Motto:
„ – Wiesz co szefuniu?
Jeżeli nie zadbasz o własne interesy,
to ludzie pomogą ci tylko
przy spuszczaniu trumny do grobu”.
Hud Bannon (Paul Newman)
do swojego bratanka
Lonnie Bannona (Brandon De Wilde)
w filmie Martina Ritta[1]
Hud, syn farmera[2]
Zaiste: to motto, które załączam, w pełni oddaje stan faktyczny mojego ducha i okalającej mnie rzeczywistości. Powinienem właściwie zamieścić je na stałe w moich zapiskach. Albo może jednak – jako motto – tę często cytowaną przeze mnie wypowiedź Profesora Artura Hutnikiewicza o bazgraczach i grafomanach. (Załączam ją tym razem w postscriptum).
Zacznę jednak – tradycyjnie… od pogody. Otóż od właśnie dwóch miesięcy (a może od listopada 2024 r.) trwa bezustannie to samo, czyli zachmurzone niebo, ziąb ciągnący nie wiadomo skąd i kąśliwe wietrzyki, a to z północy, co wydaje się zrozumiałe, a to ze wschodu, co też można zaakceptować, a to z południa albo zachodu, czego w żaden sposób pojąć nie sposób a i zaakceptować nie uchodzi. Słowem: budzisz się w chmurach, dzień spędzasz w chmurach i w chmurach zasypiasz. No, wprawdzie przytrafiały się kilkudniowe epizody zimowe – ba! nawet zawierucha, czy też zamieć trwające nie dłużej niż kwadrans – ale to wszystko. Słońca jak na lekarstwo. Bo zwabiony pięknym Słońcem wyjdziesz na dwór, a tu, bratku, od razu cię dosłownie zatyka ziąbem i kąśliwym wiaterkiem, o którym wspomniałem kilka zdań wyżej. Jedyna zauważalna zmiana, to tylko to, że dnia wyraźnie przybywa. Marzec to jednak miesiąc zimowy, miesiąc w roku najbrzydszy. I nikt mnie nie przekona, że już ponoć wiosna za pasem. Albowiem zima – panie mości dzieju – zima trwa w najlepsze. Aby zatem przetrwać marzec. Może w kwietniu cośkolwiek w przyrodzie, na niebie i na ziemi się ruszy?
Zapisek ten zacząłem kreślić 3 marca br., czyli w poniedziałek, a tu już się zrobiło 8 marca, sobota i wybuchała tak oczekiwana piękna słoneczna pogoda. Okazuje się, że jednak tylko na klika dni, bo od wtorku znowu ma wrócić… marzec. Od razu, chociaż to zaledwie +13,5 stopnia Celsjusza (w parku w Wejherowie było +17,5 stopnia Celsjusza) pojawili się rozdziani do krótkich spodenek i T-shirtów. No i jak się można było spodziewać, ruszyli z impetem po chodnikach przeznaczonych wyłącznie dla pieszych, po alejkach parkowych przeznaczonych jedynie do spacerowania – rowerzyści.
(Tu na marginesie chciałbym podkreślić, że nie mam nic przeciwko rowerom. Rower to jednak pojazd i jego miejsce jest tylko na jezdni oraz na drodze rowerowej do jazdy rowerem przeznaczonej. Rowerzyści jednak maja gdzieś przepisy oraz zakazy i jeżdżą, gdzie im się żywnie podoba. Idziesz sobie spokojnie chodnikiem, a tu z naprzeciwka pędzi rower, bardzo często gibając się, i wymusza abyś mu ustąpił z drogi. Albo dzwoni ci zza pleców panisko na rowerze, abyś mu zszedł z chodnika. Co za głupi zazwyczaj z tymi rowerami na chodnikach).
Nie notowałem tych zapisków przeszło dwa miesiące z okładem, bynajmniej nie dlatego, że nie miałem o czym pisać. Wręcz przeciwnie: tematów i doznań było co niemiara tak, że właściwie powinienem bezustannie tylko zapisywać, zapisywać i zapisywać. Pytanie tylko: po co i dla kogo? W celach terapeutycznych? Bynajmniej. By zostawić po sobie jakiś ślad? Jeszcze większe… bynajmniej.
Ostatnio miałem w rękach kilka wielkich ksiąg. Wielkich nie treściowo, lecz kilogramowo. Bo w jaki sposób czytać, w jakiej pozycji Dzienniki Jana Józefa Szczepańskiego, książki Melchiora Wańkowicza, albo reklamowaną na fali popularności serialu Yellowstone powieść Na południe od Brazos? Przecież te książki, ba! księgi, ważą po kilka kilogramów. Nie można by tych książek „rozbić” na kilka tomów i wydrukować nieco większą czcionką?
Zabrałem się tedy do książek nieco mniejszych gabarytowo tj. Magdaleny Grzebałkowskiej Dezorientacji. Biografii Marii Konopnickiej oraz Kazimierza Orłosia Dziejów człowieka piszącego. Zacznijmy od Dziejów. Samo bowiem pojęcie „dzieje” brzmi bardzo poważnie, czyli zapis czynów dokonanych (res gestae). Przyznaję: nie przeczytałem dotąd ani jednej książki Kazimierza Orłosia. Jakoś ten pisarz – sam zresztą wielokrotnie zaznaczający w Dziejach, że jest przedstawicielem tzw. nurtu realistycznego w literaturze – mnie nie interesował. Ot, wiele razy jego nazwisko obijało mi się o uszy (jak cały legion współczesnych pisarzy), lecz jakoś nie miałem ochoty czytać opisywania tego, co jest. A „przelewanie na papier” rzeczywistości, zawsze uważałem za bezsensowne zajęcie.
A zatem Dzieje człowieka piszącego. Moim zdaniem te wspomnienia są dopóty ciekawe, dopóki Orłoś opisuje lata sześćdziesiąte i siedemdziesiąte dwudziestego wieku. Od pojawienia się tzw. „opozycji”, „Solidarności”, Sierpnia itd. zaczyna mocno przynudzać. Zresztą sam wielokrotnie napomyka, że te zmagania o wolność, o niezależność, o suwerenność itd. zakończyły się bezustanną walką o stołki, o wpływy, o TKM itd.
A poza tym jakby symbolem protestu przeciwko temu, co trwa obecnie, jest nieprzyjęcie przez Orłosia złotego medalu Zasłużony Kulturze „Gloria Artis”.
Pamiętam dokładnie lata osiemdziesiąte dwudziestego wieku i tę atmosferę nadziei połączoną ze strachem. A potem euforię radości, która powoli zaczęła przekształcać się w jakiś jarmark albo festyn. Wreszcie Stan Wojenny. A po transformacji ustrojowej bardzo dużo nadziei i… rozczarowanie. Nie chciałbym jednak w te sprawy się zagłębiać, bo to jest tylko strata czasu.
Gdzieś przeczytałem, że po takich wydarzeniach jak „Solidarność”, Sierpień, odzyskanie suwerenności itd. powinno powstać arcydzieło na miarę Przedwiośnia Stefana Żeromskiego. Mijały lata i ani widu, ani słychu o przynajmniej nadającej się do czytania powieści. Ktoś dodawał, że „trzeba dystansu czasowego, to znaczy przynajmniej dwudziestu lat”, by taka powieść mogła powstać. Otóż minęło przeszło lat czterdzieści, a o ideałach, nadziejach Sierpnia, mało już dzisiaj kto pamięta. Za to literatura poszła w rozrywkę, w masowo pisane, na ilość i na kilogramy, kryminały, sensacje, fantasy „powieści” obyczajowe, w czym celują setki, a może już i tysiące „pisarek”.
Kazimierzowi Orłosiowi jako pisarzowi opozycjoniście nie działo się wcale źle. Wprawdzie nie był internowany, czemu się dziwił, ale widocznie, jak sam przyznaje w Dziejach, nie był opozycjonistą pierwszego szeregu. Wydawał książki w podziemiu i zagranicą, podróżował po świecie, wreszcie w Stanie Wojennym otrzymywał tak dużo paczek z zagranicy, że chętnie się nimi dzielił z rodziną i znajomymi. (Kiedy przypomnę sobie, że jesienią 1981 r. po pól kilograma sera stałem w kolejce przez sześć godzin… No tak, ale i ja przecież nie byłem „opozycjonistą”).
Nie rozumiem co to za maniera chwalenia się kogo to Orłoś nie znał, kiedy to z kim rozmawiał jakie to nie czynił zabiegi by wydać kolejną książkę.
(Bardzo mnie tym bezustannym chwaleniem się zraziła w swoich wspomnieniach Julia Hartwig. Miałem ją za dobrą poetkę, ale kiedy zaczęła wymieniać, nie wiadomo po co, kogo to nie zna, a zwłaszcza nasładzać się Adasiem, mój zachwyt jej wierszami na tyle ochłódł, że bez żalu oddałem wszystkie jej tomiki do jakiejś biblioteki. A „Nike” Hartwig, oprócz kilku nominacji i tak nie otrzymała).
I jeszcze jedno. Jeśli Kazimierz Orłoś jest uznanym pisarzem realistą, to dlaczego jego styl jest tak monotonny i dlaczego aż tyle zdań kończy na „…się” (nie wspominając o irytującym mnie „Ale…” na początku zdań)?
Wyszukałem jednak w bibliotekach kilka książek Kazimierza Orłosia i postaram się je w najbliższej przyszłości wypożyczyć i poczytać.
Natomiast co do biografii Marii Konopnickiej, to zanim ją wypożyczyłem, któregoś dnia sięgnąłem po nią w księgarni i przysiadłszy, zacząłem czytać. W pierwszym zetknięciu nie zrobiła ta książka na mnie dobrego wrażenia. Wydawało mi się bowiem, że jest jakaś chaotyczna, a jeszcze większe zdumienie wywołała fakt, że jest pisana w jakby… „kawałkach”, to jest krótkich ni to notatkach, ni to informacjach, ni to eseikach. A ponieważ znam dosyć dobrze życiorys oraz twórczość Marii Konopnickiej (zawdzięczam to Waldemarowi Smaszczowi, który „odkrył” dla mnie tę poetkę), postanowiłem tę biografię sobie odpuścić. Cóż z tego, bo z biblioteki przyszedł do mnie w jakiś czas potem e-mail, że „książka pani Grzebałkowskiej czeka”. Wypożyczyłem i przebrnąwszy przez pierwsze rozdzialiki, które są, moim zdaniem ni z gruszki ni z pietruszki, zagłębiłem się w świat, a raczej właśnie… dzieje, Marii Konopnickiej. No, widać, że napracowała się Magdalena Grzebałkowska nad tą biografią, ale to nie jest ta ranga, co niedawno wydana, która tak się zachwycałem, biografia Marii Rodziewiczówny pióra Emilii Padoł. Grzebałkowska podaje masę wiadomości o zmaganiach rodzinnych Marii Konopnickiej, bardzo szczegółowo przedstawia jej podróże po Europie (to aż dziw, że mimo braku pieniędzy, zaborów, granic itd. można było tyle bezustannie podróżować), starannie jednak unika by szczegółowiej przedstawić relację Konopnickiej z Marią Dębianką.
Byłem ciekaw jak Grzebałkowska przedstawi jej życie w Bronowie. Poświęciła jednak temu króciusieńki rozdzialik.
Bo osobiście odwiedziłem Bronowo, a także odwiedziłem cmentarz, gdzie zostali pochowani synowie Konopnickiej. Oto, co m.in. o tym fakcie zanotowałem w zapisku pt. Wrząca czerwień 21 listopada 2018 r.:
„A podczas pobytu w sanatorium w Uniejowie odwiedziłem miejsce, gdzie w latach 1862-1872 mieszkała Maria Konopnicka (1842-1910). Urodziła przez ten czas… ośmioro dzieci. Po pałacyku w Bronowie zostało tylko wspomnienie. Na miejscu w »muzeum« nie kupisz ani wierszy Konopnickiej, ani nawet najmniejszej broszurki, czy folderu.
Na cmentarzu w Uniejowie odnalazłem grób Tadeusza i Stanisława, dwójki pierwszych dzieci, które wkrótce po urodzeniu zmarły. Na grobie znajduje się następujący napis:
»Gdzie ta prochu garstka mała,
co bijącym sercem była«
z nieprawdziwą informacją, że cytat pochodzi z Piosenki mojej. Otóż powyższy dwuwiersz jest fragmentem większego utworu pt. Tu się droga załamała…
Jeśli byle jakim »muzeum« traktuje się Konopnicką, jeśli arcydzieła Kossak są pomijane w »najważniejszych dziełach polskiej literatury wydanych po 1918 r.«, to co o tym myśleć?”.
W Dezorientacjach poza tym Grzebałkowska wiele pisze o chorobach Konopnickiej. To zastanawiające i godne podziwu jak mając tyle kłopotów z dziećmi, z mężem utracjuszem, jak bezustannie chorując, lecz przenosząc się z miejsca na miejsce, można było aż tyle napisać. Nic jednak nie znajdziesz o warsztacie pisarskim Konopnickiej w tej biografii. Wprawdzie Grzebałkowska coś niecoś wspomina o Panu Balcerze w Brazylii oraz załącza tekst Roty, ale to stanowczo za mało.
A przecież Maria Konopnicka to m. in. arcydzielny tomik Italia, z którego wierszami można się nieustannie zachwycać.
W SAN MICHELE
Kocham cię, stary mistrzu, coś na tej fasadzie
Dwa światy złączył kunsztem przedziwnej roboty!
Tu zacnie siedzą greckie filozofy w radzie,
Tu w smoka Michał godzi, grot dzierżący złoty.
Tu fryzem biegną nagie ateńskie Heloty,
Tu Marek Aureli na czoło laur kładzie,
Tu Chrystus padł pod krzyżem na wzgórzu Golgoty,
Tu Judasz w cieniu oliw skrada się ku zdradzie.
Coś miał w duszy, co zeszłe podały ci wieki,
Wszystkoś to wydał cudnie, o mistrzu daleki,
Obcy nam swem imieniem i rodem i krajem!
W zadumie okiem wodzę po śladach tych dłóta…
O ty prostoto serca, w tę rzeźbę zakuta,
Jakim ty wiecznej wiosny odziewasz się majem!
CASTEL FIORENTINO
Toskańskiej nocy bije skrzydeł wianie,
Toskańskiej nocy leci dech po błoni,
Skróś zórz różanych, skróś liliowej toni
— Fra Angelica słyszę Zwiastowanie.
I skłaniam głowę, aż rosa ukanie
I chryzmat ciszy położy na skroni.
Już pierwsza gwiazda drżący blask swój roni…
— Fra Angelica słyszę Zwiastowanie.
Wszystko, co ziemskie, wnet cieniem się stanie,
A co niebieskie, światu się przykłoni…
Gdzieś od Fiesole płynie dzwonów granie…
Nagle się róża miesięczna rozwoni
Skróś przezroczystej, skróś liliowej toni…
Minął tydzień, bo gdy piszę te słowa jest 11 marca Anno Domini 2025. Pogoda jak tydzień temu, czyli typowo marcowo-listopadowa, albo odwrotnie. Oprócz kilku książek, zaliczyłem także parę filmów, w tym nade wszystko polskich. Wolałbym jednak o nich nawet nie wspominać, bo nie ma o czym. Poziom tych niby filmów jest tak beznadziejny, że są to raczej produkty filmopodobne. Gdybym napisał swoje uwagi, to od razu usłyszałbym, że „się czepiam” albo, że „krytykuję”. A gdybym pochwalił, to od razu dołączyłbym do legionu cmokierów.`
Za to spodobał mi się – sam nie wiem czemu – serial oparty – jak to się mówi – o powieść Giuseppe Tomasi di Lampedusy (1896-1957) pt. Lampart (Il Gattopardo – 1958). Zupełnie niedawno, słysząc właśnie o zapowiadanym serialu, postanowiłem przeczytać tę powieść w nowym tłumaczeniu i pod nowym tytułem, czyli… Gepard. Podczas lektury odniosłem wrażenie, że jest to jedna z tych powieści (tak jak np. Solaris Stanisława Lema), których nie powinno się przenosić na język filmowy, bo najzwyczajniej „się nie da”.
Pamiętam wersję filmową Lamparta z 1963 r. w reżyserii Luchino Viscontiego. Główne role kreowali: Burt Lancaster jako Fabrizio Corbera, książę Saliny; Claudia Cardinale jako Angelica Sedara oraz Alain Delon jako Tancredi Falconeri. Zapamiętałem wspaniałe zdjęcia, piękną muzykę oraz niezwykle dystyngowanego Lancastera i olśniewającą urodą Cardinale.
Natomiast serial Richarda Warlowa jakoś nie za bardzo ma czym zachwycić. Może tylko krajobrazami. Kim Rossi Stuart jako Fabrizio Corbera jest wiarygodny i przyzwoicie zagrany. Co do urody pań aktorek oraz pozostałych ról wolałbym się nie wypowiadać. A jednak ten serial spodobał mi się, bo ma klimat i został przyzwoicie s prawnie zrealizowany.
To by było na tyle, jak na zapisek po dwóch miesiącach, z okładem.
3-11 marca 2025 r.
PS. Zostały rozdane nagrody filmowe zwane Orłami. W Internecie ukazała się informacja, że „rozdano polskie Oscary”. A czy Oscary są nazywane „amerykańskimi Orłami”?
PPS. Zapisek ten powstawał w okolicach Dnia Kobiet. A zatem postanowiłem go okrasić Kwiaciarką (1903), Władysława Czachórskiego (1850-1011), jako zapowiedź tak wyczekiwanej wiosny.
PPPS. „Nigdy nie było takiego rozdźwięku pomiędzy sztuką, a społeczeństwem, jak właśnie dzisiaj. Malarstwo przypominające – jak to zjadliwie pisał kiedyś o nim Słonimski – »atlasy chorób skórnych«, przyprawiające o rozpacz i bezdenny smutek i każące myśleć z tęsknotą o 19–wiecznym, kolorowym, jasnym i radującym oko i duszę światłem impresjonistów. Muzyka ogłuszająca kakofonią swoich hałasów, w których niepodobna dosłuchać się jakiejkolwiek melodii i które wyzwalają jedynie niekontrolowane odruchy agresywne. Wiersze, z których myśl i uczucie ulotniły się bezpowrotnie i zastąpione zostały niezrozumiałym bełkotem. Powieści, z których wieje rozpaczliwa bezdenna nuda. Teatr, który eksponuje zapamiętale beznadziejną brzydotę i głupotę ludzkiego świata. Rozmyte zostały zupełnie wszelkie kryteria oceny, co jest sztuką, a co na pewno nią nie jest, otwierając szerokie pole do nadużyć. W dziedzinę twórczości artystycznej wtargnęły tłumy bazgraczy i grafomanów, usiłując stosować swoisty terror wobec niepewnej swoich założeń krytyki i wobec zdezorientowanej publiczności. Tę pustkę i jałowość przesłania się często »hermetycznym« językiem, budując z zapałem między dziełem a jego potencjalnymi odbiorcami przegrody nie do pokonania, a ewentualny trud przedzierania się przez ów bełkot okazuje się nazbyt często nieopłacalny, bo albo ukrywa jakieś treści beznadziejnie banalne, albo język ów opiera się w ogóle jakimkolwiek próbom pojęciowej artykulacji”. – prof. dr hab. Artur Hutnikiewicz (Świat na zakręcie historii… Z profesorem Arturem Hutnikiewiczem współtwórcą toruńskiej polonistyki rozmawia Mirosław Strzyżewski. „Przegląd Artystyczno–Literacki”, marzec 1995 r. nr 3, Toruń, s. 13-15).
[1] Martin Ritt (1914-1990), reżyser takich filmów m.in. jak: Długie, gorące lato – 1958 r., Prawda przeciw prawdzie – 1964 r., Szpieg, który przyszedł z zimnej strefy – 1965 r., Hombre – 1967 r., Norma Rae – 1979 r.
[2] Hud, syn farmera (Hud – 1963), 112 min., reż. Martin Ritt.