Motto:
„…wokoło nich rozmarzającą pieśń grała przyroda
i nadmiar życia dyszał, zda się, w powietrzu”.
Czahary Maria Rodziewiczówna
Rodziewiczówna, czyli Maria Rodziewicz (1864-1944). Nigdy nie sądziłem, że cokolwiek o tej pisarce napiszę. Ba!, że będę czytał jej powieści. Przecież w historii literatury o niej się nie wspomina. A jeżeli już to jakby mimochodem: że to jakaś trzeciorzędna pisarka, która tłukła nocami książka za książką, że to w ogóle… „literatura kobieca”, że wprawdzie i Sienkiewicz, i Prus wypowiadali się o niej, że ma talent, ale trwoni go na pisanie powieścideł itd.
Ja sam po raz pierwszy spotkałem się z Rodziewiczówną…. w szkole podstawowej. Ileż miałem wtedy lat? Dziesięć, może dwanaście. W tamtych czasach zaczytywałem się powieściami Karla Maya (1842-1912), Jamesa Fenimore Coopera (1789-1851), Wacława Sieroszewskiego (1858-1945), Walerego Przyborowskiego (1845-1913), gdy jeden z moich kolegów pochwalił się, że czyta Między ustami, a brzegiem pucharu i bardzo sobie tę powieść chwali.
Tu uczynię pewien mały nawias, by wyjaśnić skąd się wzięła ta lektura u mojego kolegi. Otóż były to lata pięćdziesiąte dwudziestego wieku. Na osiedlu pod Malborkiem, gdzie mieszkałem, ludzie wówczas bardzo dużo ze sobą rozmawiali, a jesienią i zimą odbywały się tzw. „wiczurki”, czyli sąsiedzkie wieczorne odwiedziny. Słuchało się radia, a nade wszystko bardzo dużo czytało. Telewizja była jeszcze w powijakach. Właściwie można by powiedzieć, że ludzie w każdej wolnej chwili trzymali książki w rękach i czytali, i czytali, i czytali. Stąd też i u mojego kolegi znalazła się powieść Rodziewiczówny.
To zastanawiające, ale na uniwersyteckiej polonistyce, na Uniwersytecie Mikołaja Kopernika w Toruniu, o Rodziewiczównie chyba w ogóle się nie wspominało. W każdym razie ja nie pamiętam, aby padło jej nazwisko, czy to podczas wykładów i ćwiczeń z np. Pozytywizmu, czy Młodej Polski, czy też Dwudziestolecia. A nawet jeśli tak było, to wypowiadano je z uśmieszkiem, że to taka… „literatura dla kucharek”. Być może tak się wypowiadał o jej twórczości i Prof. Artur Hutnikiewicz, ale nie jestem pewny, czy tak naprawdę było.
Dosyć tego, że nawet mi przez myśl nie przeszło, aby cokolwiek Rodziewiczówny czytać. Aż tu nagle któregoś dnia w poszukiwaniu czegokolwiek z literatury pięknej nadającego się do czytania, moją uwagę na półce bibliotecznej, wypełnionej po brzegi powieściami współczesnych pisarek, zwrócił uwagę „wypasiony” tom w bardzo brzydkiej okładce pt. Rodziewiczówna. Gorąca dusza pióra Emilii Padoł. Przysiadłem na jakimś taboreciku by książkę przejrzeć i jej wnętrze zrobiło na mnie dobre wrażenie, gdy zacząłem tu i owdzie podczytywać.
A w lekturach jestem tzw. rutyniarzem, albo jest to tzw. skrzywienie zawodowe literata, czy też przez lata wyrobiony zmysł wieloletniego czytelnika, że od razu widzę wszystkie i stylistyczne, i językowe, i jakie sobie tylko życzycie błędy w tekście. Stąd też moje – jak nazywają je niektórzy czytelnicy tych „zapisków i wspomnień”… „czepialstwo”. Bo zawsze chciałbym aby tekst był idealnie dopracowany, albo żeby chociaż widać w nim było jakąś namiastkę talentu oraz intelektualnego wysiłku autora.
Książka Emilii Padoł zrobiła na mnie, jak już wyżej wspomniałem, dobre wrażenie. Ba! nie mogłem się od jej lektury oderwać. Napisana jest bowiem… brawurowo, chociaż nie bardzo mi to określnie w tym przypadku pasuje. „Brawura” to bowiem zuchwalstwo i ryzykanctwo, a w książce Emilii Padoł czegoś takiego nie ma. Raczej brawura cały czas kojarzyła mi się w tej sytuacji z… brawami. Bo co i rusz, podczas lektury książki o Rodziewiczównie powtarzałem „brawo”, „brawo!”, „brawo!!” Pani Padoł za tak znakomitą lekturę.
Bo chociaż jest to biografia, ale czyta się ją jak fascynującą, pełną perypetii i niesamowitych zdarzeń powieść. Język i styl na najwyższym poziomie, nie widać, nie czuć aby książka była pisana na chybcika, jak to jest niestety w prawie 99,9 % współczesnej pisarskiej produkcji. Zdarzają się wprawdzie pewne stylistyczne śmiesznostki, ale jest ich tak niewiele, że tylko okraszają, ożywiają całą książkę. No i pojawia się z kilka razy tak bardzo irytujące mnie „Ale…” na początku wypowiedzi, lecz w przypadku niemal arcydzielności całości książki Emilii Podoł można na nie machnąć ręką. Może w przypadku drugiego wydania autorka zechce te drobiazgi wyeliminować. No i przydałoby się znacznie ciekawsze opracowania graficzne, bo to w czerwieniach jest koszmarne. Podobnie zresztą jak graficzne „mazajki” wewnątrz książki.
Należy za to podziwiać pasję, skrupulatność, niezwykłą drobiazgowość w przedstawieniu życia samej Mari Rodziewiczówny.
Bo Rodziewiczówna wcale nie była tylko panią w jakimś dworku i coś tam sobie piszącą, lecz fascynującą postacią zaangażowaną w bardzo wiele spraw. Nade wszystko gospodarzyła w swojej kresowej posiadłości, zimy spędzała w Warszawie, gdzie też prowadziła bardzo czynne życie jako społeczniczka.
Wieczory i noce przeznaczała na pisanie. Nie chciała być członkiem Polskiej Akademii Literatury. Nie przyjęła Złotego Wawrzynu Literatury. Bardziej ceniła sobie… stopnie wojskowe niż nagrody literackie.
Przykładowo na s. 340 książki Emilii Padoł można przeczytać, że:
„Żołnierskie odznaczenia są dla niej ważniejsze niż jakiekolwiek wyróżnienia literackie, niż nagrody rolnicze czy za działalność społeczną, niż pamiątki z jubileuszy i listy dziękczynne. Istotniejsze niż Krzyż Oficerski Orderu Odrodzenia Polski (przyznany jej w maju 1924 roku), a także Krzyż Komandorski (klasa wyżej) Orderu Odrodzenia Polski, którym zostanie odznaczona w listopadzie 1937 roku”.
Po lekturze książki Rodziewiczówna. Gorąca dusza pióra Emilii Padoł, nabrałem takiego apetytu na jakąś powieść pióra właśnie Rodziewiczówny, że natychmiast wypożyczyłem: Między ustami a brzegiem pucharu (1889 r.), Macierz (1903 r.) oraz Czahary (1905 r.).
Powieść Między ustami a brzegiem pucharu czytało mi się bardzo dobrze. Nie dostrzegłem pośpiechu ani bylejakości tak bardzo przecież charakterystycznych dla współczesnych powieści. Podziwiałem za to wyobraźnię i swobodę pisarską Rodziewiczówny.
Podczas lektury korciło mnie jako kinofila aby, oczywiście, obejrzeć filmową wersję tej powieści zrealizowaną w 1987 r. przez Zbigniewa Kuźmińskiego. Widziałem, rzecz jasna, kiedyś ten film, ale nic z niego, nawet jednej sceny, chociażby jednego kadru, nie zapamiętałem.
A przypomnijmy, że Roman Polański kiedyś powiedział, że ważne jest aby z filmu widz zapamiętał chociby jedną scenę, jeden kadr. Bo tyle film jest wart, ile widz z niego zapamięta.
Obraz Kuźmińskiego został zrealizowany na motywach powieści Rodziewiczówny i tak naprawdę z powieścią nie ma wiele wspólnego. Poprzestawiane wątki, zmarginalizowane postacie, kiepskie plenery. Film bez oddechu i nastroju. Piękne wprawdzie panie, które nie mają czego grać i jeszcze ładniejsze stroje. Bryluje za to jako kamerdyner jak zawsze świetny Henryk Bista (1934-1997). Może także podobać się lubiany przeze mnie Jacek Chmielnik (1953-2007) jako hrabia. Oto i wszystko. A można byłoby z tej powieści zrobić filmowe – rzecz jasna zachowując pewne proporcje – polskie… Przeminęło z wiatrem (1939 r.)?
Natomiast Czahary czytam wolno, jak najwolniej, rozkoszując się każdą stroną tej powieści, każdą sceną. I tak jak niemożliwe do zrealizowania są powieści Stanisława Lema Niezwyciężony i Solaris tzn. arcydzieła literackie, tak również niemożliwe do filmowej realizacji byłyby Czahary, nawet przy aktualnych możliwościach filmowej techniki komputerowej. To jest powieść, która może tylko dziać się w wyobraźni czytelnika. Na tym polega jej czar, jej urok, jej moc.
Niedawno połaszczyłem się na kilkaset złotych w formie nagrody w pewnym konkursie literackim. Akurat miałem skończone opowiadanie, które pasowało tematycznie do tego konkursu. Na kilkaset zgłoszonych opowiadań nagrodzono i wyróżniono tylko kilka. W tym i moje. Pomyślałem, że wpadnie mi ileś tam set złotych za wyróżnienie. Wiadomo, emerytowi przyda się dodatkowo każdy grosz. Zamiast gotówki przysłano mi jednak pakiet książek ze współczesną literaturą pań pisarek. Próbowałem je czytać, lecz odkładałem książka za książką.
Nikogo z domowników, ani bliższych, czy dalszych znajomych nie zainteresowała ta twórczość.
Co innego powieści Marii Rodziewiczówny. Czytało mi się i czyta je całkiem dobrze. I nie zamierzam poprzestać na trzech dotychczas wypożyczonych. Bo poza tym wcale nie jest to… „literatura kobieca”. Literatura może być dobra albo zła. I czytam Rodziewiczówną bynajmniej wcale nie dlatego, że są wakacje. A może właśnie dlatego.
7-8 lipca 2023 r.
PS. Do tego zapisku dołączam oprócz okładki książki Emilii Padoł, kadr z filmu Zbigniewa Kuźmińskiego. Na zdjęciu Monika Marciniak jako Lili Sperlingowa.