi, fantazyjnym żabotem,

wymyślnymi mankietami, fałdą, zakładką, każdym szczegółem,

który pozwoli im trwać trochę dłużej,

zanim ich i nas samych pochłonie czarne tło”.

 

Zbigniew Herbert Martwa natura z wędzidłem.

 

 

 

KWARTET MALBORSKI

Epizod pierwszy pt.

 

PO

 

 Kajetan czekał, aż cały dom ogarnie cisza. Cicho było już od kilku godzin, od kiedy próbował zająć się czytaniem książki, lecz czekał na tę najprawdziwszą ciszę, gdy – w pewnej chwili – nie słychać ani odrzutowców rozdzierających gwiezdny pył, ani dalekiego poszczekiwania psów, ani świerszczy, ani nawet wróbli gnieżdżących się pod dachówkami, na całej powierzchni dachu.

Czekał na taką ciszę, kiedy nagle nie słychać nic, prócz jednego, coraz głośniejszego dźwięku. Ten dźwięk, coraz bardziej narastający, mógł przypominać utwór na jednej strunie, tej najniższej, grany na wiolonczeli. Wtedy, gdy Kajetan słyszał ten dźwięk wiedział, że już tej nocy nie zaśnie. Spanie – zresztą – w taką noc wydawało mu się niepodobieństwem. Postanowił wyjść przed dom, na dwór.

Nagle zapragnął znaleźć się w ogrodzie, na ławce. Spojrzał w okno, lecz wśród drzew nie dojrzał nic, prócz czarnej, jednostajnej ciemności. Jasna i ciepła przestrzeń pokoju wydała mu się nazbyt ciasna wobec czarnej i nieprzeniknionej przestrzeni za oknem.

Raz jeszcze spojrzał na książkę, lecz ta noc, ta coraz głośniejsza cisza, ta ciemność ogrodu wydawały mu się bardziej tajemnicze, niż tamten zamknięty pośród kartek coraz bardziej oddalający się świat.

Otworzył drzwi. Niespodziewanie ogarnęła go ciemność strychu. Zanim doszedł do schodów – i wpierw, nim zaczął schodzić stopień po stopniu – usłyszał trzepot ptaków pod dachem. Przystanął i czekał, aż na powrót ogarnie je sen. Wiedział, że były przyzwyczajone do jego śródnocnych spacerów, a mimo to zapragnął, aby nic nie zakłócało ich snu.

Nie zapalając światła szybko przeszedł kilkanaście stopni. Wiedział gdzie i jak stawiać stopy tak, aby nie obudzić śpiących na dole rodziców. Z daleka usłyszał ich równy, spokojny sen.

Za kilka godzin, gdy cały ogród i dom będzie ogarniał brzask, najpierw wstanie matka i zaraz potem ojciec. Teraz spali snem ludzi zmęczonych całodzienną pracą i krzątaniną w rozległym ogrodzie.

Kajetan powoli uchylił drzwi i dopiero wtedy zagarnęła go noc. Był przyzwyczajony do mroku i nawet z zamkniętymi oczami mógł trafić w każdy najodleglejszy kąt ogrodu, lecz teraz ciemność była tak nieprzenikniona, że widział wokół siebie tylko czerń.

Stał długą chwilę czując jak coraz bardziej przenikają go wonie i odgłosy nocy. Wtedy zobaczył niebo i kilka najjaśniejszych gwiazd, które wyłaniały się z ciemności jedna po drugiej.

Niemal w tej samej chwili usłyszał szepty i w pierwszym momencie odniósł wrażenie jak gdyby płynęły z wielkiego oddalenia, lecz były to głosy dobiegające z wnętrza ogrodu. Zaczął iść w tamtym kierunku bardziej wiedziony instynktem, niż ciekawością. Szepty z każdym krokiem stawały się wyraźniejsze i mógł już odróżnić, że to rozmawiali jego najbliżsi sąsiedzi: Antoni i Aleksandra. Doszedłszy jednak do miejsca, w którym pod starą papierówką stała ciężka, bukowa ławka, nagle zrozumiał, że było to tylko złudzenie. Nikogo na niej nie było: to tylko nieogarniona przestrzeń nocy powiększała szepty i głosy, które niosły się przez połączone ciemnością ogrody.

W miarę jak oczy przywykały do ciemności, powoli odróżniał najbliższe drzewa, a ponad nimi nieco jaśniejsze niebo. Na powrót usłyszał szepty, tak jakby Antoni i Aleksandra nie dostrzegali jego obecności. Być może – mimo coraz późniejszej pory – brali ciche stąpnięcia jego kroków za jeszcze jeden z odgłosów ciągle głośnej nocy.

Kajetan usiadł na nie wystygłej jeszcze od całodziennego upału ławce i wtedy głosy znajomych docierały do niego tak wyraźnie, jakby był razem z nimi, a nie oddalony przestworem nocnego ogrodu.         

Z zasłuchania w rozmowę Antoniego i Aleksandry wyrwał Kajetana odgłos coraz głośniejszych kroków. W pierwszej chwili wydało mu się, że to któryś z kotów zaczął swoją wędrówkę i teraz przemierza czarne gąszcze ogrodu. Za kilka sekund Kajetan zrozumiał swoją pomyłkę, kiedy przed domem usłyszał skrzypnięcie furtki.

Podniósł się z ławki i szedł naprzeciw nieoczekiwanemu gościowi.

– Przepraszam, że niepokoję o tak późnej porze – tłumaczył się nocny gość, gdy w chwilę potem Kajetan spotkał go przy furtce. – Zauważyłem, że u was na górze w pokoju pali się światło. Pomyślałem, więc, że na pewno ktoś jeszcze nie śpi.

– To panu też trudno spać w taką noc? – zapytał już teraz poznając zięcia sąsiadki, lekarza nazywanego przez wszystkich „panem Łukaszem”, mimo iż prawdziwe imię miał zupełnie inne, które jednak znali tylko nieliczni.

– Taaak. Trudno spać w taką noc – zgodził się lekarz. – Chyba, że ktoś nie może, nie musi lub nie chce… Jak tamtych dwoje – mówiąc to wskazał w kierunku ogrodu sąsiadów.

– Przywilej wieku, nie sądzi pan? – Zadając to pytanie Kajetan był ciekaw, z czym o tak późnej porze przyszedł właśnie w tę noc do niego sąsiad.

– Nie tylko przywilej. Nie tylko – Kajetan czuł, że lekarz wyraźnie chce podtrzymać rozmowę nie wyjawiając na razie przyczyny swoich nocnych odwiedzin. – Zauważyłem, że pali się światło – powtórzył spokojnym, zmęczonym głosem – więc pomyślałem, że na pewno ktoś u was jeszcze nie śpi… Bo, wie pan, ja nie mogę zasnąć tej nocy. Muszę być przy teściowej. Zobowiązałem się, że będę przy niej, kiedy tylko będę mógł.

– Czy aż tak źle? Widziałem ją jeszcze niedawno: jakieś kilka dni temu. Zachodziła do moich rodziców.

– Pytasz czy z nią aż tak źle? Sam nie wiem. Nawet jako lekarz. Jej stan to raczej kwestia wieku, niż choroby… Bo osiemdziesiątka to taki wiek, że już niewiele ma się przed sobą. Nie wszyscy jednak mogą i chcą pogodzić się z tym. Dopóki jeszcze żył teść, nie było z nią aż tak źle. A teraz, gdy od kilku miesięcy mieszka sama, nie może po nocach spać. Boi się, że już więcej, jak się położy wieczorem… rano nie wstanie.

– A pan, zdaje się z tego, co wiem, jest położnikiem? – zapytał Kajetan nie dostrzegając, że lekarz zaczął mówić mu po imieniu.

– Tak, w tym sęk – Kajetan usłyszał w ciemności cichy śmiech Łukasza. – Chociaż,  w gruncie rzeczy, narodziny mają coś wspólnego ze śmiercią. Narodziny to nadejście z nicości, śmierć – odejście w nicość. A my, lekarze, jedynie przy tym asystujemy: jeśli trzeba przyśpieszając narodziny i, jeśli można, opóźniając pożegnanie. Chociaż, według mnie, wszystko powinna rozwiązywać natura. Gdyby tak właśnie było… to byłoby najlepiej, najprościej i naj-spra-wied-li-wiej! – Łukasz wyraźnie ożywił się i oczekiwał, by Kajetan podjął rozmowę.

– Najprościej? Z całą pewnością – Kajetan podtrzymywał tę rozmowę czując, że w ten sposób przyda się na coś sąsiadowi. Lekarz bowiem rozmową wyraźnie starał się uchronić od raz po raz ogarniającej go senności.

– Taaak, oczywiście… najprościej – kontynuował Łukasz. – Nie wszyscy jednak są pogodzeni z tym, co ich czeka. Nie wszyscy mogą i chcą umierać w spokoju, ciszy i samotności. Przy tym „najważniejsza” jest nie sama śmierć, bo z nią  trzeba i… łatwo jest się pogodzić choćby dlatego, że na wszystkich i tak bez żadnego wyjątku czeka, lecz znacznie „ważniejsze” jest to, co będzie potem: po niej. Może właśnie dlatego tak wielu i z aż taką uporczywością czepia się resztek tego tu życia nie wyobrażając sobie, co będzie… po! – Lekarz z wyraźnym naciskiem akcentował – już teraz nie pamiętając o śnie – owe „po”, jakby przede wszystkim dla niego miało ono szczególne znaczenie.

– Nie sądzi pan, że te wszystkie wątpliwości rozwiązuje wiara i światopogląd?

– Tak, z pewnością. Ale i tak pozostaje niepokój tym większy, im jest bliżej, im  bardziej posuwamy się w latach. Chociaż, w gruncie rzeczy, lata i wiek niewiele tu znaczą. – Łukasz zamyślił się niedługą chwilę jak gdyby nad czymś, co uświadomił sobie nagle po tych słowach  mówił dalej: – Widziałem czerstwych i naprawdę zdrowych osiemdziesięciolatków, którzy jeśli już myśleli o podróży, to nie o tej ostatniej, lecz na Wyspy Kanaryjskie, Maderę lub, co najmniej, do Grecji. I stykam się, na co dzień, z takimi zaledwie po czterdziestce wykazującymi wszelkie cechy… „nieodwracalnego ustania niemal wszystkich czynności ustroju”.

– Oczywiście… żartuje pan? – Przerwał mu Kajetan. – Przecież w takim przypadku człowiek jakby… jakby przestawał istnieć.

– I tak jest w samej rzeczy. Daję słowo. Nie żartuję. Bardzo, naprawdę bardzo dużo ludzi rodzi się nie wiedzieć po co i żyje tu przez kilkadziesiąt lat często w ogóle nie zdając sobie z tego sprawy. Rodzą się, oddychają, jedzą, śpią, słowem: żyją. A potem najzwyczajniej umierają.

– I pan mówi to tak spokojnie? Pan, lekarz?           

– A ty pewnie myślałeś, że powiem coś innego? Ja jestem tylko lekarzem, asystentem przy narodzinach. A niektórzy sądzą, że jestem niemal wszechmocny, tak jakby moja obecność miała zmienić to, co raz i na zawsze, za nas i mimo nas zostało postanowione.

– A więc jest pan… asystentem? – Kajetan nie krył swego rozczarowania. – A kogóż to? Jeśli można wiedzieć.

– Ejże! Naprawdę nie wiesz? Przecież nie kogo innego jak tylko tego, Który to wszystko: ten cały świat i wszechświat, tych potrzebnych i niepotrzebnych ludzi stwarza, powołuje do życia.

– A pan jest tylko „asystentem”? Nikim poza tym?

– Tak. Asystentem, lekarzem. A poza tym… usiłuję to wszystko, co dzieje się wokół mnie przyswoić i trochę, przynajmniej trochę, uporządkować, czasami zaakceptować. Próbuję też zrozumieć innych ludzi. To przecież mój zawód. Zrozumieć i pomóc, chociaż, czasami, nie rozumiem sam siebie. Usiłuję być także – po prostu… człowiekiem. A poza tym chciałbym dobrze przeżyć te i tu wyznaczone mi lata. A ty? Ty ile masz lat?

– A czy to jest aż takie ważne?

– Nie. Oczywiście, że nie – Łukasz tą odpowiedzią dawał do zrozumienia, że wyczuwa zniecierpliwienie Kajetana. A mimo to kontynuował dalej. – Jesteś ode mnie jakieś… kilkanaście, co najmniej, lat młodszy. Mógłbyś, więc być… powiedzmy, moim synem. A… a czy już tak wyraźnie jak ja wyczuwasz przemijanie, upływ czasu, płynność życia? Bo gdzieś tak do osiemnastu, dwudziestu lat nie czuje się tego. Wtedy czas wydaje się raczej powolny. Trzydziestka przychodzi nie wiedzieć kiedy, natomiast gdy masz już czterdziestkę zaczynasz wspominać to, co było kilka, kilkanaście lat temu…

– Wspominanie, roztrząsanie tego, co było… Nie sądzi pan, że to tylko strata czasu tak przecież, według pana, cennego? A ponadto czy nie sądzi pan, że to już jest oznaka, pierwszy symptom, starości?

– Nie! Wcale! Po stokroć: nie! – nagle przerwał mu lekarz. – Raczej powrót. Powrót do czasu i miejsc, które istniały niegdyś, dawniej, lecz zostały utracone. I to zaczyna się niekoniecznie aż po czterdziestce. Ty wprawdzie mógłbyś być moim synem, ale nie róbże ze mnie aż takiego starucha. Wspominamy, wspominamy. Wszyscy też boimy się tego, co będzie z nami… po.

Kajetan pomyślał – gdy usłyszał te słowa wypowiadane przez Łukasza, który aby odgonić od siebie senność pojawił się w jego ogrodzie – że ta noc byłaby zupełnie inna gdyby nie odwiedziny Łukasza. Z całą pewnością siedziałby teraz sam na ławce otoczony ciemnością ogrodu i zasłuchany w ciche odgłosy rozmowy Antoniego i Aleksandry.

– Może by się pan czegoś napił? –  zaproponował sąsiadowi czując, że w ten sposób mógłby odwrócić jego uwagę od niepokojów i obaw, z jakimi przybył.

– Napił? – zapytał zaskoczony taką propozycją Łukasz. – Z przyjemnością, czemu by nie? Tylko zależy, czym chciałbyś mnie tu i o tej porze ugościć?

– Domowym winem, które nastawiła moja mama. Z czarnych, naszych winogron. Dwuletnim – podkreślił Kajetan.

– Skoro to jest wino z tych waszych, czarnych winogron i w dodatku nastawione przez twoją mamę, to chętnie. A że, jak powiadasz, jest dwuletnie, to tym bardziej chętnie. Chciałbym przedtem jeszcze tylko zajrzeć do teściowej. Umówiliśmy się, że będę spał w drugim pokoju… Mówiąc to spojrzał w kierunku okna, gdzie spała staruszka. – Zdaje się… śpi. Dla pewności jednak przejdę się, zobaczę i wrócę za chwilę. W razie czego, gdyby obudziła się i nie mogła spać, miała zapalić lampkę. Przejdę się i zobaczę – powtórzył.

Mówiąc to podniósł się i zniknął w ciemności. Po chwili skrzypnęła jedna furtka, potem druga. Był to znak, że lekarz już doszedł na miejsce.

Kiedy umilkły jego kroki, nagle ożyły głosy ciemności: szepty Antoniego i jego dziewczyny, świerszcze i dalekie poszczekiwania psów.  

Łukasz wrócił niemal tak szybko, jak poszedł i tylko kroki, a także poskrzypywania furtek znaczyły jego drogę wśród ciemności.

W tym czasie Kajetan zszedł do piwnicy, przyniósł dwie butelki wina i umieścił je w beczce, którą napełniano z wieczora, aby woda na rano już była gotowa do podlewania ogrodu.

– Już jestem – oznajmił lekarz. – Moja teściowa śpi tak, jak nigdy dotąd.

– Widocznie pańska obecność podziałała na nią kojąco – powiedział Kajetan wycierając głośno szklanki na szerokich podstawkach.    

– Być może. Być może – odparł sąsiad. – Okazuje się, że skutecznym lekarstwem może też być spokojna rozmowa przed snem. Taaak, spokojna rozmowa przed snem – powtórzył. – A gdzież wino? – przypomniał.

– Chłodzi się – odparł Kajetan stuknąwszy w beczkę.

– A??!! To rzeczywiście dobry pomysł – zgodził się Łukasz. A następnie zapytał: – A w czym będziemy pić?

– Przygotowałem szklanki – Kajetan dotknął w ciemności szkła tak, aby Łukasz usłyszał jego dźwięk.

– Zupełnie, zupełnie niezłe – chwalił wino lekarz, gdy w kilka chwil potem Kajetan podał mu szklankę. – A teraz możemy siedzieć, pić, rozmawiać choćby i do białego rana. Tak po prawdzie chyba niewiele już nam do tego świtu zostało – mówiąc to próbował dostrzec na swoim zegarku ledwo widoczne wskazówki. – Mniejsza z tym która godzina. Najważniejsze, że możemy tu spokojnie siedzieć w ciszy, z dala od tego całego chaosu i zamętu, które gdzieś tam toczą się w wielkich miastach. – Wychylił duszkiem całą szklankę, po czym dotknął nią Kajetana. – Nalej mi jeszcze. To, w gruncie rzeczy, dobre wino. Taaak, pamiętam dokładnie: nastawiała je twoja mama. Już kiedyś miałem przyjemność pić równie dobre, ale tamto było, zdaje się, z czarnych porzeczek. A tego, z winogron, dużo jeszcze jest?

– Przyniosłem dwie butelki – odparł Kajetan.

– Dwie? Aha! – Łukasz nie ukrywał swojego rozczarowania, ale natychmiast zreflektował się i dodał – za to wino smakuje mi coraz bardziej.

– W piwnicy jest jeszcze kilka butelek – Kajetan wyczuł, że tym stwierdzeniem uspokoił Łukasza. – Ale… ale wydaje mi się, że to wino nie tyle jest dobre, ile jego smak podnosi ta noc. Zgodzi się pan ze mną?

– A… rzeczywiście… noc jest przepiękna. Masz rację. Może to wino dodaje jej uroku, a może jest zupełnie odwrotnie? – Łukasz mówił to tak, jak gdyby dopiero teraz dostrzegł, że wokół jest ciemność i noc, a ponad nimi ledwo widoczne niebo.

– Zupełnie jakbyśmy pili noc. Nie czuje pan? Nie odnosi pan takiego wrażenia?

– Aaa, rzeczywiście – odparł zaskoczony tym, co usłyszał Łukasz. – Rzeczywiście – powtórzył. – I, w gruncie rzeczy, jest dużo poezji w tym, czego doznajesz. Chociaż, powiedziałbym, że doświadczamy w tym momencie jak gdyby transfuzji z nocą. Co ty na to?

– Dla pana to, być może, transfuzja i poezja. A dla kogoś innego to zwyczajne wino, zwyczajna noc, tyle że ciemna oraz dwóch nocnych marków, z których jeden nie śpi, bo nie chce, a drugi, bo chyba nie pozwala mu na to etyka. Jeśli dzisiaj można mówić, że jeszcze ktoś przestrzega jakiejś etyki…

– Nooo, chyba nie jest aż tak źle. A przejmować się tym, że gdzieś ktoś myśli i czuje inaczej naprawdę nie ma co. Pamiętaj, że najważniejsza jest zawsze moja zgoda na ten tu świat i moje odczuwanie tego tu świata – lekarz z całą mocą podkreślał „moje” i „tu”. – Jeśli akceptuję ten tu świat to, w gruncie rzeczy, nie jest tak źle. Oczywiście mam na myśli świat jako zjawisko, które możemy widzieć, doświadczać każdego dnia zaraz po przebudzeniu, natychmiast po otwarciu oczu. Za każdym razem to jest tak…      

– Jakbyśmy rodzili się od nowa. Bo każdy dzień jest narodzinami. Czy nie to chciał pan powiedzieć?

– W gruncie rzeczy… tak. I to, co widzimy… to, czego doznajemy jest wyłącznie nasze. Nikt nie może widzieć i czuć w taki sam sposób, w jaki ty widzisz i czujesz.

– Nie wydaje się panu, że to jest tak oczywiste jak, przykładowo, fakt, że oddychamy?

– Lecz nie wszyscy zdają sobie z tego sprawę. Nie zdają sobie zupełnie sprawy ze swojej biologii, czy raczej, ściślej, fizjologii. Nie zdają sobie, słowem, zupełnie z tego sprawy, że w ogóle żyją, ze swojej tu niepowtarzalności.

– Czy sądzi pan, że ludzie mają czas na to, aby teraz, kiedy dzieje się tyle niepewnego, pamiętać o tym? W sytuacji, gdy działają instynkty, a nie rozum i wola?

– Nie, nie pamiętają o tym i, w gruncie rzeczy, jest tak jak widać. I oby nie było gorzej.

– A może być gorzej, niż jest? Słyszał pan te komunikaty? Słyszał pan, o czym od pewnego czasu mówią ludzie?

– Ach! Nie ma się czym przejmować. Wszystko i tak zależy od perspektywy, z jakiej ogląda się wybrane zjawisko, rzecz lub człowieka. Największy chaos i zamęt z odpowiedniej perspektywy może wydawać się zupełnym spokojem. Sęk w tym, jak znaleźć tę odpowiednią perspektywę i czy w ogóle można odnaleźć… Ale możesz mi wierzyć lub nie, lecz z perspektywy spraw ostatecznych wszystko jest naprawdę bardzo, bardzo mało istotne.

– Powiedział pan: „oby nie było gorzej, niż jest”, czyli że może być i taka sytuacja, z jakiej nie ma już żadnej możliwości wyjścia, najmniejszej nawet nadziei i pozostaje tylko zachowanie siebie oraz swoich najbliższych za wszelką cenę?

– Tak może być i tak, w gruncie rzeczy, jest. Czasami jednak zmiany są tak intensywne, że odczuwamy chaos i zamęt nieomalże dotykalnie i wtedy nie pozostaje nam już nic innego, jak tylko zachować siebie właśnie za wszelką cenę. W gruncie rzeczy chaos i zamęt w przyrodzie przyjmujemy jako zjawiska naturalne, chociaż zaskakujące niekiedy swoimi rozmiarami. Natomiast chaos i zamęt, jakie tworzą ludzie są czymś nienaturalnym, sztucznym. Weźmy choćby absurd wielkich miast: nagle, nie wiedzieć czemu i po co, ludzie postanawiają żyć, mieszkać i pracować na bardzo małej powierzchni. Chaos, zamęt i konflikty są wówczas nieuniknione. Czasami – kiedy jadę pociągiem i widzę tyle wolnej przestrzeni, tyle wspaniałych widoków i żadnej ludzkiej istoty – to zastanawiam się: co ludzi pcha, jaka siła, jaka moc i potrzeba by mieszkać jeden na drugim, by ciągle wchodzić w konflikty? Według mnie wielkie miasta i w ogóle wielkie skupiska ludzi to…to świadomy absurd: stworzony przez ludzi i służący wyłącznie dla zupełnego ich unicestwienia. Zauważyłeś, że wszelki chaos i zamęt biorą się z wielkich miast, gdzie ludzie żyją w przypadkowym i bliskim sąsiedztwie, w niemal dotykalnej obecności?

– Ale to przecież wcale nie jest reguła, że chaos i zamęt są wszędzie tam, gdzie są wielkie skupiska ludzi. Pan dobrze o tym wie. Pan, jako lekarz, o tym powinien wiedzieć.

– Taaak. Tak. Wiem o tym. A ty zapewne chcesz powiedzieć, że ludzie niosą swój chaos, swoje piekło wszędzie tam, gdziekolwiek pójdą? I wcale na to nie trzeba aż wielkich miast. To chciałeś mi powiedzieć?

– Mniej więcej – odparł Kajetan i czując zdziwienie lekarza natychmiast dodał: dokładnie to.

– Bo, w gruncie rzeczy, najważniejsze jest zawsze i wszędzie zachować siebie.

– Ale to wielka umiejętność. Nie sądzi pan?

– Na tym właśnie polega życie. Na zachowaniu siebie, a także na bezustannym uświadamianiu sobie jak bardzo wąska granica dzieli nas od… od szaleństwa. Bo, w gruncie rzeczy, wszyscy jesteśmy wariatami, którzy udają normalnych. I na tym polega nasze najważniejsze zadanie w życiu społecznym: zawsze i wszędzie panować nad własnym szaleństwem.

– Panować nad własnym szaleństwem? A kiedy jest tak, że już panować nie można, bo wszystko, lub prawie wszystko, wymyka się, bo nie można spokojnie nawet myśleć?

– Wtedy jest tak, jak jest: czyli to, co mamy na co dzień. Tak zwaną rzeczywistość.

– I pan mówi o tym tak zwyczajnie? I tak obojętnie?

– A czy pozostaje mi coś innego? Szarpać się, zmieniać to, czego w żaden sposób zmienić nie można Ja już dawno straciłem wszelkie złudzenia i wszelką, wierz mi, naprawdę wszelką – podkreślił z naciskiem – nadzieję. Chyba że…

– Co? Co takiego? – podchwycił Kajetan. – A więc jest z tego jakieś wyjście? Jest? No, niechże pan powie.

– Zawsze jest jakieś wyjście – odparł spokojnie lekarz. – Bo zawsze wszystko zależało i zależy od wyboru…

– Pan sądzi, że można tu mówić o jakimś wyborze? Chyba że… między jednym szaleństwem, a drugim: między tym czy skończyć z sobą, czy natychmiast stąd wyjechać?

– I jedno i drugie wyjście jest, w zasadzie, bezsensowne. Skończyć z sobą? A po co? Nikomu to nie przyniesie pożytku. A już z całą pewnością najmniej samemu „zainteresowanemu” takim wyborem. Skończyć z sobą? Przecież to… to absurd.

– Pan to mówi jako lekarz: z lekarskiego, oczywiście, punktu widzenia.

– Nie, bynajmniej. Nade wszystko z punktu widzenia człowieka myślącego realnie. A wyjechać? Dokąd? Gdzie i po co? Gdziekolwiek byś nie wyjechał tutaj i tak będzie twoje miejsce. I tutaj, na zawsze, zostaniesz. Tu się urodziłeś i w tym miejscu jest całe twoje przemijające życie. Twoja przeszłość i…

– Żadnej przyszłości.

– Żadnej? O! Nie powiedziałbym. Zapominasz jeszcze o najważniejszym: że możesz tu mówić w swoim ojczystym języku.

– No tak. Tylko takiej odpowiedzi mogłem się spodziewać.

– Nie. Nie tylko takiej. Mówiłem ci już: trzeba zachować siebie, a ponadto być sobą. Tutaj. I żyć. Żyć, ale nie tak, jakby się miało żyć wiecznie, lecz z całą świadomością, że życie, twoje życie, także na pewno kiedyś się skończy. Kiedyś, jeszcze nie teraz. Nie dzisiaj…

Łukasz urwał nagle i zamilkł. W ciemności, która na powrót uwidoczniła się było słychać, jak powoli opróżnia szklankę. Mogło to sprawiać wrażenie, że ogarnęło go niespodziewane pragnienie.

Kajetana po raz pierwszy tej nocy dopadły wątpliwości. Długotrwała lektura powieści, nadmierne zmęczenie wzroku, nagła bezsenność, wyjście do ogrodu, którego widok miał ukoić ból oczu i przynieść sen – to wszystko mieściło się w oczekiwaniach wobec nocy i ciemności.

Natomiast te niespodziewane odwiedziny Łukasza, a nade wszystko ich następstwo, czyli rozmowa –  to wszystko było niby ze snu: miało niewiele wspólnego z realnością dnia.

– Wiesz, co? – niespodziewanie odezwał się Łukasz. – Zabierajmy te buteleczki i chodźmy do mnie, to znaczy na strych do teściowej.

– Do pana? A po co? – Kajetan nie ukrywał zaskoczenia. – Zresztą nie ma już z czym iść – mówiąc to brzęknął pustymi butelkami.

– Chciałbym ci coś pokazać.

– Może odłożymy to na inną okazję? – Nagle dotarło do Kajetana, że Łukasz zamierza demonstrować mu swoją teściową i opowiadać historię jej choroby.

– Nie, nie zgadłeś – lekarz jakby czytał w jego myślach. – To jest znacznie ciekawsze i nie będzie miało nic wspólnego z żadnymi, ani z niczyimi chorobami. O śmierci lub chorobach nawet nie wspomnę.

– W takim razie musiałbym jeszcze raz zejść do piwnicy.

– To już w butelkach nic nie ma? – Łukasz udawał zdziwienie. – A to dopiero. No cóż, teraz moja kolej. Teraz ja cię ugoszczę.

– O nie! Nie, nie. Dziękuję – odparł szybko Kajetan domyślając się, że Łukasz zamierza poczęstować go lekarskim spirytusem.

– Może dzisiaj zostaniemy jednak przy naszym domowym winie?! – zadecydował.

– Z wielką przyjemnością – odparł lekarz.

Posiedzieli jeszcze chwilę, po czym zeszli do piwnicy. W mroku zalśniły rzędy słoików, butli i butelek. Łukasz niewiele zastanawiając się wyciągnął dwie stojące najbliżej niego.

– To sok z malin – spostrzegł jego pomyłkę Kajetan. – Zaraz zapalę światło.

– Nie trzeba. Taki sok to będzie ze spirytusem świetna rzecz.

– Jak pan woli. – Kajetan szukał wśród butelek i słoików dwuletniego wina z winogron. – O! Proszę. Tu jest takie samo, jakie dzisiaj piliśmy – wskazał na etykietkę.

– No, więc zrobimy tak… – w zachowaniu Łukasza można było dostrzec zdecydowanie. – Bierzemy jedną buteleczkę winogronowego i jedną soku. Wino dla ciebie. Ja… jeśli mam być szczery, to wolałbym już coś mocniejszego. Pora jest jak najodpowiedniejsza.

Wyszli na dwór. Z powrotem zagarnęła ich noc i ciemność. Po chwili byli przed domem teściowej Łukasza. Weszli do środka.

Był to taki sam domek, w jakim żyli rodzice Kajetana. A i on sam przecież do niedawna w takim samym domku wraz z rodzicami mieszkał. Teraz przyjechał do nich tylko na kilkudniowe odwiedziny i mimo, że jego dom – nawet po długiej nieobecności – nie krył przed nim żadnych tajemnic, to jednak wnętrze domku sąsiadki – o takim samym rozkładzie pokoi, kuchni, schodów na strych i do piwnicy – wydało mu się nagle obce i dziwnie ciasne. Zachodził tu niegdyś po sąsiedzku, ale nigdy tam nie było aż tylu szaf, szafeczek, stołów i stolików, na których stały doniczkowe kwiaty oraz różne bardziej lub mniej potrzebne w gospodarstwie domowym narzędzia, sprzęty i przedmioty.

Łukasz widocznie już przywykł do tak zagraconej przestrzeni, bo szepnąwszy tylko Kajetanowi – „tutaj nie jest jeszcze tak źle, musiałbyś zobaczyć pozostałą część domu” – uchylił drzwi do najbliższego pokoju, w którym spała jego teściowa.

Kajetan w tej samej chwili poczuł na twarzy ciężką, przesyconą aromatem ziół, lekarstw i jak gdyby zbutwiałych liści woń powietrza. Staruszka spała na kilku poduszkach. W świetle małej lampki, którą na krótką chwilę włączył Łukasz widać było jej spokojną twarz. Lekarz podszedł do niej, delikatnie poprawił kołdrę, uniósł dłoń i badał puls.

– Przeżyje mnie z pewnością – próbował żartować. – Jest nie do zdarcia. I serce ma zdrowsze niż moje. Gdyby tylko mniej oglądała na video horrorów i kryminałów nie miałaby kłopotów z zasypianiem ani uczucia, że ciągle umiera. Chodźmy już – zgasił lampkę i mocno, lecz lekko zamknął drzwi. – Nie będę tu zapalał światła, bo teściowa zaraz się obudzi. Wystarczy, że zobaczy oświetloną szparę i już to jej przeszkadza. Idziemy na strych!

Kajetan nie przypuszczał, że schody mogą być tak skrzypiące i aż tak uginające się pod każdym krokiem. W ich domu, który liczył tyle samo lat, co sąsiadki, ojciec już dawno wymienił stare schody na nowe, bukowe.

– Jesteśmy na miejscu – Łukasz odetchnął z ulgą. – Zaraz przygotuję szklanki.

Podczas gdy Łukasz krzątał się, Kajetan oglądał pokój. W rozkładzie mebli, nawet w ustawieniu stołu, miejsca do spania i telewizora niewiele różnił się od jego pokoju.

Była mimo to jedna rzecz, która różniła te dwa, tak do siebie podobne pomieszczenia. W tym Łukaszowym – gdzie lekarz czasami nocował, kiedy przyjeżdżał do teściowej – prawie nie było książek, nie licząc stosu medycznych czasopism, które piętrzyły się na stoliku obok łóżka.

Nade wszystko jednak Kajetana zaintrygowała ciężka drabina ustawiona równolegle do komina i wystrzelająca prosto w miejsce, gdzie łączyły się dwie przestrzenie ukośnego dachu. Wytężywszy wzrok dostrzegł tam niewielkie drzwiczki, tak jednak wąskie, że chyba z trudem mogła przecisnąć się przez nie tylko jedna osoba i to o średniej tuszy.

– Zapewne zastanawia cię ta drabina? – Łukasz zauważył obserwacje Kajetana. – Właśnie, dlatego chciałem, abyś tu ze mną przyszedł – mówił podając Kajetanowi szklankę z winem. – No, ale najpierw wypijmy.

– Chyba nie myśli pan…? – Kajetan nagle zrozumiał, że jego zaproszenie było wcale nieprzypadkowe. Nie mógł jednak pojąć, na czym ma polegać związek jego obecności w tym pomieszczeniu z drabiną.

– Wcale nie myślę. Po prostu zaraz tam wejdziemy – odparł Łukasz. – Zaraz, zaraz, a która to może być godzina?

– Dochodzi druga.

– W sam raz. Najlepsza pora. Idziemy!

– Idziemy!? Dokąd?

– Jak to, dokąd? Na dach!!!

– Na dach!? A ja tam, po co?

– Musisz mi pomóc!

– Ja? Pomóc? Panu? W czym? – Kajetan jednym haustem wychylił szklankę do dna.

Łukasz mimo wypitego alkoholu szybko i zgrabnie znalazł się pod dachem. Jednym pociągnięciem otworzył drzwiczki, po czym zniknął w niewielkim otworze wypełnionym po brzegi gwiazdami. Po chwili pojawił się znowu i zaczął wyciągać spod dachu długi, metalicznie połyskujący przedmiot ukryty w schowku.

– No, chodźże wreszcie – Kajetan wyczuwał w głosie Łukasza coraz większe zniecierpliwienie. – Chodź, chodź!

Kajetan szczebel po szczeblu wspinał się coraz wyżej. Dotarłszy pod sam szczyt dachu wysunął głowę przez otwór. Ujrzał tam siedzącego na kominie Łukasza zapatrzonego gdzieś w dal.

– Trafiliśmy w samą porę: właśnie w konstelacji Byka wschodzi Wenus, a o tam, w gwiazdozbiorze Wodnika widać Saturna.

Łukasz wprawnie manewrował mosiężną lunetą, której statyw umieścił w szynie przemyślnie zamontowanej wokół komina tak, że z dołu, i w dzień, mogła wyglądać jak antena do odbioru satelitarnych programów.

– Siądź do mnie plecami, jeśli łaska – poprosił.

– A więc na to byłem panu tutaj potrzebny? – nie krył swojego rozczarowania takim obrotem sprawy Kajetan.  – To po to? Po to aż tutaj pan mnie ciągnął?

– Po to. Właśnie po to! – Łukasz próbował całą rzecz zbagatelizować. – Zrozum, człowieku. Właśnie wczorajszej nocy urwało mi się oparcie. A dzisiaj, zaraz, zobaczysz jak wiele ważnego dzieje się na niebie. Wybacz, jeśli cię uraziłem. Jak widzisz wystarczy tu miejsca dla dwóch.

Podczas gdy Łukasz skupił całą uwagę na wschodzącej Wenus i Saturnie, Kajetan obserwował najbliższą okolicę i przestrzeń ponad nią.

Nigdy jeszcze nie widział swojego domu, ogrodu, całego przestworu ponad nimi z takiej wysokości i o tak niecodziennej porze.           

Nagle zrozumiał, że wszystkie książki, które przeczytał, wszystkie krajobrazy i widoki, które dotąd widział i wszystko, wszystko to, czego do tej pory doświadczył mieściło się jak gdyby zaledwie w trzech wymiarach wobec niemal wirtualnej rzeczywistości tej nocy.

– A o tam: nad południowym horyzontem, między gwiazdozbiorami Orła i Strzelca, widać Tarczę Sobieskiego. I sam obłok Drogi Mlecznej masz jak na dłoni – Łukasz mówiąc to wyciągnął dłoń w kierunku południa. – A teraz ty oprzyj się na mnie i popatrz: w Tarczy jest gwiazda zmienna, oddalona od nas o 1630 lat świetlnych. Niedaleko niej znajduje się otwarta gromada gwiazd, której wiek ocenia się na 300 milionów lat. Liczy 400 gwiazd i znajduje się od nas w odległości 5500 lat świetlnych…

– I pan tak to wszystko z pamięci? – zapytał Kajetan.

– Niektóre fakty pamiętam. Nie ma w tym żadnej tajemniczej albo fenomenalnej pamięci. Po prostu przed obserwacją zaglądam do książki. Czytam i to, co jest mi potrzebne zapamiętuję. Oto i wszystko.

– Nigdy bym pana o to nie podejrzewał.

– O co? O „taką” pamięć?

– O pamięć? Też, ale nie tylko. O zainteresowania. No, bo skąd nagle u pana ta astronomia?           

– Jest to, mój drogi, raczej zauroczenie panią Uranią. A poza tym w moim przypadku jest to jednak konieczność. Bo medycyna, w gruncie rzeczy, to bardzo, bardzo przyziemna nauka i, według mnie, za bardzo konkretna. Taaak, za bardzo przyziemna, gdyż: człowiek i tylko człowiek. I nic poza nim.

– „Tylko człowiek”? Jeszcze parę godzin temu mówił pan, co innego.

– A więc dobrze: nie „tylko człowiek”. Bo mnie – mnie! rozumiesz? – interesuje także wszystko to, co jest nie tylko w nim, ale także: „po”-nad nim i „po”-za nim. Te twoje „ileś tam lat”, moja czterdziestka i osiemdziesiątka teściowej: cóż to jest w porównaniu z wiekiem gwiazd? Czy, wobec tego, warto tu aż tak się szarpać, tracić czas i życie na jakieś ziemskie sprawy? Stamtąd, z perspektywy gwiazd, czymże jest nasze życie? I czegóż tu się bać? I na cóż zastanawiać się, co będzie potem? Po…

*

Kajetan ocknął się: leżał na ławce w swoim ogrodzie. Tak jak zawsze pierwszą czynnością, jaką po przebudzeniu uczynił było zobaczyć: która godzina?

Zbliżała się piąta. Widniało i zapowiadał się kolejny, pogodny dzień. Mimo to pod gałęźmi trwał jeszcze mrok.

Próbował zasnąć, lecz ptaki budziły go swoim trzepotem i śpiewem. Postanowił uporządkować zdarzenia przemijającej nocy. Nie wiedział jednak: czy były to tylko zdarzenia ze snu, czy rozegrały się naprawdę, czy też przebywał w wirtualnej rzeczywistości tej nocy?

Z wolna uświadamiał sobie: jak z Łukaszem pił wino, jak potem weszli na dach i patrzyli przez lunetę w gwiazdy. Zanurzali się w nich, wędrowali po konstelacjach, po Drodze Mlecznej i gwiazdozbiorach Tarczy. A następnie podpatrywali przez lunetę kochających się na trawie Antoniego z Aleksandrą. A jeszcze długo potem rozważali, którędy Kajetan ma wracać do domu: „klasycznie”, to znaczy drabiną oraz trzeszczącymi schodami, czy też swobodniej i szybciej zjechać po dachu?

Kajetan spojrzał na pokłute i bolące dłonie. Nie wiedział: czy jednak pomylił strony dachu i zjechał wprost w krzewy róż, czy też ukłucia na dłoniach były śladem rozgarniania gwiezdnych konstelacji i dotykania ostro zakończonych ramion gwiazd?

 

 

Stanisław Bogdanowicz

 

 

Wstęp do książki Jana P. Grabowskiego

 Sonata obojowa. Wybór liryków

 

 Gdy czytam słowa Jana P. Grabowskiego „Nadzieja: optymistyczna projekcja w obszar nie znany: w czas przyszły” – nie sposób uwierzyć, że młody, gdański poeta już wkrótce zamknie pewien obszar czasu przeszłego, obchodzić będzie 25 rocznicę pracy twórczej. Debiutował jako prozaik 1 grudnia 1977 roku w tygodniku „Literatura” w Warszawie opowiadaniem pt. Jak szukanie śladów ptaka w powietrzu, albo dróg ryby w  wodzie.

Spełniają się słowa Księgi Hioba: „Czas leci jak tkackie czółenko… dni me jak powiew… jak obłok przelecą i znikną”. Dni przelecą i znikną. Czy „zatem wszystko – niedostrzegalnie – przeistacza się w przeszłość?” – pyta sam siebie poeta. „I wtedy nagle uświadamiasz sobie swoją – tu i na zawsze – nietrwałą obecność”. Nic, więc dziwnego, że chce, że pragnie „Wrócić raz jeszcze w ten czas kwitnienia drzew. W ten czas końca kwietnia lub maja, kiedy wszystkie gałęzie ogarnia biel kwiatów”.

Ciągłych powrotów w czas kwitnienia drzew pragną także liczni i wierni czytelnicy Jana P. Grabowskiego.

I nie zawiodą się w swej optymistycznej projekcji w obszar nie znany.

Wybitny poeta przygotował na czas jubileuszu porywającą sonatę, w której wzywa: „Chodź, pójdź za mną, zostaw duszną klatkę swojego mieszkania. W nim Niespotykane już się nie wydarzy. Jeszcze raz, co najwyżej w okno jasne spojrzysz, aby odnaleźć tutaj – swoje, stąd – marzenia”.

Jubileuszowa Sonata obojowa, muzyczna i nostalgiczna, elegijna i dynamiczna – składa się z dwóch części. Część pierwsza obejmuje liryki z lat 2000–2002: Adagio na obój, Nic: tylko życie i W świetle jasnoturkusowym. Część druga to Kwartet malborski.

W otwierającym książkę Dyptyku zimowym z G. Ph. Telemannem poeta pyta: „Gdzież to zawędrowaliśmy? Gdzie jesteśmy? Nikt nie wie? Może tylko On, który nas tu przywiódł, aby – właśnie nam? – jeszcze raz pokazać… że jest”. Pytanie to nie pozostaje bez odpowiedzi. Ma ono swe głębokie, egzystencjalne uzasadnienie. Bo właśnie „kiedy przez śnieżne lasy z wędrówki wracamy na słonecznym oboju gra dla nas południe. Telemann wraz z nim na drugim oboju. A Tytus – na skrzydłach uniesienia – na oboju trzecim. Bo to jest koncert dla Pana pisany. Na Jego chwałę, a dla nas – na radość, na zachwyt nad światem”. Ta chwała i ten zachwyt wyraża się w oceanie kwitnienia, w zieloności wiosny, w świeżości poranka przestronnego świtu, w szafirze mgły, w strzelistych wieżach Bazyliki Najświętszej Marii Panny w Gdańsku i w epizodach znad jeziora Białego na Kaszubach, bo „nad jeziorem lato na dłużej się zatrzymuje”.

Nic więc dziwnego w prostym i wspaniałym odkryciu: „Wywyższasz nas, Panie, świtami. Przedpołudniami nas także wywyższasz. Świtami, gdy dążąc do celu jedziemy przed siebie krętymi i wąskimi drogami”.

Choć niestety: „Jakże niepostrzeżenie ta podróż mija. I tylko niekiedy uzmysławiamy sobie jak już blisko jesteśmy Nieskończoności”.

I wtedy wraz z poetą pytamy: „I cóż po nas, śmiertelnych, tu zostanie? Ciało, które wnet w garstkę prochu się obróci? Czy może nieco więcej?” Tak, zostanie znacznie więcej, bo: „W Wieczności, zatem nieustannie przebywamy, gdzie wspaniałości świata tego dotąd niewyczerpane, nieodkryte…”

Dlatego też wyznaje autor: „Chwalę Cię – Niewidzialny? – Panie w tym świecie widzialnym, który staram się rozpoznać i ogarnąć całym sobą: takim, jakim mnie stworzyłeś i każdego dnia – po przebudzeniu – powołujesz do istnienia. Staram się Ciebie ogarnąć swoimi uczuciami i doznaniami na jakie mnie jeszcze stać”. Bo przecież: „Panie, tyle tu Ciebie – nagle – tym porankiem, od krańca do krańca  widnokręgu”.

Optymistyczną projekcją w obszar nie znany będzie więc spojrzenie poza wieczorne okno, wszechświat jasnoturkusowy, najbliższa osoba, której nikt nie może zabrać, prawie niedostrzegalne „teraz” i nadmiar światła, blasku, dnia.

A zatem otwarte pozostaje kończące cykl liryków pytanie: „Cóż pozostaje za wymykającą się prawdą świata? Cóż pozostaje oprócz rozmów… może przybliżających nas do Tajemnicy?”.

Odpowiedź na nie musimy znaleźć sami.

Kwartet malborski, pisany prozą, prowadzi nas do małej ojczyzny lat młodości autora. W najprawdziwszej ciszy, gdy „nie słychać ani odrzutowców rozdzierających gwiezdny pył, ani dalekiego poszczekiwania psów, ani świerszczy, ani nawet wróbli gnieżdżących się pod dachówkami” rodzi się myśl, że „w gruncie rzeczy najważniejsze jest zawsze i wszędzie zachować siebie”.

I łatwiej to chyba zachować w Malborku, gdyż „wszelki chaos i zamęt biorą się z wielkich miast, gdzie ludzie żyją w przypadkowym i bliskim sąsiedztwie”.

Wszystkie, bowiem krajobrazy i widoki, wszystko czego doświadczamy mieści się „jak gdyby zaledwie w trzech wymiarach wobec niemal wirtualnej rzeczywistości” w rozległym malborskim „hortus deliciarum”.

Tu, w cieniu zamkowej wieży, łatwiej odpowiedzieć na pytanie: „Czy, wobec tego, warto tu aż tak się szarpać, tracić czas i życie na jakieś ziemskie sprawy? Stamtąd, z perspektywy gwiazd, czymże jest nasze życie? I czegóż tu się bać? I na cóż zastanawiać się: co będzie potem? Po…”

Tym bardziej, że „Gdybyż te wszystkie drzewa, ptaki na nich i wśród nich, gdybyż te wiatry nadciągające z nieodległego lasu i gdybyż to niebo ponad ogrodami, ponad sadami tak niekiedy bliskie, że wszędzie obecne, gdybyż to wszystko mogło przemówić, ileż wówczas można by usłyszeć, o iluż zdarzeniach można by się dowiedzieć, ileż dostrzec rzeczy i zjawisk na pozór, i na co dzień, niedostrzegalnych?”

Na szczęście dzięki Jubilatowi one przemawiają. Co więcej, do każdego z nas przemawia… nasz własny Malbork. „A każdy dzień, każde zdarzenie, nawet ta opowieść o Weronice potwierdza: że coraz większy jest obszar, który już przemienił się w Wieczność”.

Wyjątkowym przeżyciem jest lektura nowego tomu Jana P. Grabowskiego. Jest to lektura fascynująca i porywająca. Warto do niej wracać.”

 

Stanisław Bogdanowicz. Gdańsk, 6 czerwca 2002 r.

 

 

Bożena Bobrzyk

 

Klasyczno-romantyczna sonata, czyli chwila refleksji

o Sonacie obojowej. Wyborze liryków Jana P. Grabowskiego

 

Sonata obojowa. Wybór liryków – książka wydana w 25–lecie twórczości literackiej Jana P. Grabowskiego składa się z dwóch części: na pierwszą składają się liryki napisane przez autora w latach 2000–2002, drugą część stanowi tzw. Kwartet malborski – czteroepizodyczny poemat zapisany prozą. 

Już sam tytuł symbolizuje charakterystyczne dla twórczości autora cechy: refleksyjność, wewnętrzne wyciszenie, umiejętność spostrzegania, a nie tylko patrzenia, rozumienia a nie tylko słuchania.

Sonata jest najpopularniejszą chyba formą dla muzyki klasyczno-romantycznej. Charakterystyczne, tęskne w wyrazie brzmienie oboju sprawia, że często stosowany jest do wykonywania śpiewnej melodii tematów melancholijnych. Taka też klasyczno-romantyczna, melancholijna jest Sonata obojowa. Wybór liryków Jana P. Grabowskiego. Sonata, grana przez przyrodę, słyszana a może tylko mijana gdzieś i kiedyś „Tam” po drodze, zachwyca… najpierw samego autora, a za jego sprawą czytelnika, który jeśli tylko w natłoku codziennych spraw znajdzie czas na to, by choć jeden z tych wierszy przeczytać, by choć na chwilę oddać się rozmyślaniom, powróci do książki raz jeszcze. Coraz mniej jest ludzi, którzy pozwalają nam się zatrzymać, zwolnić, którzy zwracają uwagę na to, co na co dzień dla nas niezauważalne, zbyt trudne i dalekie. Jan P. Grabowski pokazuje nam, jak żyć w wymiarze poezji i metafizyki, jak rozwijać wrażliwość i sięgać tam, gdzie wzrok nie sięga, nie moralizuje, nie ukazuje swojej wyższości, bo sam wciąż szuka.

 Tematyka zbioru krąży wokół przemijalności i ulotności naszego życia, jego rozterek, poszukiwań sensu istnienia, drogi przeznaczenia i odkrywania tego, co będąc wieczne, dla nas może okazać się chwilowe. Tematyka ta, pomimo moich skojarzeń z romantyzmem i klasycyzmem, jest ponadczasowa, szczególną zaś rolę odgrywa współcześnie, kiedy w bezustannej pogoni za czasem, gdzieś po drodze zanika, a może tylko gubi się, nasza wrażliwość, spostrzegawczość i umiejętność odczuwania przyrody czy uświadamiania sobie jej bliskości.

Liryczne poszukiwania Stworzyciela, sensu ludzkiego istnienia, piękna otaczającego nas Wszechświata i świata czy też kolorów zamkniętych w szarej codzienności, oscylują wokół wielu wątpliwości, niedomówień czy też nieodczytanych znaków. Pytajniki i trójkropki pojawiają się nawet wtedy, kiedy wydaje nam się, że wszystko zostało ustalone i możemy zaufać interpretacji autora, bo „rzeczy zostały nazwane po imieniu” a los odczytany ze znaków nieba i wody, ziemi i gwiazd.

Jan P. Grabowski nie moralizuje, nie podkreśla swojej nieomylności, zamiast tego prowokuje lawinę pytań i wątpliwości, które z pewnością podważą to, co dla wielu oczywiste i niepodważalne. Autor uświadamia nam, że każdy ma inną wrażliwość, inaczej słyszy i co innego potrafi dojrzeć. W słowach autora Sonaty obojowej. Wyboru liryków tkwi magia, pogoda ducha i pokora, a także zgoda na zastaną rzeczywistość i na naszą przemijalność, która w jego interpretacji nie jest powodem do zmartwień i niepokoju. Dlatego też liryka Grabowskiego zasługuje sobie na miano liryki „pozytywnego jutra”. Jego utwory z jednej strony przekazują uniwersalną prawdę o nietrwałości życia i ulotności niepowtarzalnych chwil, z drugiej zaś przypominają o tym, że każdy widok można najpierw chłonąć, potem zapamiętać  a na koniec zabrać ze sobą. Poeta pisze: „nie szkoda wtedy ani dni, ani lat co przeminęły”,  bo wszystko pozostało we wspomnieniach. I choć  w głębi duszy żywimy obawę o dzień jutrzejszy, to jednak gdzieś w nas tkwi też nadzieja i ciągle, mimo pozornego braku sił, wydobywamy z głębi siebie moc, która pozwala nam pokonać wszelkie trudności i cieszyć się drobnymi radościami dnia codziennego.

Jan P. Grabowski jest poetą wrażliwym, potrafi dostrzegać piękno krótkich chwil, ulotnych momentów, tego gdzie i z kim przebywa. Nawet wtedy, kiedy pisze: „nie dzieje się nic, bo to tylko życie”, zaraża optymizmem i pogodą ducha swych czytelników.

Sam autor przyznaje, że źródłem jego siły jest obcowanie z przyrodą. Tworzy więc z dala od zgiełku ulic, ciasnoty miast. Czasami dokładnie określa swe położenie, podaje gdzie się znajduje i kiedy tam przebywa. Daje czytelnikowi możliwość wyobrażenia sobie i dokładnego odtworzenia tych miejsc, zachęca do wsłuchania się w ciszę, oczyszczenia umysłu, uwolnienia od zgiełku i gwaru, bo tylko to pozwala mu przenieść się na łono natury. Język, którego używa jest niezwykle plastyczny i dzięki temu pobudza on zmysły, a także sprawia, że wbrew wszelkiej logice, przebywając w mieszkaniu, w pracy, w tramwaju, zaczynamy oddychać świeżym powietrzem. Zdaniem Jana P. Grabowskiego wszelką siłę najlepiej czerpać właśnie z natury, bo tylko wtedy siła ta jest prawdzie pokrzepiająca, koi i zarazem pobudza zmęczone, otępiałe zmysły. Nie bez przyczyny więc Bóg umieścił człowieka w cyklicznie odradzającej się przyrodzie, która nadaje rytm ludzkiemu życiu. „Najważniejsze jest to, że jesteś pojawiasz się rokrocznie”, o tej samej porze i nikt nie ma na to wpływu. Natura jest więc też wyznacznikiem stabilności naszego życia, elementem, który stale powraca i towarzyszy nam od początku do końca naszego życia. Czytając liryki Grabowskiego wraz z nim zastanawiamy się nad tym: „Czy to wiosna stwarza nas? Czy my stwarzamy wiosnę?” i  uświadamiamy sobie, że to my w niej jesteśmy umieszczeni, a nie ona dla nas zostaje stworzona. Któż z nas jednak miałaby czas na to, by w drodze do pracy, do szkoły oddać się takim rozmyślaniom? Zapominamy o zwykłym „dziękuję”, bo czyż to wszystko nam się po prostu nie należy?

Kontynuacją lirycznych poszukiwań sensu naszej egzystencji i istnienia całego Wszechświata są cztery opowiadania zatytułowane Kwartet malborski. Ich bohaterowie (m. in. Kajetan, Łukasz, Nikodem…) wymieniają poglądy, spostrzeżenia i dzielą się wspomnieniami. Kajetan, mężczyzna, któremu nadmierna wrażliwość nie pozwala zasnąć, wędruje wśród nocnych ciemności w towarzystwie Łukasza, lekarza-położnika. Obaj czerpią radość z obcowania z przyrodą, zachwycają się Wszechświatem, poruszają filozoficzne, egzystencjalne tematy i dochodzą do wniosku, że „wielu ludzi rodzi się tu (…) nie wie po co żyje (…) oddycha, je, pije, słowem… żyje”. A żyje nie wiadomo po co. Nie wiedzą oni na co ich stać i gdzie leży granica ich możliwości. Autor przywołuje w swej książce słowa Izaaka Newtona, mówiące o tym, że jesteśmy, jak dzieci bawiące się na brzegu oceanu, o którym nie mają pojęcia, bo nie wiedzą, że trzeba mieć świadomość istnienia świata nadprzyrodzonego, nawet jeśli nie potrafi się do niego wejść. Stwierdzenie to doskonale opisuje postawę Nikodema, który jak większość współczesnych nam ludzi stwierdził „wierzę tylko w to, co widzę, słyszę, czuję”. Otwarcie przyznał się też do tego, że nie rozumie poezji, bo nie jest wystarczająco wrażliwy: „Tak jest ze współczesną poezją, nie dociera do mnie”. Ilu czytelników mogłoby podpisać się pod tym zdaniem?

W Sonacie obojowej. Wyborze liryków tematy poważne i życiowe prawdy, z którymi często trudno się pogodzić, podane są w sposób artystycznie szczery i prawdziwy. Podmiot liryczny nie rozpacza nad tym, że czas upływa i wielu spraw nie zdąży załatwić. Zamiast tego godzi się z ulotnością rzeczy i ludzkiego żywota, uczy się jednak zamrażać czas we wspomnieniach. Zdaje sobie sprawę z tego, że czasami jest „bardziej śmiertelny”, a czasami, kiedy udaje mu się uwolnić od czasu jest „bardziej niebiański”. Uzmysławia sobie, że istnieje tyle ścieżek i dróg, którymi mógł kiedyś, gdzieś, z kimś albo w samotności podążyć. W końcu dociera do niego, że to nie tzw. wiedza naukowa jest najważniejsza. Najpierw musi nauczyć się żyć w zgodzie ze sobą, z własną naturą i z otaczającą go przyrodą, z tym, co tak bliskie a odsuwane na plan jak najdalszy.

Niewielu jest takich twórców, którzy potrafią zatrzymać czas, przystanąć i spojrzeć na jezioro, dostrzec jego głębię, kolor, blask, fale. Artyści coraz częściej wnoszą zamęt w nasze życie i nie pozwalają nam uświadomić sobie wyższości tego jeziora, a tak naprawdę, to my przecież przemijamy a ono trwa. O tych drobnych, ale jakże ważnych szczegółach, chwilach refleksji i odpoczynku przypomina nam Jan P. Grabowski. Tak inny wśród poetów, wśród współczesnych artystów.

Nie chciałam, żeby moja recenzja była wyłącznie peanem na cześć twórcy. Wtedy mogłaby wydać się nieszczera. Ja zaś zostałabym oskarżona o brak krytycyzmu, spostrzegawczości i „ostrości” pióra. Na moją korzyść nie zadziałałby też fakt, że jestem osobą młodą, o anonimowo brzmiącym nazwisku. Nic jednak nie poradzę na to, że mimo usilnych starań, nie znalazłam w Sonacie obojowej. Wyborze liryków nic z czym nie mogłabym się zgodzić, nic co byłoby nadużyciem cierpliwości czytelnika, nic co byłoby mu obce i zbyteczne. Z pewnością będą jednak i tacy, którzy powiedzą, że zarówno liryki, jak i opowiadania nie trafiają do nich. Z całą pewnością jednak autor nie liczył na przychylność wszystkich krytyków i odbiorców. Taka świadomość, to dodatkowa zaleta jego twórczości. Ważne jest to, że wie dla kogo pisze i nie stara się zadowolić wszystkich. Czytelnikiem, dla którego tworzy, jest więc osoba wrażliwa na piękno świata, wierząca, poszukująca, cierpiąca jednak na ciągły brak czasu i wdzięczna za to, że autor daje jej ten szczególny czas (lektury i refleksji) w prezencie.

 

Bożena Bobrzyk, Klasyczno-romantyczna sonata, czyli chwila refleksji o Sonacie obojowej. Wyborze liryków Jana P. Grabowskiego. Recenzja. Kraków, 22 grudnia 2003 r.

 

Joanna Polak

 

W pogoni za prawdą świata…

 

Nie jest to poezja prostych porywów serca. Ma swoja logikę, płynie strumieniem myśli i wrażeń autora, czasem szybko, aż do utraty kontroli nad słowem, czasem powolnym, wręcz leniwym, kontemplacyjnym tempem. To poezja tropiąca świat, przyłapująca go na gorącym uczynku, wtedy, gdy ujawnia swoje tajemnice. Chodzi tu o wydany niedawno przez Bernardinum tom poetycko-prozatorski Jana P. Grabowskiego zatytułowany Sonata obojowa. Wiersz, który kończy pierwszą – poetycką – część książki, jest według mnie kluczem do wszystkich poprzednich. Poeta pisze:

 

Cóż pozostaje w pogoni

za wymykającą się prawdą świata?

 

Cóż pozostaje oprócz rozmów…

może przybliżających nas do Tajemnicy?

 

Cóż pozostaje oprócz zdziwień

– przemijającą nieustannie – barwą świata?

Cóż pozostaje prócz pewności,

że wszystko możliwe jest do uchwycenia

przez zmysły, pamięć, wyobraźnię?

 

Cóż pozostaje prócz przekonania,

że z dnia ma dzień tracimy wszystko?

Cóż pozostaje prócz świadomości,

że tracąc wszystko… na pewno

do końca – wszystkiego – nie zapomnimy?

 

(Cóż pozostaje w pogoni za wymykającą się prawdą świata?)

 

Choć poeta zadaje tu same pytania, które pozostawia bez odpowiedzi, otwiera przed czytelnikiem swoją wizję świata: to świat nosi w sobie Tajemnicę, metafizyczną zagadkę istnienia. Człowiek jest gońcem, pragnie dotrzeć do prawdy. Niełatwe to zadanie, bo świat mu się wymyka, jak piasek ucieka między palcami, gdy dłoń pragnie go zacisnąć w pięść. Rozmowa, zdziwienie, pewność, że wszystko jest rozpoznawalne przez zmysły, mają przybliżyć go do Tajemnicy. A jednak poczucie utraty, kalectwa pamięci, niemożności uchwycenia prawdy, budzą nostalgię, jakiś smutek istnienia.

Nostalgia i smutek towarzyszą całemu tomikowi wierszy. Oba stany pojawiają się zawsze ilekroć autor rozważa o niemożności objęcia, uchwycenia, zagarnięcia do końca otaczającej rzeczywistości. Człowiek łaknie świata, ale go nie może posiąść w pełni, bo ma ramiona ograniczone skończonością i pamięć ułomną. Jak go więc go można uchwycić, okiełznać, uznać za swój? To możliwe tylko w sztuce – zdaje się mówić poeta – w sztuce, to jest w muzyce i poezji. Choć w tekście nie pojawiają się tak zwerbalizowane stwierdzenia, to są z pewnością uprawnione – to przecież sam autor wybiera na opowieść o swoim świecie formę wiersza i to on sam nadaje mu tytuły związane z muzyką, o niej pamięta w podtytułach, ja opisuje. Nic w tym nie ma zresztą dziwnego: poezja i muzyka to dwie dziedziny sztuki, które najpełniej uwolniły się od konieczności mimesis: opisu czasu i przestrzeni, realiów i detali. Poezja i muzyka nie muszą naśladować świata, mogą opowiadać o relacjach między jednostką a światem, to wystarczy. Poezja i muzyka są najbliżej tego co niewypowiadalne. Muzyka odrzuca słowo jako ułomne, dla opisu świata wystarcza sama sobie. Poezja z kolei zderza słowa ze sobą, odmienia ich znaczenie, używa, aby je odświeżyć, aby ponazywać od nowa. Tu słowo odrywa się od swojego desygnatu, wyraża więcej niż samo znaczy, może treść zakląć w symbol, metaforę, nadać jej alegoryczny sens. Paradoksalnie więc poeta odrzuca słowo, aby za pomocą słów tropić świat.

Co wynika z tych tropów? Po pierwsze nie cały świat ma ten sam głęboki wymiar. Autor przesiewa jak przez sito chwile ważne od tych mniej ważnych, odrzuca codzienność, chwile banalnych czynności, „sprawy, zdarzenia, wymiary”. Świadomie wybiera drugi obieg życia zamiast codzienności – święto, zamiast miasta – wieś, zamiast cywilizacji – naturę, zamiast zgiełku ludzkiego – samotna ciszę. Powtarza się ulubiona sceneria – Kaszuby, ciepłe popołudnia, poranki i zmierzchy. Nie przypadkiem zapewne wakacje, bo to czas istniejący jakby poza zwykłym rytmem, gdzie nie dba się o pamięć dat i terminów, gdy człowiek czasowi wymyka się spod kontroli, i jeszcze okres świąt, gdy z kolei czas nabiera uniwersalnego znaczenia, człowiek staje wtedy jakby ponad czasem.

Dlaczego właśnie natura w tak szczególny sposób ma wyznać tajemnicę świata? Bo w tym co materialne ujawnia to, co duchowe. Oddziałuje na zmysły, a daje doznania metafizyczne. Podobne myśli pojawiają się w książce wielokrotnie. Choćby w tym fragmencie wiersza:

 

Ależ trawa dziś miękka.

i jakież ptaki śpiewają.

Jakże Kacza dziś szumi.

i jakież obok niej kwiaty.

 

Jakież to wszystko pewne:

trawa, drzewa i niebo.

Jakżeż trwały ten pejzaż.

I jacyż my w nim niestali.

 

(Ależ trawa dziś miękka)

 

Natura jest nietknięta, nienaruszona przez przemijanie. Choć poddana wegetatywnemu cyklowi pór roku, jest constans – trwała i nieprzemijalna jak człowiek. Człowiek jest i zaraz zniknie, a drzewo, las i jezioro będą istnieć bez wzruszenia. Pisze Jan P. Grabowski:

 

I cóż po nas, śmiertelnych, tu zostanie? Ciało,

które wnet w garstkę prochu się obróci?

Czy może nieco więcej? Pamięć? Pamięć tych,

którzy zostają tu na dłużej, aby przez chwilę

– tylko także przez jedną chwilę – szansę mieć,

nadzieję (a może jeszcze więcej wątpliwości?),

że przybliżą się Tam, czyli dokąd nam czasu,

możliwości, umiejętności, wytrwałości, a może

wiedzy i – zwyczajnie – wiary już nie stało?

(…)

Patrzymy, zatem w zórz szkarłaty i purpury.

Oddychamy złotozieloną – jak chryzopraz –

przestrzenią. I czyż barwy, przestworza, wonie

zdołają uchronić nas od przeznaczenia? Czy może

zdążymy jeszcze ocalić sami siebie nawzajem?

 

(Tryptyk elegijny, Część druga pt. Elegia przed rozświtaniem)

 

Jest w naturze ta siła, która każe człowiekowi nie być obojętnym na jej piękno, ale to nie wszystko, jej kontemplacja poza doznaniami estetycznymi, budzi w patrzącym nastrój elegijny, filozoficzne myśli o nietrwałości ludzkiego życia. To właśnie moc natury sprawia, że człowiek otwiera się na Tajemnicę. Poczucie pewności, że trwa, że jest wieczna to równocześnie domniemanie, że „wie” i „zna” to, co Nieskończone. Że zna Najwyższego. Jak mówi poeta – natura wywyższa człowieka, to znaczy: w obcowaniu z nią doznaje bliskości ze Stwórcą. Jest pośredniczką, wysyła znaki, tropy, ślady istnienia siły totalnej i sprawczej. Paradoksalnie to zmysły zbliżają do Boga – gdy człowiek patrzy na świat i słucha muzyki lasu, poznaje dobro Pana. Ociera się o Nieskończoność. To doznanie leczy smutek i nostalgię, leczy eschatologiczne lęki, daje siłę w codzienności. „I zabiorę go ze sobą” – mówi poeta opisując niezwykły widok porannych Mazur – „dokądkolwiek odtąd pójdę, gdziekolwiek pojadę.” (Panie, tyle tu Ciebie nagle…).

Cały tom Sonata obojowa tak właśnie został pomyślany – ułożony jest z chwil, które zabiera się ze sobą, chwil leczących człowieka.

 

Joanna Polak, W pogoni za prawdą świata… O nowym tomie poetyckim Jana P. Grabowskiego pt. Sonata obojowa. Wybór liryków [rec.: Jan P. Grabowski, Sonata obojowa. Wybór liryków, Pelplin 2003], „Gwiazda Morza”, 29 czerwca i 6, 13, 20, 27 lipca 2003, nr 13–14.