W SAMEJ RZECZY – UROCZA KSIĄŻKA

Motto:


„Weźmiemy kurs na gwiazdę? – zapytał mnie Paweł


– Weź.”


Zdzisław Morawski Każdy miał wakacje

 



Któregoś pięknego, słonecznego dnia rozświetlonego forsycjami i pachnącego powietrzem kwitnących głogów wybrałem się do Gdańska, aby załatwić kilka spraw. Nieodłącznym zwyczajem takich wyjazdów jest zawsze przeglądanie książek w mojej ulubionej księgarni. Także i tym razem podszedłem do półki z tomikami poetyckimi i zacząłem je przeglądać i czytać. Mimo tego, że byłem w nie najlepszym nastroju zacząłem na całą księgarnię się śmiać. Stojąca niedaleko mnie i także przeglądająca książki, tyle że filologiczne, pani, jak się okazało profesor miejscowej uczelni, popatrzyła na mnie i powiedziała: „Proszę pana, współczesnej poezji się nie czyta. Klasyka, proszę pana, klasyka. To można czytać. No i może jeszcze ewentualnie poetów z lat sześćdziesiątych ubiegłego wieku”.

Zawsze „słynąłem” z długich wstępów, ale to powyższe zdarzenie – w związku z zakończoną lekturą książki Zdzisława Morawskiego (1926–1992) pt. Każdy miał wakacje, wydaną przez: Urząd Miejski w Strzelcach Krajeńskich; Związek Literatów Polskich, Oddział w Gorzowie Wielkopolskim oraz Wojewódzką i Miejską Bibliotekę Publiczną im. Zbigniewa Herberta w Gorzowie Wielkopolskim, 2018 r., ss. 198 – przytaczam nie bez kozery.   

Powieść Każdy miał swoje wakacje, którą Morawski pisał w latach 1965–1966 bez wahania mogę nazwać – jako czytelnik z długim i jeszcze dłuższym stażem, a nade wszystko filolog polonista – pięknym poematem prozą. (Stąd ten powyższy wstęp o zachwytach poezją z lat sześćdziesiątych XX wieku). No bo czyż najczystszą poezją nie jest taki oto fragment:

„Rozpoczynał się rejs nocy: mroczny i rozległy, łączący niebo z ziemią w litą bryłę, połyskujący gwiazdami, twardy pod stopami i rzeźwy w powietrzu. Wielokrotnie już doznawałem uczucia zanikania świata pod osłoną nocy. Zdawało mi się wtedy, że mrok osacza mnie powoli, lecz nieustępliwie, odgradza mnie od świata całą swoją obiektywną mocą”, s. 61.

Albo taki oto fragment:

„– Świeci jak gwiazda – wtrąciła Jagoda.

– Ciekawy jestem, czyj to satelita – zastanawiał się głośno inżynier.

– Czy można go stąd rozpoznać? – spytała Krystyna.

– Jeśli się czyta wszystko, co o nich napisano, to myślę, że można.

– To musi być trudna lektura – zauważyła Hanka.

– Trudna, ale piękna – odpowiedział.

– Dlaczego piękna? – spytała Jagoda.

– Nie ma piękniejszej i pożyteczniejszej literatury. W książkach nie ma nic zmyślonego, jest tylko ścisła prawda, tylko prawda. A prawdą jest tylko to, co można obliczyć i za pomocą obliczeń dowieść.

– Ja jednak wolę czytać o gwiazdach – powiedziała półgłosem Krystyna.

– Ja wiem, panie lubią mówić i czytać o gwiazdach, ja wiem – powiedział pełnym rezygnacji tonem inżynier.

– Weźmiemy kurs na gwiazdę? – zapytał mnie Paweł.

– Weź”., s. 72.

Lub taki oto fragment:

– „Czy zauważyłeś, stary – powiedział do mnie w pewnej chwili Paweł – że wiatr jakby zmienił kierunek?

– Jakie to ma znaczenie? – spytała Hanka. – Niech sobie wieje, skąd chce.

– O, pani Hanko – powiedział Paweł – ma duże znaczenie. Jak powieje z południa, dokąd zaczął skręcać, może nam przywiać wiele paskudztwa.

– Czy panowie o niczym innym nie potraficie rozmawiać poza wiatrem? – spytała Jagoda. – Czy my jesteśmy wiatr?”, s. 76.

I wreszcie początkowy fragment rozdziału XVI (na XVIII rozdziałów w całej książce), chciałoby się powiedzieć… księgi (czy też raczej xsięgi) jak to jest w poematach:

„Godzina ósma na kempingu podczas deszczowej pogody jest porą do wstawania zbyt wczesną. Leżałem na polowym łóżku w poczuciu bezwładnego zadowolenia i zasłuchany w monotonne uderzenia kropel deszczu w dach trwałem na granicy półsnu. Zdawałem sobie sprawę z tego, że świat przedmiotów realnych istnieje, ale był on jakby poza mgłą, w której tkwiłem do tego stopnia, że sam dla siebie zdawałem się być nieobecny. Gdyby w tej chwili była jeszcze przy mnie Krystyna ciepłą obecnością ciała, byłaby chyba tak daleka, jak odległe były drzwi, żarówka, ręcznik w zielone paski, przedmioty bliskie, lecz oddalone stanem uśpienia. Znałem ten stan. Nazywałem go najcudowniejszą nieobecnością lub strefą ciszy. Nie ma w tej strefie żadnej gwałtowności. Jest spokojna, dojrzała wprost niezmierzona łagodność kształtów wszelkiej rzeczy. W tej okolicy nauczyłem się wybaczać i rozumieć. Pukanie do drzwi zakłóciło ciszę, świat zwyraźniał, realne przedmioty stały się codzienne i rzeczywiste”., s. 155.

Owo bardzo poetyckie, że jest „niezmierzona łagodność kształtów wszelkiej rzeczy” chciałem dać jako tytuł tego zapisku. Wybrałem ostatecznie powiedzenie narratora i głównego bohatera książki Każdy miał swoje wakacje tj. „W samej rzeczy”.

Odczytuję tę książkę Morawskiego, jako poemat prozą, chociaż, z drugiej strony, można ją odebrać jako… wakacyjny romans podczas obozu żeglarskiego: komandora z Krystyną, wczasowiczką.

Książka Morawskiego przypomina mi, jako żywo powieść z 1961 r. pt. Wyspa gdańskiej pisarki Róży Ostrowskiej (1926–1975). Rzecz Ostrowskiej to urokliwy romans, który dzieje się nad jednym z jezior kaszubskich. Czytałem tę książkę po raz pierwszy, jako kilkunastolatek. Tak mną owładnęła, że przeczytałem ją jednym tchem… na stojąco. Poemat prozą Morawskiego czytałem powoli, kilka dni, tak aby starczyło na jak najdłużej.

Książką Morawskiego zainteresowałem się, ponieważ znam to opisywane przez autora jezioro. Poznałem także Zdzisława Morawskiego.

Mój bowiem młodszy brat Henryk (niestety, już śp. 1953–2011) w 1978 r. kończąc Politechnikę Gdańską otrzymał przedtem stypendium w jednym z największych zakładów Gorzowa Wielkopolskiego. A ponieważ założył już wtedy rodzinę otrzymał także, po bardzo wielu staraniach, także mieszkanie. Właśnie jesienią 1978 r. odwiedziłem go po raz pierwszy.

Zjechałem wtedy do Gorzowa Wielkopolskiego na miesiąc. To właśnie brat wspomniał mi o Zdzisławie Morawskim. Po jakimś czasie Morawskiego osobiście poznałem.

Oto któregoś dnia umówiliśmy się przy słynnym stoliku nr. 1. Na spotkanie szedł, lekko utykając, bardzo przystojny, uśmiechający się Pan Zdzisław. Tak właśnie zaproponował, abym się do niego zwracał „panie Zdzisławie”, a nie „mistrzu”, jak podpowiadali mi młodzi literaci bym do Morawskiego mówił. (Kazik Furman, zdaje się tak właśnie tytułował Morawskiego. Był zresztą jego uczniem).

Morawski zrobił na mnie wrażenie człowieka bardzo bezpośredniego, przyjaznego młodym literatom, jakim wówczas i ja byłem. Rozmawialiśmy, oczywiście o literaturze i o Gdańsku.

Publikowałem potem w tygodniku „Ziemia Gorzowska” oraz w dwutygodniku „Nadodrze”. W tamtych latach pojawiałem się w Gorzowie dosyć często. Mój brat znając moje upodobanie do jezior i pływania, obwiózł mnie wtedy po niemal wszystkich najpiękniejszych jeziorach. Kąpaliśmy się także w jeziorach opisywanych przez Morawskiego w książce Każdy miał swoje wakacje.

Szczególnie utkwiła mi w pamięci rozmowa z Panem Zdzisławem jesienią 1980 r., kiedy byłem już po wydaniu dwóch książek i spełniałem warunki by zostać członkiem ZLP. (Na trzecią książkę miałem podpisaną umowę z Wydawnictwem Morskim w Gdańsku). Pan Zdzisław planował założenie w Gorzowie Wielkopolskim oddziału ZLP i brakowało mu jeszcze jednej osoby (oddział musiał liczyć, co najmniej sześciu literatów). Ja miałbym być tym szóstym literatem. Warunkiem, z mojej strony, było otrzymanie mieszkanie. Kiedy już w 1981 r. czekała na mnie kawalerka na najwyższym piętrze dziesięciopiętrowca, ja w Gdańsku poznałem swoją przyszłą żonę i ostatecznie osiedliłem się w tym mieście, gdzie mieszkam do dziś, chociaż nie należę do gdańskiego środowiska literackiego.

Ostatni raz spotkałem Morawskiego w Warszawie, w 1988 r. Pan Zdzisław przyjechał wtedy na jakieś obrady ZG ZLP, ja zatrzymałem się na tydzień z żoną i trzyletnim synkiem Szymonem w hoteliku Domu Literatury.

Nie zapomnę jego uśmiechu, serdeczności i bezpośredniości.

Znałem dotąd Morawskiego z jego poezji a także prozy. Nie sądziłem jednak, że jest także żeglarzem. To był wspaniały pomysł Pana Marka Bidola z Urzędu Miejskiego w Strzelcach Krajeńskich, aby wydać powieść – moim zdaniem jest to poemat prozą – Morawskiego dziejąca się nad jeziorem Lipie.

Książka Każdy miał wakacje przez już przeszło pięćdziesiąt(!) lat w ogóle się nie zestarzała. Czytałem ją z największą przyjemnością.

Dodatkowym, dużym walorem tej książki są także czarno-białe zdjęcia. Teraz, gdy nacieszyliśmy się już cyfrową, ponoć perfekcyjną, fotografią powraca „moda” na właśnie czarno-białe zdjęcia. To, że są one w książce technicznie niedoskonałe, trochę jakby przypadkowo kadrowane, „pstrykane” zwykłymi aparatami na niezbyt czułej taśmie, to wszystko dodaje im tylko uroku.

To poza tym jak najlepiej świadczy o ludziach ze środowiska kultury Strzelec Krajeńskich i Gorzowa Wielkopolskiego, że wciąż pamiętają o Zdzisławie Morawskim, o pisarzach, którzy odeszli.

Ostatnio, co rusz spotkam się, z informacjami, że taka to a taka książka jest arcydziełem albo, co najmniej bestsellerem. Tylko, że – moim zdaniem – książki te pisane przeważnie na chybcika, laptopowym stylem, nie nadają się do czytania.

Książka Każdy miał wakacje pisana jest nieśpiesznie. I tak też ją należy czytać. To jest piękny, ponadczasowy poemat prozą o żeglarstwie, o miłości, o ludziach, bynajmniej nie tylko w czasie wakacji.

Słowem – w samej rzeczy – urocza książka.

2 maja 2019 r.