Zadzwonił do mnie znajomy W. z zapytaniem czy się na niego nie obrażę, jeśli zwróci mi uwagę na poważny błąd, który dostrzegł w moich zapiskach. „W swoich zapiskach »czepiasz« się wytykając innym błędy, więc i ja chciałbym się »przyczepić« do twojego tekstu” – tak, mniej więcej, ze mną zaczął.
Od razu jednak odpowiedziałem, że z największa pokorą przyjmę wszelkie uwagi odnośnie tego, co w tych swoich zapiskach notuję.
Otóż W. dostrzegł, że zapisek pt. „ENEA IRONMAN 70.3 GDYNIA” z 10 sierpnia br. zawiera rażący błąd… „na wskutek”, który nie powinien mnie, poloniście i literatowi, się przytrafić. Fragment ów z tym rażącym błędem brzmi następująco:
„Bardzo także spodobała mi się spokojna walka o złoto Sama Kendricksa (1992) w skoku o tyczce. Z zażenowaniem natomiast patrzyłem na „ryczącego” Piotra Liska, który na wskutek nade wszystko… »zagrywek taktycznych« »zdobył srebro«”. (Wszystkie wytłuszczenia w tym tekście są moje).
Sprawdziłem. Rzeczywiście, poprawnie powinno być: „na skutek” albo „wskutek”. Natomiast w powyższym fragmencie mogłoby być: „w rezultacie”, „w wyniku”, albo „w następstwie”.
Cóż, niniejszym przepraszam wszystkich moich czytelników „Zapisków i wspomnień”. Takie błędy jak powyższy, nie powinny mi się przytrafiać, ale się, niestety, zdarzają. Co świadczy o tym, że także i ja popełniam błędy. A poza tym uczymy się przecież przez całe życie. Ja, osobiście, chciałbym wiedzieć jak najwięcej, także w kwestiach językowych. Język bowiem polski jest fascynujący. Poznać wszystkie jego tajemnice, to dopiero jest Sztuka. A poza tym – uświadamiam to sobie po raz kolejny – jakże trudne i skomplikowana jest Sztuka Pisania. Pisanie bowiem to nie tylko „zapełnianie papieru”, ale właśnie umiejętność posługiwania się językiem.
Jako filolog, jako nade wszystko czytelnik przez kilkadziesiąt lat czytania posiadłem – tak mi się wydaje – umiejętność odróżniania rzeczy wartych czytania od tych, po które nawet nie warto sięgnąć.
Moje zatem „czepialstwo” wynika stąd, że chciałbym czytać książki genialne, wyłącznie arcydzieła lub przynajmniej takie, w których widać, że autor mimo niedostatku talentu pisarskiego i umiejętności językowych jednak bardzo się stara i ma wielką pokorę wobec swoich umiejętności.
Ostatnio „jednym tchem” przeczytałem książkę Wojciecha Orlińskiego Lem. Życie nie z tej ziemi. Od razu powiem, że książka mi się podoba. Dowiedziałem się bowiem o Stanisławie Lemie wielu informacji, o których dotąd nie wiedziałem. A nade wszystko podoba mi się ta książka, ponieważ jest napisana z pasją i werwą. Tylko – znowu „się czepiam” – dlaczego w niej jest aż tyle „Gdy…” oraz „Ale…” na początku zdań? Dlaczego w niej jest tyle „wkraczań”, „przekraczań” itd.? No i jeszcze te „prefiguracje dyskusji o perspektywie transludzkiej”, ta „spiżobetonowa niepodważalność Lemowskiej argumentacji”, itd.
Po książce Orlińskiego sięgnąłem od razu po Sandora Máraia Trzydzieści srebrników.
(No właśnie jak powinno być: Máraia, czy Máraiego?). Zainteresowała mnie tematyka tej książki. Od pierwszych stron zaczęło mi jednak podczas lektury coś „zgrzytać”. Oczywiście, znowu „Ale…” na początku zdań, a poza tym… nieporadność tłumaczenia, która zaczęła mnie drażnić.
Wątpię by Márai napisał coś takiego:
„Zaczął żyć dopiero później, gdy Słowo stało się ciałem. I z tym właśnie ciałem miał osobiście coś wspólnego”.
Przecież to nadaje się do „zeszytu humoru szkolnego”.
Albo takie zdanie:
„Lecz podobnie jak swym ciałem przynależał do historii, tak nie jest przypadkiem, że również historia nie mogła, obejść się bez niego”.
A to zaledwie 7 strona ze 180 stronicowej powieści, wydanej przez Fundację Zeszytów Literackich.
Zresztą cóż po książce Máraia. Oto sięgnąłem po „prozaiczne podścielisko codzienności” jak nazywa prof. Hutnikiewicz prozę Stefana Grabińskiego i już podczas lektury Zeza zaskoczyły mnie liczne „Lecz…” na początku zdań. A poza tym takie oto zdania:
„Co gorsza, intruz wkraczał w zakres mych myśli, przekonań, starając się przerobić mnie na swój rytm do przyciesi”.;
„Zaciekawiony zacząłem nadsłuchiwać, lecz to skierowało mnie zbyt silnie na zewnątrz, powodując fatalne zlanie się dopiero co wyodrębnionych elementów, i znów przestałem być sobą”.;
„Przyszło mi na myśl, czy przypadkiem zagadkowe szemranie nie towarzyszyło już dawniej procesowi oczyszczania jaźni; prawdopodobnie jednak, zajęty intensywną pracą wewnętrzną i zrzutowywaniem jej na papier, nie zauważyłem przez czas jakiś tego, co się wkoło mnie działo”.
Pisanie, czyli… „intensywna praca wewnętrzna i zrzutowywanie jej na papier”. Ciekawe.
Dlatego też jakże cenię sobie Poezje np. Roberta Frosta (1874-1963). Oto jeden z jego utworów (w tłumaczeniu Stanisława Barańczaka) pt. Akceptacja.
AKCEPTACJA
Kiedy słońce, resztkami sił, końcem promienia
Uczepione obłoku, spada w otchłań ognia –
Nad tym, co zaszło, krzyku grozy czy zdumienia
Nie podnosi przyroda. Przecież niepodobna,
By ptaki nie wiedziały, że mrok niedaleko.
Wiedzą: jeden przytłumia drżący w piersi pomruk
I mętniejące oko zasuwa powieką.
Inny, nisko nad gajem śpieszący do domu,
Zaskoczony przez nagły zmierzch, w ostatniej chwili
Zapada w gniazdo, w zapamiętane gałęzie –
Co najwyżej pomyśli czy zaćwierka: „Czyli
Zdążyłem! Niech się wokół noc mrokiem oprzędzie;
Niech się stanie dość ciemna, by mrok zasnuł wszędzie
To, co ma być. To, co ma być, będzie: niech będzie”.
28 sierpnia 2017 r.
Ps. 1. Teksty zawarte w mojej książce wydanej w 2015 r. pt. W czerni. I w bieli czytałem przed wydrukowaniem jakieś kilkadziesiąt(!) razy. A mimo to przeoczyłem wiele rzeczy. Teksty te czytał również kilka razy redaktor wydania M.L. Potem było sześć(!) korekt i teksty te przeglądały trzy osoby, czyli w sumie było jeszcze osiemnaście czytań. A jednak już po wydaniu książki znalazłem kilka błędów w tekście. Jeśli ktoś znajdzie i wskaże mi te błędy daję „stówkę” (100 złotych płatnych przelewem na konto lub do ręki).
Ps. 2.
Załączone do tego zapisku wiersze Roberta Frosta pochodzą z książki pt. Robert Frost. Liryki najpiękniejsze, red. Jerzy Kapica, Wydawnictwo ALGO, Toruń 2001.