Ostatni tydzień września był przepiękny. Kiedy zaczynam ten zapisek jest 1 października i pogoda, jaką można tylko sobie wymarzyć trwa nadal.
To jest także „moja pogoda”: bezchmurne, błękitne, pełne Słońca od świtu aż po zmierzch niebo. Do tego jeszcze rześki, południowy wiatr. Czegóż chcieć więcej? Idealna pogoda na szczupaka, na wałęsanie się po bezdrożach, a jeszcze lepiej po lesie. Prawdziwki także ponoć latoś obrodziły…
Niestety, nie ruszam się poza Gdańsk oglądając przez całe dni mury za oknami. Wyrywam się zatem zza tych murów choćby do jakiegoś parczku, choćby na jakiś dłuższy spacer.
Nie mogę się także naczytać Grabińskiego. Co za utalentowany pisarz. Te współczesne „bestsellery”, to tandeta w porównaniu z Grabińskim.
Zachwyciły mnie też ostatnio dwa amerykańskie filmy, które kiedyś umknęły mojej uwadze. Jakże, jako kinofil, mogłem je przeoczyć?
Pierwszy to Bugsy (1991), 131 min., reż. Barry Levinson (rocznik 1945) z całą plejadą znakomitych, i ulubionych przez mnie, aktorów: z Warrenem Beatty w tytułowej roli Bena „Bugsy” Siegela, z partnerującą mu olśniewającej urody Annette Bening jako Virginia Hill oraz Harveyem Keitelem w roli Mickeya Cohena.
Można ten film odbierać jako „czystą rozrywkę”, jeszcze jeden gangsterski dramat, ale Levinson, to przecież nie byle kto i potrafi pokazać ponadczasową tragedię człowieka-wizjonera. A nade wszystko jest to film o uczuciach, lecz jakże wspaniale jest to zagrane, jakże doskonale sfilmowane. Film, który ma już 26 lat, a w ogóle się nie zestarzał.
Drugi film, który nie waham się nazwać niemal arcydziełem to Amerykański żigolak (American Gigolo – 1980), 117 min., scenariusz i reżyseria Paul Schrader (rocznik 1946) z Richardem Gere w tytułowej roli Juliana Kaye oraz partnerującą mu Lauren Hutton jako Michelle Stratton.
Uwielbiam takie na pozór spokojne, doskonale jednak filmowane, niezwykle przemyślane historie. I znowu jest to film o uczuciach, a ostatnia scena jest absolutnie arcydzielna i znalazła się w moim prywatnym archiwum. Cały film to majstersztyk Paula Schradera.
Obejrzałem te filmy kilka razy, scena po scenie, sekwencja po sekwencji. Nasunęły mi się po ich obejrzeniu dwie refleksje.
Pierwsza to ta, że ci wszyscy jakże piękni, jakże utalentowani aktorzy, starzeją się także, jak i my, szarzy ludzie, zwykli widzowie. Richard Gere (rocznik 1949) niegdyś piękniś, teraz jest starszym, pobrużdżonym na twarzy, mocno siwym panem.
A druga refleksja to ta, że zarówno Schrader jak i Levinson to przecież prawie moi rówieśnicy…
2 października 2017 r.