Zamurowywana, cegiełka po cegiełce, dzień po dniu najbliższa, pozaokienna przestrzeń wygląda przerażająco. Oto i na moich oczach wolny przestwór powietrza zamyka się, wbrew mnie, ostatecznie. Być może pogodziłbym się z taką, lub podobną, sytuacją, gdyby to była niezbędna, wyższa, konieczność, ale tu przecież chodzi tylko o „kasę” dla tych, którzy to budują. A także wyższe pensje, dla tych, którzy to zaprojektowali itd.
Piekło (no bo jak inaczej to nazwać?) zamykającej się przestrzeni, która na zawsze zostanie utracona gotują tu ludzie.
Coś na podobny temat pisze w swoich Dziennikach Sándor Márai: „Jest pewien krąg piekielny, którego Dante zapomniał opisać: kiedy człowiek nie może być ani chwili sam. Głęboko to odczuwam na hotelowym wygnaniu, w pokoju, do którego puka każde chrząknięcie sąsiadów”.
Bezmyślne zamurowywana, zamykana na zawsze, przestrzeń jest, według obowiązujących przepisów, naruszeniem dóbr osobistych. Kto by się jednak taką drobnostką przejmował jak prawo do otwartej przestrzeni, do nie zamkniętego widoku, jak prawo do spokoju i ciszy.
Jest takie powiedzenie, że jeśli uważasz, że jest bardzo źle, to wcale nie znaczy, iż nie może być jeszcze gorzej. Oto bowiem z trzeciego piętra nade mną wyprowadzili się, po kilkudniowych hałasach i rumorze, lokatorzy, którzy wynajmowali mieszkanie. Nie było nocy aby zachowanie tych lokatorów nie przypominało oborę lub stajnię. (A także i, do pewnego momentu, psiarnię.) Wyprowadzili się, jest, póki co, cicho, ale mieszkanie jest do sprzedania. Kto tu się sprowadzi, kto połaszczy się na mieszkanie z widokiem na mur? I czy znowu tu, na trzecim piętrze, będzie oborowo-stajennie?
Lubię miasto i lubię ludzi, ale nie znoszę tłoku, ścisku, hałasowania, chamstwa i głupoty. Gdziekolwiek zdarza mi się wyjeżdżać zawsze stawiam warunek abym miał za oknem otwartą przestrzeń albo przynajmniej drzewa. No i żeby to był pokój jak najdalszy od uciążliwego, hałasującego, sąsiedztwa. Ostatnio zdarzyło mi się otrzymać pokój niemal idealny: za oknem otwarta przestrzeń i widok na drzewa. Pokoje tak wygłuszone, że Máraiowego „chrząkania” nie słychać. Wszystkie drzwi wyciszone tak, że nie słychać bezustannego klapania, tak jak to jest w innych hotelach.
Aliści którego dnia postanowiłem się zdrzemnąć, gdy posłyszałem narastający hurgot. Starałem się znaleźć źródło tego hałasu. Bezskutecznie. Dopiero, gdy któregoś dnia wracałem do pokoju zauważyłem z daleka na dachu budynku jakąś „rurę” i to akurat nad „pionem”, gdzie mieszkałem. Okazało się, że jest to wentylacja z kuchni. „Otrzymał pan najcichszy z możliwych pokoi” – usłyszałem – „A do wentylatora pan musi się przyzwyczaić”. Jak ja słyszę, że „pan musi”, albo „musi pan”, to zawsze odpowiadam, że ja „niczego nie muszę”. Nie mam zwyczaju do czegokolwiek „się przyzwyczajać”, zwłaszcza jeśli jest to narzucone na siłę. Pokój hotelowy jednak mogę opuścić po miesiącu, a mur w miejscu mojego stałego, póki co, zamieszkania pozostanie na zawsze.
Dopóty trwają dni pochmurne i ciemne, dopóki nie widać tego przerażającego, budowlanego absurdu. Niech no jednak tylko zaświeci Słońce, niech no jednak dni staną się odczuwalnie (jak to w marcu) dłuższe, a już widać, ba! czuć obecność wznoszonych murów.
Wyszedłem dzisiaj na balkon aby wyczyścić buty. Zawsze z pobliskiej łąki wionął tu zapach pobliskiej, i jeszcze dalszej, otwierającej się na niebo, odległości. Tym razem poczułem woń, dotyk muru. Już nawet nie piszę, „niemal”, „,prawie”, lecz dosłownie: dotyk(!!!) muru. To jest straszne uczucie. Jak można było tak zamknąć przestrzeń. Jak można było postawić tuż za oknami mur?
Już sobie wyobrażam jak to będzie za kilka miesięcy, kiedy do tych „mieszkań po sąsiedzku” sprowadzą się lokatorzy. Najpierw będą trwały bezustanne hałasy wprowadzek i wszelkiego rodzaju przeróbek. Może to potrwać kilka kolejnych miesięcy. No a potem się zacznie, ponieważ wszystko jest na wyciągnięci ręki: te ryczące, łomoczące głośniki z „muzyką”, te głośno nastawione telewizory, no i te ujadające psy na balkonach. Wszystko to niebawem będzie i w znacznie większym natężeniu niż można sobie teraz wyobrazić.
Ktoś mógłby powiedzieć: mogłeś to przewidzieć. Gdybym przewidział, że na otwartej przestrzeni, która „aż się prosi” aby powstał na niej park (albo duża pływalnia i całoroczne lodowisko) pobudują tu monstrualny dom towarowy i absurdalnie blisko bloki, to nigdy, przenigdy bym nie zamieszkał na Szopińskiego 5.
Gdyby przewidział, że „kolega” Z. mnie oszuka i będzie wykorzystywał moją łatwowierność w koleżeństwo, to nigdy bym z nim nawet nie zamienił słowa, nie mówiąc już o zlecaniu mu czegokolwiek. Gdybym przewidział jeszcze to o owo.
Cóż, można powiedzieć takie czasy, gdy decyduje pazerność i nieustanna walka nawet o najmniejszy zysk i za wszelką cenę.
Ktoś mógłby powiedzieć, że taki jest kapitalizm. W pozaokiennym wydaniu jest to… „zdziczała forma liberalizmu zachodniego” – jak powiedział pewien mądry człowiek.
8 marca 2014 r