Motto:
Fraszki to wszytko, cokolwiek myślemy,
Fraszki to wszytko, cokolwiek czyniemy;
Nie masz na świecie żadnej pewnej rzeczy,
Próżno tu człowiek ma co mieć na pieczy.
Zacność, uroda, moc, pieniądze, sława,
Wszystko to minie jako polna trawa;
Naśmiawszy się nam i naszym porządkom,
Wemkną nas w mieszek, jako czynią łątkom.
Jan Kochanowski O żywocie ludzkim
Zaiste, co się porobiło z niektórymi ludźmi. Nie sądziłem, że w ciągu mojego życia może nastąpić aż taka zmiana w mentalności, obyczajach, zwyczajach itd. Zastanawiam się do czego te absurdy i ten obłęd doprowadzą?
Nie tylko ja mam takie zdanie. Albowiem lubię cytować tę oto wypowiedź Profesora Artura Hutnikiewicza (1916-2005), Dziennik, 1 stycznia 1973 r.:
„Od lat prześladuje mnie obsesja przemijania, świadomość znikomości naszego efemerycznego istnienia, jakże krótkiego i jak od początku skazanego na absolutną niepamięć. Mam uczucie, że wytwarza się wokół mnie coraz większa pustka, która nieuchronnie i mnie w jakimś momencie pochłonie. Naturalnym odruchem samoobronnym jest chęć zapisania, utrwalenia w tych notatkach mojej iluzorycznej egzystencji. Po co? Dla samego siebie. Może jest to jedyna forma dostępnej człowiekowi »nieśmiertelności«, choć wiem, że jest tylko złudzeniem. Może owe strzępy teraźniejszości i przeszłości, jakie zamierzam zapisywać na tych kartkach dla siebie, pozwolą mi się jakoś odnaleźć w tym zamęcie naszego pędzącego – ku czemu? – obłąkanego świata”.
Bo oprócz różnych dziwactw jak np. przeróżne kursy, szkoły, ba! akademie pisania, czy wysyp poradników pisania osób, które nigdy nie napisały ani jednej książki itd. ostatnio przyszła moda na… potańcówki tj. „bawienie się”. Osobiście nie mam nic przeciwko właśnie potańcówkom. Tylko czy te drgawki, jakby kogoś prąd poraził, czy to dreptanie, kiwanie się w rytm jakiegoś łomotu z beczki albo rąbanki z pohukiwaniem jakiejś wokalistki, to ma być tańczenie? Czy ktoś jeszcze dzisiaj potrafi zatańczyć np. walca angielskiego albo wiedeńskiego? Albo tango? A fokstrota, a slow-foxa? Nie wspominając o: sambie, rumbie, cha-cha, czy jivie…? (A gdy wspomniałem o sztajerku, to od razu ktoś w Internecie dopisał: „Austria, anszlus, „»Heil Hitler!«”. Bo teraz tacy „mądrale” buszują w Internecie).
O wa, owa – ktoś może odrzec, ale przecież te „potańcówki” nie są jakimiś konkursami tańca. Teraz ważne jest aby „się bawić”, „się wyluzować”, w ogóle „się” (przedtem chyba i nieco… „się napiwszy”).
Tańczyć to ludzie potrafili „dawniej”. Z opowiadań, z lektur itd. wiem, że tańczono (parami: pani + pan) po II Wojnie Światowej oraz w latach 50, 60 XX wieku, dopóki właśnie nie przyszła moda na „luz”. A tak naprawdę potrafiono tańczyć i właśnie się bawić w Dwudziestoleciu Międzywojennym (by nie sięgać dalej). Uwielbiam czytać wspomnienia pisarzy, poetów, malarzy, w ogóle artystów, którzy we wspomnieniach, dziennikach itd. opisują m.in. potańcówki np. w Juracie. Przede wszystkim obowiązywał odpowiedni strój. Panowie w jasnych garniturach w dzień, a wieczorem, wiadomo, na wieczorowo. Nie do pomyślenia było – jak jest teraz – by np. na „fajf” przyjść z wyciągniętą na wierzch koszulą, w ogóle w jakimś podkoszulku oraz w kapciach albo jakichś adidasach na stopach. No i tańczono z orkiestrą lub zespołem „na żywo”. A dzisiaj: drygu-drygu; kiwu-kiwu; hycu-hycu w rytm rypma-pympa-pympa-rympa.
Ktoś mógłby powiedzieć, że jestem dziadersem i tradycjonalistą. No jestem, ale wiem, że w tym samym czasie np. w La Plata (Argentyna) trwają zamiast potańcówek z podrygiwaniem… bezustanne milonga z tangiem argentyńskim. I te tańce na milongach to jest już… Sztuka. No cóż, ale my wolimy „potańcówki” i drygu-drygu; drygu-drygu…
Dajmy jednak spokój „potańcówkom”. Niechże się ludziska, póki co, „bawią”. Bo i tak prędzej, czy nieco później „Wemkną nas w mieszek, jako czynią łątkom”, czyli… wieko.
A ja przeważnie zaczynałem zapisek od wspomnienia choćby o pogodzie, a tu od razu tak minorowo? Bo – jak najdalej od narzekania – nie ma się czym zachwycać: codziennie jest inna pogoda. A nawet w ciągu dnia pogoda potrafi się zmienić. Bo oto niby upał, czyli 25-27 stopni Celsjusza. Od kilku dni trąbią, że „żar będzie się lał z nieba”. Jedziesz jak co dzień nad Zalew Pucki, ludzisków na plażach mrowie, nad Cyplem Rewskim moc latawców i przeróżnych wodnych ślizgaczy w postaci uskrzydlonych desek. Rzeczywiście niby „panie gorąc”, ale niespostrzeżenie – szast-prast! – wiatr z zachodniego ciepłego zmienia się w lodowato zimny północny, woda czernieje, grzywacze biją o brzeg. Każdy wdziewa co tylko ma ciepłego. Tylko wind-surfingowcom w to mi graj, bo zaczynają latać coraz wyżej.
W taki czas najlepiej gdzieś w cieniu przysiąść, albo – jeszcze lepiej – ułożyć się gdzieś wygodnie z książką, mając w tle surfingowców oraz wzburzone wody Zatoki Puckiej. Co czytać? Ostatnio wakacyjnie coś filmowego oraz mojego ulubionego Kraszewskiego, a więc: Zofii Turowskiej Janusz Majewski Film – kobieta jego życia; Lucjana Kydryńskiego Przejazdem przez życie… Kroniki rodzinne; Łapa w łapę z Andrzejem Łapickim rozmawia Kamila Łapicka; Kurta Webera Dokument podróży a na dokładkę Klasztor Kraszewskiego.
(Ach, wciąż poszukuję książek Grahama Greena Sedno sprawy oraz Moc i chwała).
Jakie wrażenia po tych lekturach? Ano lubię klimat powieści Kraszewskiego oraz takie jego sformułowania jak np.: „Z powodu interesów swych, rad zawsze, gdy się cokolwiek mógł przetrząść, pan Kalasanty, który się nudził na wsi, razem z jednym z sąsiadów wyruszył późną jesienią do Warszawy”. „Przetrząść się” – wyborne!
Natomiast co do wspomnień Kydryńskiego, to lubiłem go, jego sznyt, pewność siebie, elegancję. Za to jego partnerka z tym swoim „pa-pa-pa-niem” nigdy mnie jakoś nie porwała. A biografia, czy raczej autobiografia Majewskiego? No cóż, esteta na co dzień, eskapista w filmie. Można po lekturze jego wspomnień wywnioskować, że z otaczającej rzeczywistości bardziej go interesował krój i materiał marynarek niż problemy życia codziennego. Nigdzie się politycznie nie angażował, z nikim się nawet o sprawy artystyczne nie wykłócał i dlategom był lubiany, a na starość obsypywany różnymi nagrodami. Tylko co z jego twórczości kinofil – w tym także i piszący te słowa – zapamiętał? Mnie, osobiście, Sublokator się nie podobał. Zapamiętałem ładny film Lokis. A poza tym Zaklęte rewiry mnie wcale nie „powaliły na kolana”. Była jeszcze komedyjka C.K. Dezerterzy, a potem, niestety, wiele nieudanych, moim zadaniem, filmów.
W swojej biografii Janusz Majewski polecił autobiografię operatora, z którym współpracował przy kilku filmach tj. Kurta Webera Dokumenty podróży. Lubię również takie filmowe książki, więc ją tym bardziej wypożyczyłem. I nie ma dla mnie żadnego znaczenia, że Kurt Weber był Żydem, do czego się przyznaje i co po wielokroć podkreśla. (A iluż – podkreślając nawiasem – jest utalentowanych Żydów w kinematografii bo: i Harrison Ford, i Cary Grant, i Stanley Kubrick, i Steven Spielberg, i Woody Alen itd.).
Autobiografia Webera została wydana w 2014 r. A w 2012 r. zdiagnozowano u niego raka krwi. Pisał ją za namową właśnie Janusza Majewskiego. Pisał, zatem ją bardzo szybko i w, niestety, dość nieporadnym stylu, z mnóstwem irytujących mnie „Ale…” na początku zdań i akapitów. Jeśli poza tym ta książka miała jakąkolwiek redakcję (a miała), to jest ona, moim zdaniem, niedostateczna. Czyż jednak można było cokolwiek poradzić na wiele pokracznych zdań?
Sięgnąłem po nią dlatego, że lubię książki związane z tematem filmowym. A poza tym chciałem sobie odświeżyć – przyznaję się, że dość nostalgiczne – wspomnienia jak to bywało „dawniej” również w polskiej kinematografii. (A było bardzo dobrze, a nawet arcydzielnie).
A Dokumenty podróży składają się z dwóch części: pierwsza, bardzo ciekawa, pt. Drogi na Wschód 1928-1969 przedstawia losy Webera od dzieciństwa i aż do wyjazdu z Polski do Niemiec. Druga pt. Droga na Zachód 1969-2010 jest opisem pobytu Webera w Niemczech.
O ile pierwszą część, przedstawiającą kulisy kręconych przez Webera w PRL filmów, czytałem z zainteresowaniem, o tyle druga część, „niemiecka”, pokazująca głównie zmagania pobytowe, bo filmów wybitnych, ani nawet zauważalnych nie było, wyraźnie mnie znudziła.
Weber przez całe życie o coś walczy, by – w pewnym miejscu – zadać pytanie: „po co”? Oto dwa fragmenty, które z jego książki wydają mi się warte uwagi:
„Z przymusem nieustannego udowadniania, że nie jestem nieudacznikiem, że sprostam zadaniu, którego się podejmuję, jestem konfrontowany do dziś. Ten moment »potem«, kiedy inni widzą nagle, że wywiązałem się z zadania, że niesprawiedliwie mnie oceniono, ten moment do dziś wywołuje we mnie jakiś głęboki żal nad sobą, że o wszystko w życiu muszę walczyć, że nic nie przychodziło mi lekko, mimochodem”. (s.85) oraz:
„Z szeregu filmów, jakie w tamtych czasach nakręciłem, nie wymieniam wszystkich, bo i po co? Zatrzymuję się jedynie przy tych, które mogą być ciekawe dla zainteresowanego czytelnika lub wiążą się z osobistymi wspomnieniami”. (s.158).
Otóż to: ileż i Janusz Majewski traktujący kino jako „mechaniczną zabawkę”, ileż i Kurt Weber i wielu wielu innych reżyserów oraz operatorów nakręcili filmów i… po co to robili? Co po nich zostało w historii Kina?
Czytając biografię Webera notowałem filmy, których był operatorem, a więc m.in.: Żołnierz zwycięstwa, Opowieść atlantycka, Uczta Baltazara, Wraki, Spotkania w mroku, Baza ludzi umarłych, Ludzie z pociągu, Zaduszki, Czarne skrzydła, Wiano, Późne popołudnie, Piekło i niebo, Salto, Sublokator, Morderca zostawia ślad, Urząd…
Wszystkie te filmy, oczywiście, widziałem. Niektóre nawet po kilka razy. Nie dlatego, żeby były aż tak dobre, po prostu lubiłem polskie kino. I teraz, przy okazji lektury biografii Webera chciałem niektóre filmy sobie odświeżyć. Niestety, moim zdaniem jako kinofila z długim, i jeszcze dłuższym, stażem bardzo wiele z nich już nie nadaje się do oglądania. Po co zatem były kręcone?
Jestem świeżo po obejrzanym (po raz enty) filmu Baza ludzi umarłych. Weber szczegółowo opisuje kulisy jego powstania, a szczególnie stronę operatorską np. problemy z zadymieniem krajobrazu mające imitować mgłę. Pod względem aktorskim film jest naprawdę świetny. Dzisiaj aktorów takiej miary jak m.in. Leon Niemczyk („Dziewiątka”), Emil Karewicz (Tadek „Warszawiak”), Tadeusz Łomnicki („Partyzant”), Aleksander Fogiel („Apostoł”), Zygmunt Kęstowicz (Stefan Zabawa), czy Roman Kłosowski („Orsaczek”) – nie ma. Do tego ładniutka i pięknie fotografowana Teresa Iżewska, jako Wanda żona Zabawy. Natomiast fabuła? Cała ta historia jest – moim zdaniem – jakby wyssana z palca. Panowie grają tylko w karty i myślą o pięknej żonie Zabawy. W ogóle nie jedzą, nie piją (chociaż często bywają pijani). Dopiero po godzinie projekcji „Apostoł” widać, że gotuje gar jakiegoś krupniku. A jak i gdzie załatwiali potrzeby fizjologiczne?
Film ma kilka wspaniałych scen jak np. ta, gdy kilku z nich idzie przez las, a „Orsaczek” gra na akordeonie Bal na Gnojnej. Albo ta, gdy „Orsaczek” śpiewa „tango samobójców” itd.
Natomiast mnie osobiście rażą w tym filmie tzw. „projekcje tylne”, które bardzo psują stronę operatorską Bazy ludzi umarłych. A już nawet nieirytujące, lecz wręcz śmieszne jest to bezustanne wycie wiatru i zamieć na pierwszym planie, gdy wyraźnie widać, że tuż za aktorami ani na jednym drzewie gałązka nawet nie drgnie.
No cóż, i Baza ludzi umarłych to już ramota, ale lubię te „dawne” filmy i chętnie do nich wracam.
Zarówno Weber, Majewski jak i wielu innych ludzi kina chwytali za pióra, jakby im mało było zrealizowanych przez nich filmów. Z różnym na ogół rezultatem. Bo albo jest się pisarzem, albo filmowcem. Bo – przykładowo – Tadeusz Konwicki nakręcił jeden, za to niezapomniany film tj. Ostatni dzień lata. Pozostałe? Niech się kto chce nimi nasładza.
Tak, czy owak: co pozostaje z twórczości Majewskiego, Webera itd. w historii Kina? Ano niewiele, albo zgoła nic.
Dopóki „mechaniczna zabawka” była w rękach takich twórców jak m.in. Stanley Kubrick, Federico Fellini, Michelangelo Antonioni, Masaki Kobayashi, czy Billy Wilder Kino rzeczywiście było Sztuką. Potrafi się nią także teraz bawić nade wszystko Giuseppe Tornatore i James Cameron. Kiepsko jednak będzie się działo z filmem, jeśli ta „zabawka” wpadnie w ręce takich „twórców” jak Quentin Tarantino.
18-30 sierpnia 2025 r.
PS. Powinienem czymś ubarwić, okrasić ten zapisek, ale jakoś nic nie przychodziło mi do głowy. Bo zawsze jest tak, że jeśli pochwalę jakąś książkę, to nie ma żadnej reakcji ani ze strony autora, ani wydawnictwa. Jeśli natomiast napiszę coś od siebie, krytycznie, to od razu jest reakcja, że „się czepiam”, a grono – z reguły wielbicielek – jakiegoś autora/autorki z miejsca pokazuje mi swoje pazury i kły.
A zatem dzisiaj będzie zdjęcie sfotografowanej przez mnie Zatoki Puckiej.