Książki, w tym nade wszystko tzw. literaturę piękną, czytam od kilkudziesięciu lat. Wystarczająco chyba długo abym już na pierwszy rzut oka odróżnił wartościową literaturę od tandety, grafomanii, literackiego hochsztaplerstwa.
Pisarstwo to bardzo trudne zajęcie. Nie może jednak, nie powinno, istnieć bez odbiorcy. Jeśli jest narrator i narracja musi być także odbiorca. Inaczej zajęcie pisarskie nie ma sensu. Chyba, że pisarz pisze dla samego siebie albo liczy, że jego dzieła zostaną docenione za ileś tam lat. Pisanie dla samego siebie? Nie wiem, być może ma to jakiś sens… terapeutyczny. Natomiast któż, jakiż pisarz dba teraz o to, by jego pisarstwo było więcej niż doraźne. Ileż bowiem razy zdarzało mi się słyszeć: „Chcę być sławny. Chcę być sławny teraz, konieczne teraz. Natychmiast. Dzisiaj”.
Pamiętam niemal wszystkich pisarzy gdańskich z lat siedemdziesiątych XX wieku. Ilu z nich przetrwało próbę czasu? Niech ktoś mi wymieni chociaż jedną książkę napisaną w tamtych czasach, książkę, która się nie zestarzała. Nie starzeją się jednak tylko arcydzieła.
Fenomen tzw. popularności jednak mnie zdumiewa. Oto jeden czy drugi pisarz (koniecznie w kapeluszu) wypuszcza co jakiś czas swój literacki produkt i z miejsca jest on okrzyczany „bestsellerem”, ba! jego autor jest od razu „wybitny”. Albo zatem ów jeden czy drugi pisarz trafia w gust czytelniczy, albo czytelnicy są mało wymagający. Ktoś mógłby dodać: dobrze, że w ogóle czytają. No dobrze, ale czytać dla samej… fizjologii czytania?
Jako czytelnik oczekuję od pisarzy czegoś więcej. Nie tylko „rozrywki”, ale nade wszystko, że autor okaże się ode mnie mądrzejszy, że zachwyci mnie talentem, że otworzy przez mną świat, którego dotąd nie znałem, że jego styl okaże się oryginalny, że będę, czytając, wciąż nie mógł się doczekać: co dalej, co dalej…
Ostatnio zachwyciłem się krótką powieścią Saganki pt. Pewien uśmiech. Wracam także nieustannie do twórczości Stefana Grabińskiego. Specjalnie przerywam lekturę niektórych nowel, by – nie mogąc się doczekać owego, „co dalej, co dalej” – po jedno dwudniowej przerwie, rozkoszować się lekturą np. Namiętności (L’ Appasinaty). Opowieści weneckiej. I nawet mnie już nie drażnią… „Lecz”-e.
Mojej czytelniczej uwagi nie umknęła ostatnio jednak pewna mała wrzawa, jaka trwa wokół… Powieści dla dorosłych. Zadziwiający tytuł, a raczej podtytuł, tak jakby dotychczasowy autor pisał książki nie dla dorosłych.
Mój znajomy W. powtarza od czasu do czasu, że nie można być i reżyserem filmowym, i malarzem, i pisarzem, i poetą itd., co wcale tak nieczęsto zdarza się wśród tzw. twórców. Nie można wszystkiego robić dobrze. Tak samo W. często podkreśla, że albo jest się pracownikiem nauki albo pisarzem. Jedno wyklucza drugie. Zgadzam się z nim.
Odłożywszy zatem na jakiś czas Grabińskiego postanowiłem sięgnąć po ową Powieść dla dorosłych. Otwieram książkę na 7 stronie i od razu trafiam na… „Gdy…”. Ki diabeł myślę sobie: albo już wszędzie widzę owo „Gdy…” na początku współczesnej literatury pięknej, albo może to taki… zabieg formalny, albo – niestety – bylejakość, pośpiech pisarski, nieporadność językowa.
Dociągnąłem tę powieść do strony 62, czyli przeczytałem pierwsze cztery rozdziały. Dalej nie mogę, naprawdę już nie mogę. Okazuje się, że to „Gdy…” to jednak żadna tam zabawa literacka, żadne tam zabiegi formalne, ze zdaniami podrzędnymi, lecz najzwyczajniejszy pośpiech i, niestety, pisarska bylejakość.
Przez wiele lat czytania nabyłem także szczególnego instynktu czytelniczego, który dotąd jeszcze mnie nie zawiódł. Otóż jeśli książka o objętości 10 arkuszy autorskich nie zainteresuje mnie do 30 strony to definitywnie ją odkładam. Limit 50 stron pozostawiam dla książek ponad wymienioną wyżej objętość.
Przełknąwszy zatem owo inicjacyjne „Gdy…”, które będzie bezustannie się powtarzać aż do strony 62, a na pewno i dalej, czytam zatem Powieść dla dorosłych.
Głównym bohaterem jest niejaki P.: bardzo zamożny prawnik, właściciel luksusowej willi w Warszawie, a jednocześnie… scenarzysta światowej sławy. Zdobył wszystkie możliwe nagrody filmowe z Oscarem na czele. Poznajemy go w momencie, gdy budzi się w jakimś hotelowym apartamencie z dębową klepką, na Gdańskiej Morenie. Czeka go wręczenie doktoratu honoris causa na… gdańskim Uniwersytecie imienia Jana Heweliusza z Minerwą na szczycie Gmachu, pisanego nie wiadomo dlaczego z dużej litery.
Od samego początku, od pierwszych zdań same niekonsekwencje. Jeśli bowiem ma to być fikcja literacka, to po co aż tak przedstawiana szczegółowo topografia najpierw Gdańska, a potem Warszawy? Cóż to za apartament hotelowy z dębową klepką? Dlaczego poza tym zdobywca tylu nagród, człowiek zatem światowy, reprezentujący crème de la crème światowej sztuki kupuje sobie frak „w galerii handlowej na Przymorzu”. Frak na takie uroczystości szyje się przecież u sławnego krawca na Starowiejskiej w Gdyni. Do tego kupionego w „galerii handlowej na Przymorzu” fraka główny bohater wkłada białą… „lnianą koszulę”. Aż nie chce się wierzyć, że taki „światowiec” nie wie, jaką włożyć koszulę do fraka. Taki światowiec a pije pospolitego Ballantine’a, także nie wiadomo dlaczego pisanego z dużej litery. Na wręczeniu doktoratu jest prezydent Rzeczypospolitej Polskiej, jest i premier, wszyscy ministrowie w pełnej gali orderowej.
„Wzdęcie godnościowe” rośnie ze zadania na zdanie, nie chce się wierzyć, że można wypisywać aż takie bzdury na temat uroczystości wręczenia doktoratu honoris causa. Wszystko jednak jest opisywane jak najbardziej serio z dokładną topografią Gdańska.
Drugi rozdział zaczyna się powrotem następnego dnia późnym wieczorem do Warszawy. „Zanurzał się w miasto jak jeździec, który luźno puścił lejce rozpędzonego konia”., przyznam, że przy tym zdaniu po raz pierwszy wybuchnąłem śmiechem, ponieważ jechał… „We fraku, w białej koszuli, z muszką pod szyją, jak dyplomata wracający z przyjęcia w ambasadzie…” itd. itd.
Doprawdy, czy autor Powieści dla dorosłych czytał w ogóle to, co napisał? Z Gdańska do Warszawy jedzie się samochodem jakieś cztery godziny. Po co jechać we fraku i jeszcze w dodatku pod muszką? A poza tym główny bohater w tym fraku pod muszką jedzie na koniu.
A dalej jest jeszcze bezmyślnej. Oto ten światowiec, ten zdobywca Oscara i wszystkich najważniejszych nagród filmowych świata, oto ten szczęśliwiec, który otrzymał doktorat honoris causa w obecności prezydenta i rządu Rzeczpospolitej Polskiej ma apetyt na… Ukrainki spod Dworca Centralnego w Warszawie. „Niektóre wyglądały jak sowiecka przodownica pracy wbita w watowaną kufajkę, której zdjęcia, drukowane w gazetach, pamiętał z dawnych czasów”. Pomijając ewidentny, śmieszny błąd gramatyczny (zdjęcia kufajek drukowane w gazetach), to niedorzeczne by bogaty, główny bohater miał takie upodobania. Czyż nie stać go na tzw. panie do towarzystwa? A poza tym gdzież wielbicielki tego zdobywcy Oscara?
„Jeżdżąc na dworzec wypatrywał przez szybę takich, które chcą tylko fizycznego podrygu i bez żadnych sentymentów robią to za pieniądze. Obie strony miały się sczepić na parę chwil, by w okolicach bioder wywołać małe trzęsienie ziemi, krótkie spięcie elektrycznych iskier, wyładowanie energii burzowej z piorunami, nic więcej. Jak dwie sczepione ze sobą, dobrze naoliwione maszyny, zainteresowane tylko udanymi obrotami zębatych kół”., można przeczytać na stronie 33. Jakież ubóstwo wyobraźni, słownictwa autora Powieści dla dorosłych.
Domęczyłem zatem aż do strony 62 i miałem dosyć. Gdybym miał jednym słowem ocenić tę powieść, powiedziałbym: tandeta!!!
Czy po kieliszku, ba! po kilku łykach wina można zorientować się w smaku całej butelki? Owszem, można.
Proza Grabińskiego to jakże wyborne (niemal stuletnie) wino. Powieści dla dorosłych to cieńkusz, deresz, tandeta.
30 września 2017 r.