2011 r. skończył się piękną, słoneczną pogodą. Korzystając więc ze Słońca wybrałem się piechotą do Gdańska. (A potem także piechotą wróciłem). Bardzo był mi taki spacer potrzebny, ponieważ „siedząc w domu” gdzieś się… zaziębiłem.
Na Sylwestra w tym roku nigdzie się nie wybieraliśmy, chociaż miałem zaproszenie na dwie sylwestrowe zabawy. Pretekstem było moje zaziębienie, a tak po prawdzie to nie miałem ani nastroju ani ochoty na jakieś tańce. Dokładnie bowiem za miesiąc czeka mnie operacja. Niby „nic wielkiego”, bo to „tylko usunięcie woreczka żółciowego”, ale jednak przy znieczuleniu ogólnym. Jeden z moich znajomych szedł „na luzie” na taką operację, którą nazywał… „kosmetyką”. A potem ledwo go dobudzili.
A tak swoją drogą chyba nie za bardzo trzeba często chodzić do lekarza i na badania. W połowie, bowiem 2011 r. przeszedłem wszystkie możliwe badania. „Wyniki ma pan jak 35–latek” zapewniał mnie profesor-hipertensjolog, ale… „wiadomo, wystarczy tylko pójść do lekarza, a coś znajdą”. „Znaleźli”… za dużo cholesterolu. „Zbiłem”, więc bardzo skutecznie i dietą, i „spacerkami”. Pęcherzyk żółciowy jednak „koniecznie” – mówi chirurg – trzeba usunąć.
W Sylwestra kupiłem sobie Tom III: Dzienniki 1964–1980 Jarosława Iwaszkiewicza. Pierwszy tom jakoś przemęczyłem, drugi trochę poczytałem, trochę przekartkowałem. Trzeci wydaje mi się z tych trzech najbardziej interesujący. Od razu zatem zabrałem się do czytania. Zacząłem od wstępu pt. Uczta w „celi straceń” pióra Andrzeja Gronczewskiego. Odniosłem jednak wrażenie, że wstęp ten został napisany w jakimś szalonym tempie i „uniesieniu”, które rozdymają twórczość Iwaszkiewicza (i jego samego) do jakichś gargantuicznych rozmiarów. Irytująca maniera pośpiesznego pisania uzupełniana ponadto zdaniami zaczynającymi się od „Ale…” jest dla mnie nie do zniesienia. Gdzie ci „pisarze” tak pędzą? Oto próbka tego „pędzącego” stylu:
„W języku starości śmierć mobilizuje przede wszystkim jeden przymiotnik. Chodzi o przymiotnik: „ostatni”. Ale formie męskiej sekunduje żeńska i nijaka. „Ostatni” towarzyszy „ostatniej”. „Ostatnie” wlecze się w widmowym kondukcie. Muszą tu być obecne trzy rodzaje bytu. Składnia śmierci należy do gramatyki, której nikt nie umie zgłębić, mimo że od lat ćwiczymy się w jej wybiegach, nieprzerwanie zgłębiamy jej arkana.
Dla Jarosława Iwaszkiewicza są to lata wrzawy, zamętu duchowego i zewnętrznego, daremnych złudzeń i działań. Są to lata sławy i chwały, tryumfu artysty pośród wielu znaków, jakie świat dookolny ofiarować może twórcy o losie szczęśliwym i harmonijnym.
Ale ten, kto mieści się w centrum różnych targów o duszę artysty, w swoim wnętrzu od wielu dekad jest tragarzem czasu osobnego. Był zawsze skazany na jego surowe wyroki. Tylko z nim liczył się naprawdę. Tylko one decydowały o naturze jego sztuki pisarskiej. W granicach sztuki nie widać kompromisów.
Niechże więc czytelnik zechce łaskawie spojrzeć na te strony, jakie mówią o filozofii sądów politycznych, o istocie zachowań i wyborów Iwaszkiewicza. Tyleż tu chłodnej wiary, co szlachetnych intencji i uprzedzeń, nieufności i braku zapału. Tyleż rozwagi w sztuce mediacji, co rozczarowań, jeśli chodzi o jej efekty. Tyle rutyny i tyle precyzji w grach o zachowanie własnej wolności wewnętrznej. Tyle kosztów, opłaconych gorzko w momencie przyjaźni i zaufania”.
Doprawdy, o co tu chodzi? Jakże łatwo jest używać słów, jakże łatwo jest być „pisarzem”. Ot, wystarczy napisać „Ale ten, kto mieści się w centrum różnych targów o duszę artysty, w swoim wnętrzu od wielu dekad jest tragarzem czasu osobnego.” i od razu wszystko wiadomo. Iwaszkiewicz jako „tragarz czasu osobnego”. No, no. Czy wobec takich zdań, takich refleksji nie powinienem natychmiast odłożyć pióro?
Zaczynam zatem po takim wstępie czytać Tom III: Dzienniki 1964 – 1980 Jarosława Iwaszkiewicza. Mam nadzieję znaleźć w nim to, czego na pewno nie ma u Andrzeja Gronczewskiego.
Póki co minął pierwszy (i bieży już drugi), powszedni, dzień nowego roku. Styczeń, a na dworze jakby wiosna. Czas zatem na życzenia na ten rok. Czego bym sobie życzył? Chyba najlepiej odda to wiersz Abrahama Cowley’a (1618–1667) pt. właśnie Życzenie (w tłumaczeniu Stanisława Barańczaka):
ŻYCZENIE
A więc tak: wszelkie sądzić mam powody,
Że z tym światem ruchliwym nie dojdę do zgody;
Z wszystkich pokarmów, jakie nasycają ludzi,
Miód ziemskich uciech najpierw się znudzi;
Coraz to bardziej litość moja wzrasta
Dla człeka, który na te miody łasy,
Znosi ścisk, żądła, brzęczące hałasy
Gigantycznego ula – miasta.
Gdyby tak jeszcze, nim w grób się zanurzę,
Mieć wielki ogród, a w nim domostwo nieduże!
Ach, niewielu przyjaciół mieć i książek wiele,
Byle i karty ksiąg, i przyjaciele
Prawdziwi byli, i mądrzy, i mili!
I dziewczę piękne mieć (lecz bez przesady),
Dobre jak anioł stróż, byśmy bez zwady,
W miłości czułej dni spędzili!
Ruczaje czyste! Kiedy tak się zdarzy,
Że ujrzę w was odbicie wolnej od trosk twarzy?
Pola i gaje! Kiedy w szczęśliwą dzierżawę
Wezmę i cień wasz, i barwy jaskrawe?
W was tryska źródło naszej ziemskiej Lety,
W was jest skarbnica bogatej Natury:
Tu gromadziła wszelki kruszec, który
Stemplem przerabia na monety.
Tutaj ambicja i pycha rozgłośna
Zjawia się tylko wymyślna przenośnia:
Słuch nasz razi wiatr tylko, szumiący nad strzechą,
Przytakiwaniem schlebia tylko echo.
Bogowie, kiedy z nieba zejść im trzeba,
Tędy zstępują, tutaj ich siedziba;
Drogę ich znając, możemy rzec chyba,
Że znamy też i szlak do nieba.
Jakże szczęśliwy byłbym, tutaj oto
Mogąc żyć i umierać z najdroższą istotą,
Z tą, która całym światem będąc, i w pustyni
Osamotnienie niemożliwym czyni!
Lecz gryzłoby mnie wciąż przewidywanie,
Że ludzie, skoro szczęście moje zoczą,
Chcąc żyć podobnie, zjadą się i stłoczą,
I wkrótce miasto tu powstanie.
Nic dodać, nic ująć. I jakże tu nie wielbić XVII-wiecznych Poetów? A swoją drogą cóż to za „gigantyczne miasta” były w XVII wieku? Gdyby tak Cowley przeniósł się do współczesnego miasta, co by wtedy pomyślał?
(A tak nawiasem to któregoś dnia mój znajomy „odstawił” na jeden dzień samochód i postanowił „przemieszczać się” po Trójmieście środkami komunikacji miejskiej i na piechotę. Wieczorem zadzwonił do mnie i zajęczał: „Nigdy w życiu. To koszmar. W samochodzie przynajmniej wącham swoje smrody”.
A cóż ja mam powiedzieć, kiedy środki komunikacji miejskiej i własne nogi to dla mnie codzienność).
Wracając jednak do życzeń: na ostatnim skrawku dzikiej łąki pod oknem mojego mieszkania będę już w tym roku pobudowane aż trzy nowe bloki. Znajdę się zatem niemal w studni. Najchętniej więc uciekłbym, w cholerę, z miasta. Najchętniej nad zatokę lub gdzieś pod las, gdzie jest jeszcze czym oddychać i nie ma takich tłumów. Jakże na Chełmie i w ogóle w Gdańsku brakuje mi drzew.
Życzę sobie tyle i aż tyle. No i powrotu do zdrowia po operacji. Zdrowia, w ogóle. A tak poza tym w 2012 roku mija 35 lat od mojego debiutu literackiego. Czy ktoś będzie o tym pamiętać? Może także wydam zbiorek z najnowszymi wierszami. Przez dwa lata trochę doszło nowych utworów.
A czytelnikom tych zapisków życzę także zdrowia. I żeby spełniło się chociaż jedno ich marzenie.
Niech rok 2012 będzie lepszy niż 2011. Bo dobrze, że ten 2011 już minął.
3 stycznia 2012 r.