powiedziała znajoma poetka, którą spotkałem podczas spaceru na Chełmie i kiedy zaczęliśmy rozmawiać o śpiewie Jackie Evancho. Bo przedtem zapytała mnie: „Co teraz, Jasiu, piszesz?”. Odpowiedziałem jej, że – zgodnie z prawdą – niewiele, ponieważ tak teraz układa mi się i nie ma tu nic do rzeczy ani pogoda, ani to, że nareszcie nadszedł maj.
(Nazywam tę moją znajoma poetką, chociaż nie wydała dotąd, mimo moich namówień, że warto, ani jednego tomika wierszy. Wolę takie poetyki niż te, które dopisują sobie do życiorysu: emerytka, nauczycielka, pisarka, hafciarka i, obowiązkowo, poetka).
Inny mój znajomy, kiedy także niedawno się spotkaliśmy powiedział: „No, Janie, teraz, kiedy tak wszystko rozkwita, to wyobrażam sobie jaką musisz mieć wenę i ile tematów do pisania”. Z tą weną i tematami bywa różnie.
Nie ustaje jednak mój nieustający zachwyt cudownym sopranem Jackie Evancho. Jednym z moich marzeń jest pojechać na jej koncert. Bo czy kiedykolwiek Jackie przyjedzie na koncert do Polski? Kto ją zaprosi? U nas bowiem lansuje się wszelkie m.in. wokalne miernoty i beztalencia albo nawet jeśli ktoś pojawi się artystycznie uzdolniony, to go się natychmiast… „ukróca”.
Tematem tego zapisku miała być jednak… moja wizyta u okulisty-specjalisty, chociaż o Jackie Evancho mógłbym pisać codziennie, bo bez jej śpiewu nie wyobrażam sobie ani jednego dnia, ani jednego przebudzenia.
Zacznę – jak niemal zawsze – od… wstępu. Otóż jakiś czas temu musiałem osobiście załatwić sprawę w pewnej instytucji. (Na marginesie chciałbym podkreślić, że od kiedy unikam wizyt w urzędach, instytucjach itd., czuję się znacznie zdrowszy). Tym razem musiałem stawić się osobiście. Mimo że byłem do rozmowy przygotowany „prezes” (bo taki tytuł miał mój rozmówca) okazał się bardzo nieuprzejmy (to bardzo delikatne określenie), mimo że na jego wysoką pensję składają się także i moje pieniądze. Nie dałem się jednak wyprowadzić z równowagi, to ja poirytowałem „prezesa” i na odchodnym grzecznie i lakonicznie podkreśliłem aby nie zaczynał ze mną pisemnych „przepychanek”, bo akurat w pisaniu… „jestem nie do przejścia”.
Pożegnałem się i już miałem wychodzić, gdy „prezes” jakby zreflektował się, doszło do niego, że jestem literatem i nagle coś mu zaświtało w głowie.
– A może by pan tak chciał… uświetnić naszą branżową konferencję. Wie pan, zbieramy się, gadamy niemal cały dzień a wieczorem przydałby się jakiś artystyczny występ. Nie, nie, kabareciarzy, i podobnych pajaców mamy już dość – starał się czytać w moich myślach. – Przydałoby się coś poważniejszego. Pan, jako poeta, mógłby poczytać swoje wiersze, może coś poopowiadać o swojej twórczości. Byłoby to coś nowego. Co pan o tym sądzi? Acha – nie dawał mi dojść do głosu – honorarium wyniesie… (tu wymienił kwotę nie do odrzucenia), a poza tym ktoś pana podrzuci i odwiezie.
Nie oczekiwałem tak zaskakującego końca mojej wizyty w tej instytucji. Rzeczywiście w umówionym dniu podjechał po mnie „nowutki” mercedes i po przyjemnej podróży znalazłem się w… olśniewającym od szkła, metalu, marmurów i wszelkich innych udogodnień ośrodku konferencyjnym. Przyznam, że czułem się onieśmielony tym przepychem i nowoczesnością. Otrzymałem piękny pokój z widokiem na jezioro, a także zaproszenie na kolację i śniadanie. O umówionej godzinie zacząłem swoją prelekcję, którą otworzyła… Jackie Evancho. Wrażenie było niesamowite. Takiego zasłuchania, zapatrzenia dotychczas nie spotkałem. Potem puściłem jeszcze płytę z moimi wierszami w interpretacji Ignacego Gogolewskiego, wreszcie sam zacząłem czytać swoje wiersze i opowiadać, opowiadać… najczęściej o moim zachwycie poezją śpiewu Jackie Evancho. Z półtoragodzinnego spotkania autorskiego zrobiła się przeszło trzygodzinna impreza, po której miała rozpocząć się obiadokolacja a następnie potańcówka z występem pewnej wokalistki. Dostrzegłem jednak, że co i raz ktoś wychodził z rozhukanej dyskoteki, przysiadał z kieliszkiem w dłoni i patrzył w olbrzymi ekran telewizora, bo puszczano w kółko moje DVD z Jackie Evancho.
Nie otrząsnąłem się jeszcze po widokach olśniewających marmurów, metali i szkieł ośrodka konferencyjnego, gdy w dwa dni potem szedłem na prywatną wizytę do okulisty-specjalisty. Dzielnica willowa, wszędzie drzewa, oszałamiająco kwitnące bzy, a gdzieś wśród nich kosy. O, tak chciałbym mieszkać chociażby w małym domku. O, mieć za oknem kwitnące bzy i gwiżdżące kosy. Wtedy na pewno ani na chwilę nie opuszałaby mnie wena.
Szukam gabinetu okulisty-specjalisty, rozglądam się po wyniosłych willach, a tu widzę strzałkę na podwórko i jakąś budę. W środku huczący telewizor na ścianie, kilkoro starszych osób i potworny zaduch. Chociaż przyszedłem przed czasem spóźnienie już wynosi półtorej godziny. Siadam na jakiejś rozwieruchtanej ławeczce przed tą budą i marznąc czekam swojej kolejki. Umęczony czekaniem wreszcie udaje mi się dostać na wizytę. W gabinecie przedpotopowa aparatura do badania wzroku…
Z marmurów, szkła, nierdzewnej stali, klimatyzowanych pokoi, lśnień i sterylnej czystości w zaduch i jakieś graty, które mają służyć do badania wzroku.
Dlaczego gabinety lekarskie, dlaczego szpitale, dlaczego domy spokojnej starości, dlaczego wreszcie domy pogrzebowe i cmentarze nie lśnią marmurami, szkłem, nierdzewną stalą i nowoczesnością? Dlaczego szpitale to miejsca, które opuścił Bóg?
Tak, zdarzają się gabinety lekarskie, szpitale, które nie upokarzają ciasnotą, zaduchem,
nieustającym rykiem telewizorów nastawionych na seriale itd., ale to raczej dla pacjentów z forsą albo tych, którzy mają „dojścia” lub szczęśliwców.
W taki oto sposób dotarłem do pointy tego zapisku. Czy możnaby krócej, konkretniej? Oczywiście, ale ja tak właśnie piszę.
Mimo absurdów trzeba żyć. „Chce się żyć”, gdy słucham fenomenalnego vibrato Jackie Evancho.
17 maja 2014 r.