A BYŁO JUŻ TAK PIĘKNIE

Nareszcie i w nasze strony zawitał rzadki, coraz rzadszy gość, bo… wiatr z południa. Ach, to fiołkowe niebo wydawać by się mogło bez dna i bez brzegu, no i jeszcze ten szał kwitnących kwiatów.

(A tak na marginesie to tym wszystkim, którzy obłamują kwitnące bzy należałoby poobłamywać palce. Kara powinna odbywać się publicznie i koniecznie musiałaby być pokazywana we wszystkich dziennikach telewizyjnych jako najnowsze wiadomości. Jak bowiem można tak kaleczyć drzewa. To przecież barbarzyństwo. A tu co wyjrzę przez okno ktoś idzie z pękiem bzowych gałęzi. Głupiec.Ot, co).  

Niedługo jednak cieszyliśmy się południowym wiatrem. Bo oto zaczęło się kisić, kwasić, zamiast porządnej ulewy lub burzy powietrze zaczęło przypominać starą brudną szmatę. No i znowu powiało z północy tak, że kto żyw wyciągnął – w maju! – zimowy przyodziewek.

Wspaniałe, wiosenne burze pamiętam już, niestety, z dzieciństwa. Ach, cóż to były za burze. Najpierw grzało, a potem, któregoś dnia pojawiały się od południa lub południowego zachodu ciemnogranatowe, ciężkie chmury. Zaczęło wiać tak, że dach naszego domu mało nie uniosło w powietrze, no i huknęło ulewą, piorunami i grzmotami. Moja mama stawiała wtedy w oknie jakiś stary krzyżyk z Jezusem przewiązanym tasiemką zawiązaną jeszcze przez jej mamę Cyrylę (1891–1935) i zapalała jakąś gromnicę. Nie wiem czy to pomagało, bo burza jak gwałtownie się pojawiała, tak bardzo szybko odchodziło gdzieś na północ lub północny wschód.

Wybiegaliśmy wtedy na dwór. Nigdy nie zapomnę tych ciepłych kałuż, w których brodziliśmy nawet po kolana, nigdy nie zapomnę tej nade wszystko wspaniałej woni powietrza. (Czy ktoś z nas wtedy wiedział co to jest ozon?) A potem uniesieni tym wspaniałym powietrzem biegliśmy jeszcze śliską, polną drogą nad Rzeczkę, gdzie właśnie „spuszczano śluzę”. Tak bowiem nazywaliśmy gwałtowny przybór wody w Rzeczce. (Prawidłowo to powinno być: „podnoszono śluzę”). No więc „spuszczano śluzę”, a my z czym kto miał: z siatkami, durszlakami nawet z ażurowanymi oparciami od krzeseł zastępującymi siatki zanurzaliśmy to wszystko w rwącym nurcie. I czegóż tam nie było: nade wszystko płotki, karaski, leszcze, piskorze, raki, czasami lin się trafił, niekiedy węgorz z samego jeziora Dąbrówka, a nawet szczupak.

Kiedy jakiś czas temu odwiedziłem Rzeczkę z moim nieżyjącym już, młodszym bratem, zakręciła się nam łza w oku. Same chaszcze i ciurkający ściek zamiast strumyka.      

Wszystko przeminęło jak woda w Rzeczce po „spuszczeniu śluzy”.

29 maja 2014 r.