Motto:
„Wieczorem wyiskrzyło się niebo
– mróz ściął zalane łąki –
przebrnęli mozolnie do drogi i ruszyli dalej”.
Macierz Maria Rodziewiczówna
Powyższe zdanie jako motto do tego zapisku, zaczerpnąłem z powieści, właściwie… opowiadania, Macierz (1903) Marii Rodziewiczówny, wydanego przez Wydawnictwo Polskie R. Wegner Warszawa, w 1948 r.
Dlaczego opowiadania, a nie powieści. Bo zaiste, to zaledwie około 150 stron dość wyraźnego druku. A nade wszystko formalnie: zaledwie kilka postaci, dość swobodna budowa dzieła, niespodziewane zwroty akcji dowodzą, że jest to opowiadanie, dłuższe opowiadanie, a nie powieść.
Od razu trzeba dodać, że zajmujące opowiadanie. Na tyle zajmujące, że przeczytałem je za jednym posiedzeniem, w ciągu jednego popołudnia. Doprawdy, nie pamiętam, kiedy się zdarzyło, aby mnie lektura aż tak wciągnęła.
To świadczy o niewątpliwym talencie narracyjnym Rodziewiczówny. A także i o tym, że autorka Macierzy nie zanudza. Właśnie, w jej utworach, które dotychczas dosłownie jednym tchem przeczytałem tj. Między ustami, a brzegiem pucharu; Czahary oraz Macierz bez przerwy coś się dzieje i czytelnik jest zainteresowany tym: co będzie za chwilę, co się stanie. No i jeszcze ta wspaniała przyroda wszędzie, niemal na każdym kroku obecna.
Moja fascynacja twórczością Rodziewiczówny zaczęła się od lektury książki pióra Emilii Padoł pt. Rodziewicz-ówna. Gorąca dusza. Nie jest to książka o twórczości literackiej autorki Macierzy, lecz nade wszystko o Rodziewiczównie, jako przedstawicielce… LGBT. To teraz bardzo modny i nośny temat.
Ja od razu wyrażę swój pogląd, że mało, a właściwie wcale, interesuje mnie kto, zwłaszcza z pisarzy, z artystów, jest jakiej orientacji seksualnej. Uważam, że jest to jego osobista sprawa. I w przypadku literatury dla mnie najważniejszy jest tekst, książka, a nie czy ją napisał przedstawiciel LGBT.
Stąd też idąc tym tropem bardzo irytuje mnie, gdy słyszę lub czytam, że ktoś jest np. niewidomym pisarzem. Co czytelnika może obchodzić, czy książkę napisał ktoś ślepy, albo głuchy, nałogowy alkoholik, czy ktoś uznany za „wariata”?
Dla mnie ważny jest tylko tekst. I tyle. Albo – idąc jeszcze dalej tym tropem – co z tego, że książka otrzymała taką albo inną nagrodę? Nagroda to z reguły jest widzimisię np. trzech osób, czyli tzw. kapituły albo, co wcale nie jest tak rzadkie, układu, znajomości itd.
Nawet Nobel bardzo się zdewaluował. Bo co laureat, ostatnio – laureatka (Annie Ernaux), to twórczość (Lata) nie nadaje się do czytania, albo budzi zdziwienie.
(A istnienie różnych stowarzyszeń, związków skupiających osoby zajmujące się twórczością literacką uważam za bezsens. Bo takie stowarzyszenie, czy związek w sprawach literackich, wydawniczych, stypendialnych itd. „pomóc nie pomoże, ale [ z zawiści] upieprzyć, to i owszem”).
Liczy się – moim zdaniem – kontakt tylko: pisarz – czytelnik. Niestety, między pisarzem, a czytelnikiem istnieje jeszcze wydawca, czy też wydawnictwo, które obecnie ma gdzieś właśnie tekst, czyli wartość książki. Ponieważ liczy się tylko tzw. „kasa”.
No i istnieją jeszcze instytucje kultury, których statutowym obowiązkiem jest, jak w przypadku np. Wojewódzkiej i Miejskiej Biblioteki Publicznej w Gdańsku, organizacja spotkań autorskich. Cóż jednak z tego, jeśli WiMBP W Gdańsku jest zarządzana według nie Ustawy z dnia 25 października 1991 r. o organizowaniu i prowadzeniu działalności kulturalnej, lecz wedle samowoli i widzimisię.
Wszystko to się składa na to, że co i rusz, a właściwie bez przerwy, trąbi się w środkach masowego przekazu, najczęściej w Internecie, że oto znowu ukazał się bestseller. A gdy zajrzysz do księgarni (teraz nie zachodzę prawie wcale), to na pólkach, na podłodze, dosłownie cała wolna przestrzeń zawalona jest… „bestsellerami”.
Jeśli już zajrzę to takiej czy owakiej księgarni, to lubię wziąć ten, czy inny „bestseller”, przysiąść gdzieś na zydelku i poczytać. Czytam kilka stron w kilku miejscach i odkładam na półkę ów „bestseller” jako moim zdaniem – czytelnika z dużym, i jeszcze większym stażem – nienadający się do lektury.
I śmieszą mnie różne tytuły jak np. ten za „najpoczytniejszą powieść współczesną”, nadany przez jakąś nikomu nieznaną kapitułę, przy miesięczniku dla pań. Albo tytuł „ambasadorki kultury polskiej”. Jak się okazuje owymi „ambasadorkami” nie została jedna artystka, pisarka, nie dwie, nawet nie trzy , lecz… dwadzieścia i w każdej dziedzinie: powieści, poezji, malarstwa itd.
Ważny jest zatem sukces, za wszelką cenę sukces. A co z tekstem – w przypadku prozy – co z treścią?
Istnieje poza tym jeszcze szkoła, trend, czy już sam nie wiem jak to nazwać, by traktować dzieło literackie łącznie z życiorysem autora. Specjalizują się w tym nade wszystko badacze literatury. I tak być powinno. Natomiast, kiedy książkę ocenia się, nagradza, ba! fetuje jej autora itd. dlatego, że jest przedstawicielem LGBT albo, że jest chory na chorobę nowotworową to według mnie jest nie do przyjęcia.
A zatem wracając do początku moich dywagacji na temat Marii Rodziewiczówny, ja oceniam, ha! zachwycam się jej powieściami. Ledwo bowiem skończyłem Macierz, już sięgnąłem po Barcikowskich (1900), a następnie po Dewajtis (1889).
Barcikowskich czytało mi się fenomenalnie. Momentami wydawało mi się, że czytam Nikołaja Gogola (1809-1852), albo Iwana Bunina (1870-1953), ale to jest tylko takie wrażenie, bo o jakimkolwiek naśladownictwie nie może być mowy. Raczej tu chodzi o atmosferę, klimat, a także miejsce akcji tj. m.in. Petersburg, Penz. Ośmielam się twierdzić, że jest to tej klasy pisarstwo.
(Wiem, wiem aktualnie być może nie wypada nawet wspominać o rosyjskich pisarzach, ale co ma polityka do pisarstwa).
Jedyne, co mnie zdziwiło, to w gdańskich bibliotekach dostępny był egzemplarz jakiegoś marnego edytorsko wydania, ale za to w serii… „Exclusive Edition”. Byłem pierwszym czytelnikiem tej książki od 1996 r.. I, niestety, rozpadła mi się podczas lektury.
Byłem także pierwszym czytelnikiem Dewajtis (1889) wydanej w twardych okładkach, w 2005 r. przez Zakład Narodowy im. Ossolińskich we Wrocławiu. Przez 18(!) lat i tej książki nikt nie miał w rękach. Poznałem to, bo książka mimo zszycia nićmi, „trzaskała” podczas odwracania kolejnych stron. No i poza tym musiałem ją czytać z lupą. Tekst bowiem jest wydrukowany co najwyżej „10”, a przypisy zapewne „8”.
Za to treść… Boże Ty Mój – chciałoby się powiedzieć, bo wyobraźnię ma Rodziewiczówna niesamowitą. A poza tym jakżeż się i Dewajtis świetnie czyta. W potoczystości narracji Rodziewiczówna trochę mi przypomina Reymonta, przeciez mistrza nad mistrze.
A poza tym gdzieś przeczytałem, że Dewajtis, to jest… Pan Tadeusz, tyle że napisany prozą. Rzeczywiście, takie można odnieść wrażenie. A ponadto aż nie chce się wierzyć, że i ta powieść ma przeszło… 100(!) lat. Jakże się ją jednak wspaniale czyta.
Chciałbym ten zapisek o zachwycającej mnie twórczości Marii Rodziewiczówny zakończyć fragmentem Dewajtis. Jest to początkowy fragment rozdziału IX:
„Późnym wieczorem dzwonek pocztowy kołatał monotonnie na pustym trakcie”.
Zbliżał się ku rzece na prom jurgiski i wreszcie umilkł. Podróżny zatrzymał woźnicę, opłacił go i odprawił.
Zamiast jednak udać się za rzekę, skręcił w bok i boczną drogą ruszył w stronę Poświcia. Księżyc w pełni wypłynął na pogodne niebo i ciekawie w twarz mu zaglądał. Wędrowiec jakby się wstydził światła, nasunął na oczy czapkę i krył się w cień drzew i krzaków otaczających drożynę. Na szelest każdy nastawiał ucha nieufnie; szedł jak złodziej. Im bliżej dworu, tym krok jego stawał się żywszy, ruch każdy ostrożniejszy, kilka razy stanął i jakby zawrócić się miał, jednakże po chwili namysłu dążył dalej. Silniejsza snadź nad zastanowienie była ta chęć, co go niosła w tę stronę – nie do domu, w noc głuchą.
U parkanu ogrodowego zatrzymał się znowu. Cień drzew okrył go zupełnie. Uchylił czapki i otarł pot z czoła. Przez tę sekundę księżyc zaspokoił swą ciekawość, bo zajrzał w posępne oczy Marka Czertwana i musnął srebrne jasnością jego ciemne, ostre rysy.
Czego on tu chciał, w tym znienawidzonym przez się Poświciu? Nie potrzebował tu wracać jak niegdyś, miał swą zagrodę, był wolny.
Łukasz Gral, gdyby go spotkał z tym wyrazem niepokoju i tęsknoty, z jakim szedł, mógłby powtórzyć to, co on mówił na utyskiwania: »Masz, czego chciałeś«. Ale Łukasza nie było, a słabość i cierpienie cichego Żmudzina widziała tylko noc, jak on milcząca, i słyszał chyba Bóg wielki w cichej modlitwie o ratunek”.
No, cóż tu komentować. Świetne. I tyle.
12-21 lipca 2023 r.
[*] Refleksja Marka Czertwana w powieści Dewajtis na widok przyrodniego brata, utracjusza, Witolda Czertwana w Lipawie na dworcu kolejowym, w oczekiwaniu na przybywającą z Ameryki Irenę Orwid, spadkobierczynię Poświcia.