„MALOWIDŁO DOSKONALE TRZYMAJĄCE SIĘ KUPY”, CZYLI NAJSAMPRZÓD O KSIĄŻCE A POTEM O FILMIE.

Motto:

„ – Ależ chodzi o stroniczkę, o kilka słów!

– Na to musiałbym mieć tydzień czasu!”

 

Odpowiedź Paula Valéry’ego (1871-1945) na zaproszenie „Nouvelles Littéraires”, 

by napisał artykuł ku pamięć Rainera Marii Rilkego (1875-1926).

 

Podróż ku kresu  światłości w:

Nelly o kolegach i o sobie Tadeusz Breza (1905-1970)

 

 

 

Tym razem zacznę od książki, chociaż polski film (tak, tak, polski – to nie pomyłka, ani przejęzyczenie) wydaje mi się daleko ciekawszy. Książka jest bowiem stara, bo z 1972 r., teksty w niej pomieszczone są jeszcze starsze. O, znacznie starsze. O kim, czy raczej o czym mówimy?

 O Nelly o kolegach i o sobie (1970) Tadeusza Brezy. Skąd zatem ta wolta: od Marii Rodziewiczówny i aż do Tadeusza Brezy? Otóż stąd, że Rodziewiczówna mi się, co tu dużo ukrywać, mocno znudziła, chociaż i jej pisarstwo ma pewne walory. A poza tym lekturę jej książek traktowałem trochę wakacyjnie. Wprawdzie wakacje, formalnie, jeszcze trwają, ale ja, paradoksalnie nie mam wakacji i praktycznie nigdy nie miałem.

A zatem Tadeusz Breza. Nigdy nic dotąd jego nie czytałem, chociaż swego czasu było trochę literackiej wrzawy wokół niektórych jego książek. Nie przeszła jednak jego twórczość literackiego „czyśćca” tzn. chyba nikt oprócz niektórych badaczy literatury i ciekawskich czytelników – jak piszący te słowa – po dwudziestu pięciu latach od śmierci pisarza (czyli owego „czyśćca”) o niej nie pamięta.

Co innego właśnie Maria Rodziewiczówna. Jej twórczość jest wznawiana, ba! w dalszym ciągu czytana.

Czasami zastanawiam się ile zostanie po tej tłuczonej lawinowo twórczości zwłaszcza współczesnych pisarek? Z niemal stuprocentowym przekonaniem – jako czytelnik z długim i jeszcze dłuższym stażem – mogę oświadczyć, że nic. Kompletnie nic!

Wracając do książki Tadeusza Brezy, to chociaż była ona pisana jak najbardziej poważnie i z wielkim namaszczeniem i zaangażowaniem – można przy jej czytaniu nieźle się pośmiać. No bo cóż z tego, że autor porusza ważne tematy i pisze o znanych pisarzach i ich twórczości, jeśli jego styl, jego język budzi rozbawienie.

To przecież Juliusz Słowacki napisał „Chodzi mi o to, aby język giętki, powiedział wszystko, co pomyśli głowa…” i cała właśnie rzecz w pisarstwie polega na tym, aby ów „język giętki” nie powyginał się w śmieszności.

Oto garść cytatów z książki Nelly o kolegach i o sobie Tadeusza Brezy:

„Metoda, której największą ambicją jest ułożyć to, co bada, w najlogiczniejszą całość, toteż bardziej dba o to, aby dać malowidło doskonale trzymające się kupy, niż o to, aby zasygnalizować stan rzeczy może mniej zgrabnie zestawiony, lecz za to bardziej prawdziwy”. s. 10 (Jak zostałem człowiekiem pióra – 1946 r.).

„Nie mogłem, bo żadna inna droga ani żadne inne zajęcie nie potrafiło mnie przykuć. Nie mobilizowało wszystkiego, co mogło być we mnie zmobilizowane, albo też mobilizowało, ale na krótko”. s. 11 (Jak zostałem człowiekiem pióra – 1946 r.).

„W »Meaulnesie« brakuje bystrych, olśniewających, błyskawicznych spostrzeżeń czy aforyzmów. Poetyckość nie jest tu subtelnie i ostro rysowana jak w opowiadaniach Cocteau. Raczej ma rzewność sarnich oczu, ale także ich niemotę”. s.146 (Alain–Fournier – 1939 r.).

„Z wielkiego rodu symbolistów latorośli chyba już ostatnia (rzecz o Valéry’m – przypisek mój), zarazem uznany za pierwszego poetę Francji. Ale niewątpliwie tę nalewkę, którą destylował i którą doprowadzał do frenezji wszystek świat swoich miłośników, tych od luksusowych druków, także ciągnął z myśli”. s. 157 (Podróż do kresu światłości – 1947 r.).

„U Valéry’ego każda myśl jest raz na zawsze skazana na samotność, ponieważ wszelki obszar poznawczy jest dla niego bardzo słabo zaludniony światełkami”. s. 158-159 (Podróż do kresu światłości – 1947 r.).

I na koniec dwa cytaty, pierwszy dłuższy, ze strony 159 eseju Podróż do kresu światłości z 1947 r.).

„Valéry był takim faryzeuszem racjonalizmu. Wielbił absolutną świadomość, powiadał, że woli stworzyć marną rzecz w pełni świadomości aniżeli genialną, sam nie wiedząc jak, ale Bogiem a prawdą, nic prawie mu się nie wydawało świadome, nic dialektyczne myślowo, logicznie czyste. Chodził ze swoją latarką, rzeczywiście o niespotykanie silnym blasku, cóż, kiedy to była tylko latarka kieszonkowa”.

„A tak, przedstawia nam się jako żeniec (tzn. Valéry – przypisek mój), który wychodzi na pole, wyłuszcza jedno ziarneczko z kłosa, gmera, dobywa subtelnej mączki, leciutkim tchnieniem puszcza ją z wiatrem tym, wszystkim migoce. Ale to nie są żniwa”.

Nie wiem jak Wy Szanowne Czytelniczki/Czytelnicy tych „zapisków i wspomnień”, ale ja czytając Brezę nieźle się pośmiałem. Jeśli dodam do tego, że Nelly o kolegach i o sobie roi się od „Ale…” na początku akapitów i zdań, to nie po raz pierwszy uświadamiam sobie, że pisarstwo jest bardzo, bardzo trudnym zajęciem, którego tajemnice i kunszt posiedli tylko nieliczni, bardzo, bardzo nieliczni.

Paul Valéry aby napisać „stroniczkę ku pamięci Rilkego” w pierwszym odruchu powiedział, że potrzebuje na to „tydzień czasu”. Tekst wprawdzie dostarczył już po trzech dniach, ale to świadczy o tym, że nie była to, jak obecnie, laptopowa pisanina na chybcika, aby prędzej, aby więcej, aby koniecznie był to „bestseller” i natychmiast… „słaaawa”.

I na koniec tych dywagacji o Nelly o kolegach i o sobie Tadeusza Brezy takie oto smutne stwierdzenie, że nikt przede mną nie trzymał tej książki w ręku od 1972 r., czyli przez przeszło… 50 lat(!).

Zabrałem się tedy za czytanie Zawiści, które to dzieło powstało w 1939 r., a zostało wydane przez Wydawnictwo „Czytelnik” w 1973 r. Zasiadłem zatem do czytania. I tu już dałem sobie spokój z lekturą po kilku stronicach.

„Dlaczego tyle myślę o sobie, a zaledwie wspomniałem o naszym nieszczęściu. Właściwie ono się dopomina, żebym pisał. Wywołuje we mnie chmury słów. One się trzepoczą i umykają. Ja zaś siedzę nad papierem i trwam w przekonaniu, że zdołam je sprowadzić na ziemię, ułożyć w zdania. Ufam, że je przeleję na papier i że to mnie nareszcie uspokoi”. s. 6.

Znowu to „wodolejstwo”, czyli – według Czesława Miłosza – jeszcze jeden „zapełniacz papieru”.

Zdanie ze strony 7:

„Pióro mi w ręce drży, bo mi ręka drży, cały zresztą drżę, jak gdybym był przymocowany do potężnego motoru”.

I wreszcie zdanie ze strony 8, które zakończyło moją lekturę książki Brezy:

„Cały w zasłonie z deszczu i ciemności borykam się, aby jakiś wagonik wepchnąć z powrotem na szyny. Ale nie mogę go poruszyć. Nie mam nawet pewności czy go dotykam. Wiem tylko, że bez przerwy spływają z moich ust słowa. Przynosi mi to chwilową ulgę. Ale czy to ma coś wspólnego z moim zadaniem? Nie widzę szyn. Nie widzę kół. Nie widzę, czy zaczną się toczyć”.

A w takiej pisaninie nie widzę sensu. I znowu jak nie „przelewanie” słów, to ich „spływanie”, zupełnie jakby słowa były w  stanie płynnym. No i jeszcze to „Ale…”.

Gdzieś widziałem w Internecie, jak ktoś potraktował czyjąś wypowiedź wybuchem śmiechu… „Buchachachachachacha”. Pasuje jak ulał do tego Brezowskiego „przelewania na papier”, „przymocowania do potężnego motoru” i „spływających z moich ust słów”. 

A tym filmem, który zrobił na mnie spore wrażenie jest całkiem świeży bo datowany na 2023 r. obraz Filip w reżyserii Michała Kwiecińskiego z Erykiem Kulmem w roli głównej. Naprawdę dobry film, chociaż bez nieba i Słońca oraz bez… „powietrza”, ponieważ akcja toczy się przeważnie we wnętrzach. Gdyby do tego filmu wpuścić trochę owego „powietrza” byłaby to obraz bardzo dobry.

A poza tym nachalna reklama, że jest to „Obraz na światowym poziomie” zawierający „Hollywoodzki rozmach” jest mocno, jak to reklama, przesadzona. Przede wszystkim Filip jest bardzo sprawnie zrealizowany. Z początku wprawdzie może bardzo razić gwałtowane machanie kamerą, ale to się wkrótce uspokaja. I rzeczywiście, akcja dzieje się, tak jak w hollywoodzkich filmach… „jakby za szybą”, ale to jest teraz standard, bez którego nie wyobrażam sobie współczesnego kina.

Nareszcie także w polskim filmie jest plan drugi i trzeci, są sceny rodzajowe. Odrobinę w atmosferze Filip przypomina mi np. Kabaret (Cabaret – 1972), 124 min., reż. Bob Fosse oraz Mefisto (Mephisto – 1981), 144 min., reż. István Szabó. Do arcydzieła, a nawet bardzo dobrej oceny Filipowi jednak daleko.

Intersująco także wypadł Eryk Kulm w roli głównej. Tylko, jak to jest w polskim kinie, czy nie jest to aktor, ze względu na urodę, jednej roli?

Należy się jednak Michałowi Kwiecińskiemu pochwała. Kwieciński to prawie mój rówieśnik, wyreżyserował zaledwie siedem filmów, ale wiele wyprodukował.

Ja jednak oczekuję na film młodego, utalentowanego reżysera. Takiego współczesnego Romana Polańskiego twórcy Noża w wodzie, 1962 r., 90 min., muzyka Krzysztof Komeda, czy chociażby Jerzego Skolimowskiego, twórcy Bariery, 1966 r., 77 min., muzyka Krzysztof Komeda. 

13-20 sierpnia 2023 r.