Musiałem już w dzień po Trzech Królach, „rozebrać choinkę”, ponieważ „cała się osypała”. W tym roku stała wyjątkowo krótko, bo zaledwie dwa tygodnie, czyli akurat tyle, ile trwały święta Bożego Narodzenia.
Przez ten czas niewiele się w pogodzie zmieniło. Przybyło za to dnia o dziesięć minut. Dobre jednak i to. Do końca stycznia przybędzie dnia aż o godzinę. To już jest coś. Pogoda jest nie do zniesienia, bo nie wiadomo, co to jest: czy późna jesień, czy też przedzimie, jak chcą meteorolodzy, czy jednak bardzo wczesna… wiosna? Niskie, ciężkie chmury, z których bez przerwy coś siąpi. W dodatku brak światła i ten wilgotny ziąb. To wszystko może działać depresyjnie. Nie na mnie. Mam co czytać, a to najważniejsze. Po Roku myśliwego Miłosza Dziennik Iwaszkiewicza czyta mi się jednak z trudem.
Wielką radość za to sprawiły mi wiersze Thomasa Hardy. Co zastanawiające Thomas Hardy (ur. 2 czerwca 1840 zm. 11 stycznia 1928) zaczynał jako powieściopisarz. Napisał m.in. Z dala od zgiełku (1874), Powrót na wrzosowisko (1878), Burmistrz Casterbridge (1886), Mieszkańcy lasu (1887), Tessa d’Urberville (1891), Juda nieznany (1895). Niektóre z tych powieści zostały przeniesione na ekran, ze znakomitym, zresztą, skutkiem.
W wielu 58 lat Hardy porzuca powieściopisarstwo i zostaje poetą. Zazwyczaj droga jest odwrotna: od pisania wierszy do pisania prozy. (Na marginesie chciałbym podkreślić, że ja też zaczynałem od pisania prozy. Zresztą i teraz, od czasu do czasu, także staram się coś niecoś prozą napisać).
O wierszach Thomasa Hardy mogę powiedzieć tylko jedno: są zachwycające!!! Wszystkie, bez wyjątku, a szczególnie m. in. Ostatnia chryzantema, Drozd o zmroku, Po wizycie, Północ w pociągu Great Western, Życia nie miałem nigdy za warte zachodu, Potem, Jestem tym kimś, Nie oczekiwał wiele.
Oto trzy (tylko trzy) wiersze, a mógłbym przepisać wszystkie (w tłumaczeniu Stanisława Barańczaka):
PRZEBUDZENIE ROKU
Skąd wiesz, że na pielgrzymim szlaku,
W którym gościńcem – pas zodiaku,
Słonce, swym niby-biegiem jeszcze
Raz przemierzywszy gwiezdną przestrzeń,
Od Ryb już dąży do Barana –
Skąd to wiesz, skoro z chmur utkana
Płachta szarzeje od tygodnia
I wiosny dostrzec nie podobna;
Skąd wiesz, powracający ptaku,
Skąd wiesz?
Skąd wiesz, w podziemnym swym noclegu,
Z dala od gwaru i dziennego
Światła, gdy mróz dokoła trzyma,
Jakby niechętna życiu zima
Trwała – skąd wiesz, że o ułamek
Wzrosła moc światła, że poranek
Dnieje minutę wcześniej, że się
Za miesiąc cieplej zrobi w lesie;
Skąd wiesz, korzonku przebiśniegu,
Skąd wiesz?
CZEKANIE WE DWÓJKĘ
Gwiazda, pyłek na nieba ogromie,
Widząc w dole mnie, rzuca pytanie:
„Cóż, żyjemy obok (na poziomie
Różnym wprawdzie): co tam masz w planie –
Masz w planie?”
Odpowiadam: „Jeśli się nie mylę –
Czekać, póki mi większych zmian
Nie przyniesie bieg Czasu”. „A, tyle?”
Mówi gwiazda, „Cóż, to i mój plan –
I mój plan”.
ŻYCIA NIE MIAŁEM NIGDY ZA WARTE ZACHODU
Życia nie miałem nigdy za warte zachodu:
Po co tracić na nie lat aż tyle?
Zajścia drobne, trywialne, nie chciane,
Zajścia, które u końca mają ślepą ścianę:
Od młodości po starość, ani razu nie miałem powodu
Zachwycać się tym stylem.
W najmłodszych latach tak się ustawiałem, żeby
Moc spoglądać na życie z dystansu;
Stan zwątpienia, w którym wtedy trwałem,
Stan każący mi gardzić zapału banałem,
Mógł uczynić mnie kimś, kto nie musi udawać potrzeby
Uczestniczenia w tańcu.
Wkrótce jednak harmonią dźwięków, barw feerią
Życie wabić poczęło i łudzić,
Aż się unik wydał czymś niewczesnym,
Aż unik przerodził w udział, poddał pieśni:
I tajałem, dopóki mój osobny świat nie zdał się sferą
Nudniejszą niż świat ludzi.
Lecz i ta sfera wkrótce stała się niegodna
Mej uwagi; wtedy jednak życie
Odsłoniło moim oczom gwiazdę,
Odsłoniło ją w dali – zamglone lecz jasne
Światło, które świat blaskiem, jak wstrzymana w upadku pochodnia,
Obdzielało sowicie.
I tak, górą, doliną, wędruję od wielu
Dni, nie dbając o bite gościńce,
Wznosząc oczy przez mgły i przez mroki,
Wznosząc oczy ku wizji srebrzącej obłoki,
Którą olśniony, nie chcę nawet myśleć, że mógłbym do celu
Nie dojść w mojej pielgrzymce.
Czyż nie powinienem – odłożywszy pióro (czyli porzuciwszy klawiaturę komputera) – tylko czytać, czytać i czytać? I zachwycać się? Zachwycać się (alfabetycznie): Balińskim Stanisławem, Blake Williamem, Brodskim Josifem, Dickinson Emily, Frostem Robertem, Grochowiakiem Stanisławem, Hardy Thomasem, Hopkinsem Gerardem Manleyem, Jesieninem Sergiuszem, Keatsem Johnem, Miłoszem Czesławem…
Jakaż jednak siła, konieczność przymusza mnie (czy przymusza?), że i ja od czasu do czasu ośmielam się sięgnąć po pióro? Co chcę uzyskać pisząc? Na pewno chciałbym lepiej poznać – pisząc i czytając – świat, ludzi i siebie, a nade wszystko ową Tajemnicę, (która nie wiadomo czy istnieje).
Ile przetrwa z tego, co napisałem i jeszcze napiszę? Nie mnie na to odpowiadać. Kiedy jednak patrzę z perspektywy już swoich niemal 35 lat zajmowania się twórczością literacką po innych zajmujących się tą samą profesją, to zdaję sobie sprawę, że… niewiele albo zgoła – nic.
Tym bardziej zdumiewają mnie nieprzebrane tłumy „pisarzy” i „poetów”, którzy nie posiadając ani wykształcenia, ani niczym nie interesując się, którzy nie poznawszy nawet pisarskiego rzemiosła, o „skrze bożej” nie wspominając, wydają „powieść” za „powieścią”, tomik poetycki” za „tomikiem poetyckim”. Na co liczą, kim są? Czyżby nigdy nie czytali powieści i wierszy Thomasa Hardy?
W malarstwie także można zostać „geniuszem” tworząc bazgroły. W muzyce to jednak nie przechodzi. No bo iluż ośmiela się wziąć np. obój i zgrać Bacha? Dlatego tak bardzo cenię sobie przyjaźń muzyków.
8 stycznia 2012 r.