Motto:
„Stoją drzewa zamyślone i nawet nie czują,
jak z nich liście złocistymi i czerwonymi płatkami spadają i spadają”.
Tadeusz Dołęga-Mostowicz, Znachor.
Będzie to rzecz o Znachorze, książce i trzech filmach, które na jej podstawie powstały. Ostatnio bowiem w związku z najnowszą ekranizacją Znachora przewaliła się przez m.in. Internet olbrzymia fala zachwytów. Ba!, można było po wielokroć przeczytać, że najnowsza ekranizacja… „cały świat rzuciła na kolana”.
W tym zapisku nie mam zamiaru odbrązawiać Znachora, ani tym bardziej „rzucać się na kolana” przed najnowszą wersją z 2023 r., trwającą 140 minut, wyreżyserowaną przez Michała Gazdę, według scenariusza Marcina Baczyńskiego i Mariusza Kuszewskiego. W tym obrazie wystąpili w głównych rolach: Leszek Lichota, jako profesor Rafał Wilczur; Maria Kowalska, jako jego córka Marysia Wilczurówna, Anna Szymańczyk, jako Zośka oraz Ignacy Liss, jako hrabia Leszek Czyński.
Chciałbym tylko podzielić się kilkoma refleksjami, jako kinofil z długim – i jeszcze dłuższym – stażem. A zatem kto chce, niech czyta.
Zwlekałem trochę z tym zapiskiem, ponieważ przedtem chciałem obejrzeć wszystkie filmowe trzy wersje Znachora, a nade wszystko przeczytać powieść po tym samym tytułem napisaną w 1937 r. przez Tadeusza Dołęgę-Mostowicza (1898-1939).
Przeczytałem tedy powieść, która, z tego co mi wiadomo, powstała dopiero na podstawie scenariusza filmu z 1937 r. Film ten trwający 100 minut, wyreżyserował Michał Waszyński. W roli profesora Wilczura wystąpił Kazimierz Junosza Stępowski. Podwójną rolę jego żony Beaty i córki Marysi grała Elżbieta Barszczewska. Witold Zacharewicz kreował hrabiego Leszka Czyńskiego. Marian Wyrzykowski był Jankiem, ukochanym Beaty. Mieczysława Ćwiklińska – Michaliną Szkopkową, a Jacek Woszczerowicz Jemiołem Cyprianem, czyli Samuelem Obiedzińskim.
Uważa się zazwyczaj, że z bardzo słabej powieści powstaje wybitny film. A z powieści wybitnej – film słaby. W tym przypadku można powiedzieć, że z bardzo słabej (i nudnej) powieści powstały trzy nijakie filmy, które z treścią owej powieści niewiele mają wspólnego.
Bo najbliższa powieściowej treści jest siermiężna i uboga inscenizacyjnie fabuła z 1981 r., trwająca 128 minut, w reżyserii Jerzego Hoffmana. W tej wersji, w roli profesora Wilczura (i Antoniego Kosiby) wystąpił Jerzy Bińczycki. W podwójnej roli jego żony i córki – Anna Dymna. Jako hrabia Leszek Czyński wystąpił Tomasz Stockinger. Bożena Dykiel była Sonią, a Jerzy Trela Samuelem Obiedzińskim.
Fabuła powieściowa Znachora jest bardzo prosta. Nie będę tu streszczał tej książki, niech każdy, kto chce ją sobie przeczyta. Nie chciałbym także wyliczać wszystkich odstępstw filmowych fabuł od powieściowego pierwowzoru. Mogę tylko powiedzieć, że wszyscy trzej reżyserzy: i Waszyński, i Hoffman, i nade wszystko Gazda potraktowali historię zawartą w powieści według widzimisię.
Nie można, oczywiście, przenieść wszystkich wątków z powieści do filmu. Bo przykładowo Krzyżacy (1900) Henryka Sienkiewicza (1846-1916) i Krzyżacy (1960) Aleksandra Forda, to dwa zupełnie różne dzieła. A jednak film Forda do dziś fascynuje rozmachem inscenizacyjnym, dynamicznym montażem, grą aktorów itd. (no, prawdę mówiąc mocno zestarzała się filmowa Bitwa pod Grunwaldem, ale jest to temat na inny zapisek).
Natomiast filmowe Znachory mają się nijak do powieściowego pierwowzoru. Przykładowo w Znachorze Waszyńskiego leśniczy Janek, ukochany Beaty, nagle ginie przygnieciony drzewem. W powieści Janek umiera na suchoty. Na gruźlicę, umiera także Beata.
Tadeusz Dołęga Mostowicz bardzo dokładnie i przekonująco przedstawia zarówno zdradę Beaty, rozpacz profesora Wilczura, jego utratę pamięci, jak i „przemianę” w Antoniego Kosibę. I to jest najbardziej intersująca części powieści. Albowiem im dalej, tym jest nudniej. A wręcz mdławo i łzawo zaczyna się dziać, gdy Marysia zaczyna nazywać Kosibę „stryjciem”, a ów „stryjcio” nawet przemyśliwuje o jej… poślubieniu.
W filmie Waszyńskiego ta „przemiana” jest nawet intersująca. Szczególnie podobała mi się scena z genialnym Jackiem Woszczerowiczem, jako Samuelem Obiedzińskim.
U Hoffmana Obiedzińskiego gra – jak zawsze drętwo i nieprzekonująco – Kazimierz Trela. A u Gazdy Obiedzińskiego w ogóle nie ma. I tak naprawdę nie wiadomo, za co profesor Wilczur został pobity. Zresztą u Gazdy takich scenariuszowych „dziur”, że coś dzieje się nie wiadomo dlaczego i po co, jest więcej.
W powieści Marysia pracuje w miasteczku Radoliszki, na Kresach, w sklepiku z norymberszczyzną Michaliny Szkopkowej.
U Waszyńskiego Beata, a potem Marysia są taperkami w niemym kinie. W pewnym momencie, nie wiadomo skąd pojawia się tu hrabia Leszek Czyński i okazuje się, że są dobrymi znajomymi z Marysią.
Natomiast u Hoffmana (wersja najbliższa oryginałowi powieści) Marysia pracuje w ubożuchnym sklepiku, do którego raz po raz dojeżdża po zabłoconym placyku z trzema gęśmi hrabia Czyński na swym perkoczącym „motocykielu”.
A u Gazdy kompletna samowola fabularna: oto nie wiadomo skąd, gdzieś pod Radomiem, pojawia się na furce Marysia wioząca do Żyda w austerii pianino. Żyd szast-prast z miejsca ją zatrudnia, jako kelnerkę i już w następnej scenie hrabia Leszek Czyński zachwyca się Marysią tańczącą.
(A tak nawiasem scena ta przedstawia środek powszedniego letniego dnia, jest pewnie wtedy huk roboty w polu i na gumnie, a chłopi na całego popijają i bawią się w żydowskiej karczmie. Gdzie tu sens, gdzie logika).
W powieści Zonia jest zupełnie marginalną postacią. Podobnie zresztą jak Szkopkowa, która tylko pojawia się wtedy, kiedy trzeba.
U Waszyńskiego Zonia jest postacią zupełnie drugoplanową, wręcz marginalną. U Hoffmana Sonia (a nie Zonia) to mały aktorski majstersztyk Bożeny Dykiel. Natomiast Gazda przemienił Zonię w Zośkę i uczynił ją pierwszoplanową kobiecą rolą. Mało tego, z relacji Kosiba – Zośka zrobił romans, a następnie awansował młynarzową na… profesorową. Niektórzy pieją z zachwytu nad rolą Anny Szymańczyk, jako Zośki, a zapewne Tadeusz Dołęga Mostowicz przewraca się w grobie nad taką interpretacją jego Znachora przez Gazdę.
Co do natomiast Szkopkowej, to wręcz bryluje ona w wykonaniu Mieczysławy Ćwiklińskiej w Znachorze z 1937 r. Tylko po co?
U Dołęgi-Mostowicza ostatnie sceny rozgrywają się lutą zimą, w śniegu, na cmentarzu. I autor Znachora trzyma niemal do przedostatniego zdania czytelnika w napięciu i niepewności. W wersjach filmowych zimy ani śniegu ani śladu. U Hoffmana Stockinger gna powozikiem do Dymnej i wiezie jej pęk kwiatów. Te rozsypujące się kwiaty to jedyna piękna, i naprawdę wzruszająca scena w filmie.
A u Gazdy jest wszystko, co by sobie współczesny widz życzył. Fajnie się na to patrzy, bo realizatorsko jest to nawet sprawne, lecz z powieścią to nie ma nic wspólnego np. to, że pożenił Kosibę/Wilczura z Zośką awansując ją na profesorową.
Przyznaję: Znachor z 1937 r, to już straszna ramota. Znachor z 1981 r. oglądany przeze mnie teraz po raz wtóry i tym razem nie zrobił na mnie żadnego wrażenia, chociaż Dymna, jako Marysia była wtedy i ładniutka, i aktorsko przekonująca.
Natomiast aktualnie ulegając wrzaskliwej reklamie obejrzałem Znachora Gajdy z ciekawości. Powtarzam: fajnie się to ogląda, ale jako kinofil z długim – i jeszcze dłuższym – stażem nie dałabym więcej niż… trzy z plusem w skali od jednego do sześciu. (Ten plus to za sprawną realizację).
Po raz pierwszy od kilkudziesięciu lat polski film, czyli Znachora Gajdy obejrzałem jeszcze… po dwakroć, czyli w sumie film ten obejrzałem aż trzy razy.
Dawnej po kilka razy z rzędu oglądałem tylko arcydzieła polskiej kinematografii: Pociąg (1959), Matkę Joanne od Aniołów (1961), Nóż w wodzie (1962), Rękopis znaleziony w Saragossie (1964); Żywot Mateusza (1968), itd.
Znachora Gazdy postanowiłem obejrzeć także sekwencja po sekwencji, scena po scenie, przypatrując się i takim drobiazgom jak ustawienie kamery, oświetlenie itd. oraz inscenizacji. Wyszło mi mocne trzy z plusem. I ja wcale nie neguję, że ten film mógł kogoś… „rzucić na kolana”.
Bo mnie nie tyle „rzuca na kolana”, co bezustannie zachwyca m.in. Lawrence z Arabii Leana (1962); Osiem i pół Felliniego (1963); Kobieta z wydm Teshigahary (1964); Bunt Kobayashiego (1967); 2001: Odyseja Kosmiczna Stanleya Kubricka (1968)…
15-16 listopada 2023 r.
PS.
Wspomniałem wyżej, że podobała mi się niewielka, lecz znakomita rola Jacka Woszczerowicza (1904-1970), jako Samuela Obiedzińskiego. Niestety, w Internecie jest niewiele zdjęć z filmowych ról tego aktora. To, które załączam należy do Filmoteki Narodowej.
W 1959 r. Jacek Woszczerowicz wystąpił w długo przygotowywanej przez siebie roli w szekspirowskiej kronice Ryszard III (1592).
Widziałem tylko niewielki fragment tej roli w Polskiej Kronice Filmowej. Z relacji krytyków teatralnych była to kreacja fascynująca. Co ciekawe: 55 letni aktor grał Ryszarda III Yorka (1452-1485), który w chwili śmierci miał… 32 lata.
W ogóle Szekspir (1564-1616) inspirując się sugestią m.in. Tudorów zrobił z Ryszarda III Yorka… potwora i kalekę. A fakt historyczny jest taki, że wprawdzie Ryszard III York cierpiał na skoliozę, ale był to zupełnie urodziwy i w dodatku bardzo waleczny mężczyzna. (Był mistrzem we władaniu toporem. Stąd jego prawa ręka wydawała się jakby „większa”. Natomiast jego lewa ręka na pewno nie była ani zniekształcona, ani tym bardziej… „sucha”).
A Laurence Olivier (1907-1989) zagrał Ryszarda III Yorka, w wyreżyserowanym przez siebie filmie w wieku… 48 lat.