Motto:
„Blaski oraz iluminacje »świąteczne«”.
Pogoda jednak nie za bardzo »świąteczna«”.
Super także byłoby, żeby ta „świąteczność” zaistniała
– jak jeszcze niedawno – w ludziach i między ludźmi”.
Moja odpowiedź w Internecie na temat… „magii świąt”.
Zaiste, takim właśnie napisem zostało opatrzone zdjęcie, na którym w pewnej miejscowości oprócz sztucznej choinki, straganów oraz… „lampeczek, światełeczek, iluminacji”, nie dzieje się nic istotnego. Takich miejscowości, które w ten „świąteczny” czas chcą „magicznie” zaistnieć jest dość sporo. Ja zaś napisałem taki oto komentarzyk do tego „czy może być jeszcze bardziej magicznie”?… „Może: bez światełeczek, bez lampeczek, bez milionowych iluminacji, które z Bożym Narodzeniem nie mają nic wspólnego. Bardziej magicznie jest wtedy, gdy ludzie z lampionami idą o świcie na mszę roratną. Czy ktoś jeszcze wie, co to są Roraty, Adwent i w ogóle Boże Narodzenie?”.
Odpisał mi – waląc mi, oczywiście na „ty”, bo taki w Internecie jest ponoć „zwyczaj” – jakiś asindziej, co następuje: „Bo tak sobie wymarzyłeś?? Człowieku jest 21 wiek, komercja jest wszędzie i nikt tego nie zmieni”.
Otóż to, czy na pewno „nikt tego nie zmieni”? Wiele jednak zależy od ludzi. Bo to nie „światełeczka, lampeczki, iluminacje” tworzą klimat świąt, lecz ludzie. Coś jednak przerażającego stało się z mentalnością pewnych ludzi, którzy przecież nigdy nie byli aniołkami. Kiedy sięgnę pamięcią, to nigdy nie było różowo, ale dzisiaj dominującym uczuciem jest tylko… nienawiść.
Technologicznie świat się zmienił w sposób fenomenalny. Natomiast mentalnie poszedł w jakimś absurdalnym kierunku. Tradycja, zwyczaje, wiara już nikomu nie są potrzebne. Nikt dzisiaj nie mówi o Bożym Narodzeniu, a prawie wszyscy o jakichś świętach i gdzie tylko mogą wtykają jakąś „magię świąt”, nie mając pojęcia, co to znaczy. Nawet już „ceny są pełne magii”.
(Oto bowiem pewna perfumeria podniosła ceny na m.in. męskie wody toaletowe o co najmniej 200%. A teraz bezustannie nęka mnie „świątecznie” zachętami do kupna – bo właśnie proponuje „ceny pełne magii” – „dając rabat” w postaci „do 20% na niektóre, wybrane artykuły”.
Komercja zatem? Oczywiście, że komercja – a nade wszystko szukanie frajerów: podnieść cenę o 200%, a teraz łaskawie „dać”… 20%. Bo to jest „cena pełna magii”).
Zostawmy jednak temat komercji. Może znowu za jakiś czas „ludzieńki” wrócą do jakiej takiej równowagi i odkryją, że jednak Polska wywodzi się z kultury – jak pisał Zygmunt Kubiak – śródziemnomorskiej. No cóż, tymczasem wcale nie klasyczna łacina dominuje teraz w kulturze m.in. wizualnej (patrz film Furioza, gdzie nie ma chyba ani jednego zdania bez… „kurwowania”).
I żeby było „jeszcze bardziej magicznie” w Internecie w ten „świąteczny” czas publikowany jest wiersz… Pablo Nerudy (1904-1973) o następującej treści:
„Umiera powoli ten, kto nie podróżuje, kto nie czyta, kto nie słucha muzyki, kto nie potrafi dostrzec piękna w sobie samym. / Umiera powoli ten, kto niszczy swoją własną wartość, kto nie pozwala sobie pomóc. / Umiera powoli ten, kto staje się niewolnikiem rutyny, powtarzając każdego dnia te same ścieżki, kto nie zmienia marki, nie odważy się zmienić koloru swojego ubrania albo nie rozmawia z kimś, kogo nie zna. / Umiera powoli ten, kto unika pasji i wiru emocji, tych, które przywracają blask oczom i naprawiają złamane serca”.
Sądzę, że wiele osób, które przeczytają ten wiersz, dojdzie do jednoznacznego wniosku, że już… nie żyje. Kogoż bowiem stać na podróże? Myślę tu przede wszystkim o emerytach. Ponoć w zachodniej części Unii Europejskiej właśnie na emeryturze można sobie popodróżować. Aby podróżować przydałoby się znać język obcy, najlepiej angielski (język, a nie mówić „po angielskiemu”), poza tym trzeba mieć czas, zdrowie i „kasę”. Najlepiej dużo „kasy”. Kogo w Polsce na takie podróże stać? Ja myślę o takich podróżach, jakie dawniej bywały. Przykładowo Bolesław Leśmian, gdy podróżował po Normandii, to przez kilka miesięcy. Albo Maria Konopnicka, też podróżowała miesiącami. I „nic to”, że były to podróże na kredyt, z pobytami w najtańszych pensjonatach. Dzisiaj „podróże” to „wypady na weekend” typu: „samolot na Maderę (w te i nazad) tylko za 328 zł”. No tak, „polecę na Maderę” i będę tam spał pod mostem albo na ławce i „żarł” przez np. tydzień polskie konserwy.
Co do czytania książek, to wypowiadałem się o tym nie raz i nie dwa. Aktualnie przed „świętami” książki sprzedaje się już w „pakietach”, znaczy się na ilość. Książek, zwłaszcza powieści, jest zatrzęsienie. Tylko że tych nadających się do czytania chyba tylko ułamek promila.
A po co komu „słuchanie muzyki”, jeśli stracił słuch? Neruda zatem wypisuje – w tym utworze, bo przecież nie jest to ani poezja, ani nawet wiersz – farmazony.
Nie warto zatem pochylać się nad każdym zdaniem, wypisywanych przez Nerudę banialuków. Za to chętnie napiszę kilka zdań o… filmie z Nerudą. (Prawdę mówiąc od początku zapisku do tego celu zmierzam). Zarówno bowiem literackie, jak i filmowe arcydzieła, to coraz większa rzadkość. Zdarzają się jednak filmy, które może nie są arcydziełami, ale pozostawiają w widzu jak najlepsze wrażenie i przekonanie, że film bywa sztuką. Takim właśnie filmem jest niemal doskonały pod każdym względem obraz pt. Listonosz (Il Postino – 1994), reż. Michael Radford, muzyka Luis Bacalov (Oscar, BAFTA), zdjęcia Franco Di Giacomo. W rolach głównych wystąpili: Philippe Noiret jako Pablo Neruda; Massimo Troisi jako Mario Ruoppolo; Maria Grazia Cucinotta jako Beatrice Russo; Linda Moretti jako Donna Ros; Simona Caparrini jako Elsa Morante. W filmie nawet nie wspomina się, że Neruda to był komuch i „wredny człowiek, ale dobry poeta”. Film jest o uczuciach, o skrywanej miłości listonosza Mario do Beatrice. Neruda jest tu niczym Savinien Cyrano de Bergerac, który pomaga Mario zdobyć Beatrycze, ucząc go sztuki pisania wierszy miłosnych. Film jest pięknie fotografowany, a muzyka – z niezapomnianym Mi mancherai – ponadczasowa.
Rozpisałem się zatem o tym i owym, trochę może nieporadnie, nie mogę jednak tracić wprawy pisania na klawiaturze. Kiedy piszę te słowa jest 20 grudnia Anno Domini 2024 r. Za oknem panorama: od Trójmiejskiego Parku Krajobrazowego, poprzez Puszczę Darżlubska i aż po wody Zatoki Puckiej, ale nigdzie: ani w przyrodzie, ani w powietrzu, ani na niebie nawet najmniejszego skrawka, ani cienia śladu „magii świąt”, nie wspominając, że… „może być jeszcze bardziej magicznie”.
Zapisek ten chciałbym zakończyć moim, pochodzącym z 2002 r., jeszcze jednym wigilijnym wierszem pt. Śnieg pod nogami nam zaśpiewał, a okrasić reprodukcją bardzo lubianego przez mnie węgierskiego malarza Vida Gábora (1937-1999) pt. Przyjaciel bałwana, to tak à propos wyczekiwanego śniegu.
ŚNIEG POD NOGAMI NAM ZAŚPIEWAŁ
(Albo: Kilka słów o… Swedenborgiańskiej koncepcji „korespondencji”)
Śnieg pod nogami nam zaśpiewał
– taki mróz był „tęgi” – gdy w Wigilię
Bożego Narodzenia, po zachodzie, wyszliśmy,
by odnaleźć zbiór znaków, język Boga zapisany
w Przyrodzie: tej, niemal dotykalnej,
bo zaledwie na odległość wyciągniętej dłoni.
I tej na odległość wzroku – Tam, gdzie
Kosmos otwiera swoje gwiezdne przestworza.
„Czytaliśmy”, więc kiedy Słońce zaszło.
I pierwszą gwiazdką na wieczornym niebie
okazał się Merkury. Zaraz za nim – Saturn.
A więc… planety. Na „prawdziwe” gwiazdy
nie trzeba było jednak aż tak długo czekać.
Bo oto rozbłysnęły niemal równocześnie:
Wega – nad zachodnim brzegiem horyzontu –
i Capella nieco niżej, na północnym wschodzie.
Późnym wieczorem jednak wszystko
powróciło do swojego punktu wyjścia.
Albowiem gwiazdy przyćmił blask planety:
najjaśniejszy w ten czas obiekt nieba – Jowisz.
To były pierwsze znaki, może kilka liter
z „korespondencji” wokół nas trwającej.
I chyba nie zdawaliśmy sobie z niej sprawy?
Bo któż – i kiedy – cokolwiek odczytał
więcej aniżeli – zapewne – kilka słów?
Może byli to tylko z XVII wieku uczeni?
Właśnie Swedenborg, może jeszcze Leibniz?
Może jeszcze ze dwa trzy nazwiska?
Śnieg pod nogami znowu nam zaśpiewał,
kiedy – po gwiezdnej lekturze – wracaliśmy.
Kto wie może i my w ten wieczór byliśmy
też tylko do odczytania, na śniegu, znakami?
17-21grudnia 2024 r..