MIĘDZY PERFEKCJONIZMEM A BYLEJAKOŚCIĄ

To określenie „między perfekcjonizmem a bylejakością” wziąłem – jak można się domyślać – z ostatnio przeczytanej książki Krzysztofa Zanussiego (Strategie życia, czyli jak zjeść ciasto i je mieć). Bo istotne jest by jednak dążyć do perfekcjonizmu (ale nie za wszelką cenę) i nie poddawać się bylejakości.

Gdybym miał ocenić twórczość filmową Zanussiego to mogę powiedzieć – ja kinofil z kilkudziesięcioletnim, i jeszcze dłuższym stażem – że dąży ona właśnie do perfekcjonizmu. W każdym razie bylejakości tam – ani fabularnej, ani wizualnej, ani pod względem gry aktorskiej, ani zwłaszcza myślowej – nie ma.

Tydzień temu (jakże ten czas szybko mija) wybrałem się na nagrodzony Oscarem za najlepszy ubiegłoroczny film, czyli dzieło pt. Moonlight, 111 min., reż. Barry Jenkins.

W materiałach informacyjnych i reklamowych tego filmu można przeczytać m.in., że jest to… „Najlepszy film ostatnich lat”, że jest to „Film z gatunku tych, jakie trafiają się raz na pokolenie”, że jest to film „Wyjątkowy”. Właśnie dla takich filmów chodzimy do kina”, że jest to „Mistrzowska opowieść zapierająca dech w piersiach”, że jest to „Po prostu arcydzieło. Wychodzimy z kina odmienieni.” itd.

Dlaczego dopiero teraz, po tygodniu, zdecydowałem się napisać kilka zdań o tym filmie? Otóż dlatego, że już podczas projekcji Moonlight mój instynkt kinofila co i raz dawał znać o sobie, że oto najwyższy czas wyjść z seansu i więcej do kina nie wracać.

Kino bowiem albo ostatecznie zgłupiało na wskutek nieprawdopodobnych efektów specjalnych, które istnieją chyba same dla siebie albo oferuje dzieła, powiedzmy, że artystyczne, które albo nie nadają się do oglądania, albo przedstawiają wydumaną problematykę, która mnie nie interesuje. Jeśli podczas projekcji filmu tzw. artystycznego mam ochotę uciec z kina (i do niego nie wracać) albo gdy po seansie wychodzę z potwornym bólem głowy, to cóż to za arcydzieło?

Pamiętam, że po projekcji: 2001: Odysei Kosmicznej, Barry Lyndona Mechanicznej Pomarańczy (po każdym z tych filmów) nie mogłem dojść do siebie, bo były (w dalszym ciągu są ) to zachwycające pod każdym względem Arcydzieła, które i dzisiaj są aktualne. A ich stroną wizualną można się zachwycać, mimo że powstawały w czasie, gdy komputerowych efektów specjalnych chyba nie było prawie wcale.

„Wychodzimy z kina odmienieni” piszą o Moonlight. Istotnie: jak można nazwać taki film… arcydziełem, które nie tylko tym arcydziełem nie jest, ale nie nadaje się, moim zdaniem do oglądania. Bo co mnie może obchodzić byle jak opowiedziana (trzęsącą się albo rozchwianą kamerą) historia jakiegoś chłopca, wreszcie niepodobnego do niego młodzieńca, w końcu niepodobnego do dwóch poprzednich (ciągle jest to ten sam bohater) dorosłego mężczyzny, który ponoć ma problemy ze swoją seksualnością. W dodatku historia ta opowiadana jest nie obrazami, lecz bezustanną gadaniną.

Moonlight jest sztuką teatralną przeniesioną na ekran. (Za scenariusze także dwa Oscary). I tę nie tyle sztukę, co sztuczność widać w każdej scenie.

Oto – przykładowo – scena, gdy Kevin (Jharrel Jerome) rozmawia z Chironem (Ashton Sanders). Chłopcy siedzą na ulicy, zdaje się na krawężniku i chyba Kevin opowiada o wspaniałym wietrze, którzy wieje o tej porze roku. A realizator zamiast pokazać ów wiatr kieruje kamerę w… „dziurę”, czy – jak kto woli – ciemną przestrzeń, w której nic nie widać. Podobnie owego „moonlight” w filmie Moonlight nie uświadczysz. Słowem film ten mi się absolutnie nie podoba. Wymęczyłem się na nim jeszcze bardziej niż na Milczeniu.  

Honor Kina ostatnich dni uratowała jednak dla mnie „staroć” pt. Afrykańska królowa (The African Queen  – 1951), 105 min., reż John Huston z Humhrey’em Bogartem jako Charlie Allunt i Katharine Hepburn jako Rose Sayer. Chociaż film ten może kogoś razić projekcjami tylnymi, to  Bogart i Hepburn są w swoich rolach absolutnie wspaniali. Grają właśnie perfekcyjnie. I wreszcie jest to film o uczuciach, jakże pięknie pokazanych.

2011_Biblia-króla-Jakuba_Norman-Stone

A ponadto zachwycił mnie także – bo jest pod każdym względem również perfekcyjny – amerykański, dokumentalny, historyczny film pt. Biblia króla Jakuba – księga, która odmieniła świat (KJB: The Book That Changed the World – 2011), 90 min. reż. Norman Store, o czasach króla Jakuba I Stuarta (1566-1625), a nade wszystko o tłumaczeniu Biblii na język angielski.

Sztuka filmowa może być i perfekcyjna i byle jaka. Oby nie trafiać, nie wybierać, na byle jaką.

Ostatnio próbowałem kontaktować się z niektórymi instytucjami kultury. Spotkałem się jednak tylko właśnie z przerażającą bylejakością. Owej „dobrej zmiany”, tak szumnie zapowiadanej, nie widać. Szerzej jednak o tym może innym razem.   

8 marca 2017 r.