O obejrzanych filmach, o przeczytanych książkach, słowem o Sztuce chciałbym pisać tylko dobrze albo bardzo dobrze. Bo też oczekuję od Sztuki, że poznam – poprzez twórcę – nowy, nieznany mi świat albo zachwycę się niespotykanym dotąd spojrzeniem lub doznam refleksji, na którą mnie nie stać albo, że ów twórca podprowadzi mnie na próg Tajemnicy, i że wraz z nim tego przejścia przez próg (o, nie nie wcale nie przekraczania) doświadczę.
(Na marginesie chciałbym powiedzieć, że ostatnio zraziła mnie lektura książki Marty Wyki Napisane niedawno i owo „wkraczanie”, bo:
„Nie chcę tutaj wkraczać na teren prostych porównań”., s. 127; „Starczyło małej książeczki, by nagle w jego życie wkroczyła sława”., s 135; „Sława wkracza do życia Camusa wraz z Obcym, wtedy opuszcza go wstyd”., s. 126.
„Ale…-mania”, czyli zaczynanie zdań od „Ale…” także nie jest obca książce Marty Wyki).
Niestety, więcej jest rozczarowań niż zachwytów.
Oto bowiem bardzo zawiodłem się się na bardzo reklamowanym filmie The Wandering Earth (Wędrująca Ziemia – Liu Lang Di Qiu – 2019 ), 125 min., reż. Frant Gwo. Film ten powstał według opowiadania pod tym samym tytułem, bardzo sławnego i popularnego także w Polsce chińskiego pisarza Liu Cixin.
Zapowiadano ten film jako olśniewające wydarzenie dorównujące ponoć 2001: Odysei Kosmicznej (stąd moje nim zainteresowanie), a tymczasem powstał głupawy, a nade wszystko przeraźliwie nudy obraz, gdzie nachalne efekty specjalne uniemożliwiają jego oglądanie. Żadnej prawie treści, a za to „akcja, panie akcja”, z której nic nie wynika.
Opowiadanie okazało się znacznie ciekawsze, chociaż historia w nim przedstawiona wydała mi się za bardzo nieprawdopodobna nawet jak na literaturę science-fiction. Bo i zupełnego laika mogłaby zrazić informacja, że Ziemia ruszyła ze swojej orbity w międzyplanetarną i międzygalaktyczną podróż dzięki potężnym silnikom. A co – w takiej sytuacji z… atmosferą? – wypada zapytać. W filmie nie ma o tym ani słowa. W opowiadaniu wspomina się coś o tym, że powietrze uległo… skrystalizowaniu. Aż dziw, że utrzymało się w takiej postaci na podróżującej Ziemi. No tak: Solaris i Niezwyciężony Stanisława Lema to jednak literackie arcydzieła.
Prawie żadnego śladu nie zostawiła także we mnie książka Janiny Kuciel-Frydryszak pt. Słonimski z podtytułem Heretyk na ambonie. Wydawnictwo W.A. B, Warszawa 2012, ss. 382. Ze smutkiem skonstatowałem, że byłem pierwszym czytelnikiem, tego jedynego egzemplarza w bibliotece PAN w Gdańsku. Przez zatem siedem(!) lat nikt do tej książki nawet nie zajrzał. Poza tym nie dowiedziałem się z niej nic nowego, czego bym przedtem o Słonimskim nie wiedział.
Z dużą zatem nadzieją na dobrą lekturę oczekiwałem, kiedy wreszcie ukaże się na ryku księgarskim zapowiadana od kilku tygodni książka Barbary Gruszki-Zych pt. Życie rodzinne Zanussich. Rozmowy z Elżbietą i Krzysztofem, Wydawca Działania Wizualne, Czeladź 2019, ss. 307.
Zacząłem tę książkę czytać 8 maja (środa) po południu, a skończyłem czytać 10 maja (piątek) o godz. 19.18.
Jestem także świeżo po lekturze książki Ennio Morricone. Moje życie, moja muzyka. Autobiografia. (Pisałem o niej niedawno w zapisku pt. Ennio Morricone). Książki, która wywarła na mnie bardzo wielkie wrażenie zawartością treściową a ponadto profesjonalizmem prowadzonych rozmów, ich tematyką itd.
Gdybym miał ze sobą porównać te dwie pozycje to ta o Morricone jest zdecydowanie ciekawsza, pełniejsza. A poza tym zapewne sięgnę po nią jeszcze nie raz. Książka o Zanussich jest marnie wydana. Właściwie jest to pozycja edytorska jednorazowego użytku, czyli: „kupić, przeczytać i wyrzucić”. Książka o Morricone to starannie wydany pod względem edytorskim tom.
Książka o Zanussich już wcześniej była publikowana we fragmentach a to w czasopismach, a to w Internecie. Zaintrygowała mnie zatem na tyle, że ją kupiłem. Czy dowiedziałem się o Zanussim i jego żonie, o ich życiu rodzinnym, słowem czegoś, o czym dotychczas nie wiedziałem?
Sądziłem przede wszystkim, że dowiem się czegoś więcej na temat powstania filmów (znakomicie i perfekcyjnie jest to przedstawione w książce o Morricone), o tematyce wykładów itd., które Zanussi prowadzi podczas swoich bardzo licznych wyjazdów, o jego filmowych przyjaźniach itd. Jak na tak światowego człowieka Zanussi przyznaje się tylko do trzech przyjaźni: z Wojciechem Kilarem (1932-2013), Krzysztofem Kieślowskim (1941-1996) oraz Andriejem Tarkowskim (1932-1986). Obydwu tych reżyserów Zanussi bardzo cenił za, nade wszystko metafizykę ich filmów.
(A tak nawiasem to uważam, że w 2001: Odysei Kosmicznej Stanleya Kubricka jest więcej metafizyki, nawet mistyki, niż we wszystkich razem wziętych filmach Kieślowskiego i Tarkowskiego).
Cenię sobie, oczywiście, Krzysztofa Zanussiego za jego filmy, a szczególnie za: Strukturę kryształu – 1969 r., 74 min.; Życie rodzinne – 1970 r., 88 min.; Iluminację – 1972 r., 87 min.; Bilans kwartalny – 1974 r., 91 min.; Barwy ochronne – 1976 r., 96 min.; Spiralę – 1978 r., 83 min.; Constans – 1980 r., 87 min.; Kontrakt – 1980 r.; 108 min., Imperatyw – 1982 r., 96 min.
Gdybym miał wybrać jeden film to chyba zdecydowałbym się na Constans. Z całą pewnością są to dobre, nawet bardzo dobre filmy. Nie ma jednak wśród nich… arcydzieła albo filmu, który by mi szczególnie zapadł w pamięć, do którego bym wracał, który chciałbym oglądać po raz kolejny, tak jak oglądam – za każdym razem w zachwyceniu – właśnie 2001: Odyseję Kosmiczną i Barry Lyndona – Kubricka; Osiem i pół – Felliniego; Bunt – Kobayashiego itd. albo polskie filmy tj. Żywot Mateusza – Leszczyńskiego: Nóż w wodzie –Polańskiego, czy Barierę – Skolimowskiego.
Co do pozostałych filmów Zanussiego, to pozostaję – „że się tak wyrażę” – sceptyczny. Idąc tym tropem (filmowym) nie mogę zgodzić się z następującymi słowami Zanussiego, że:
„Patrzę z zazdrością na ostatnie lata Andrzeja Wajdy, który miał za sobą bardzo lojalnego producenta, roztaczającego nad nim opiekę. Dzięki temu mógł w osiemdziesiątych latach swojego życia nakręcić tyle pięknych filmów”.(s. 80).
Producent to jedno, a filmy to drugie. Zapamiętam Wajdę, jako reżysera nade wszystko takich filmów jak m.in. Brzezina – 1970 r., 99 min.; Smuga cienia – 1976 r., 100 min., Panny w Wilka – 1979 r., 116 min. Natomiast wiele filmów Wajdy, począwszy od Kroniki wypadków miłosnych 1985 r. i aż po ostatnie, bardzo nieudane, wolałbym pominąć milczeniem.
Zanussi jeździ ze swoimi filmami po całym niemal świecie. Otrzymał wiele filmowych nagród. Brakuje tylko przysłowiowej „wisienki na torcie”, czyli Oscara, cokolwiek by się o tej nagrodzie mówiło. A przecież Stanley Kubrick także nie otrzymał za reżyserię Oscara.
Ostatnio Zanussi bardzo promuje swój najnowszy film pt. Eter – 2018 r., 117 min., o którym dość dużo mówi się w powyższej książce.
Pobiegłem oczywiście na pierwszy seans, no bo to przecież film Zanussiego. Jakże się ja na tym filmie wymęczyłem. Nie mogłem się doczekać końca. Podobnej mordęgi doznałem także niedawno na „arcydziele” pt. Faworyta.
Na s. 263. Rozmów Zanussi mówi:
„…mój konflikt ze światem się pogłębił. Dawniej spotykałem się z dużo większą aprobatą dla moich przekonań, dzisiaj stały się jeszcze bardziej mniejszościowe i dlatego jest mi trudniej. W latach siedemdziesiątych miałem świadomość, że stoi za mną spora grupa inteligencji, która ceni podobne wartości i podobnie je manifestuje. Dzisiaj czuję się dinozaurem, człowiekiem marginesu, podejmującym wybory, których gromka większość nie podziela”.
Nie sądziłem, że tak spokojny, wyważony, kulturalny reżyser jak Zanussi jest skonfliktowany ze światem. Chyba to jednak jest kokieteria. No bo skąd bierze się to podróżowanie z m.in. wykładami, promocjami itd. po świecie? A poza tym „wszystko, co najlepsze jest już poza nami” – jak powiada mój znajomy W., gdy nie mogę pogodzić się z marnością spektakli teatralnych i właśnie współczesnych polskich filmów. Czyżby Zanussi nie mógł się pogodzić, że najlepsze lata twórcze ma już dawno za sobą?
Z Rozmów można dowiedzieć się, że Elżbieta i Krzysztof Zanussi prowadzą spokojne, zasobne życie bez m.in. problemów finansowych. Dzięki temu wybudowali kościół oraz pomagają wielu osobom m.in. ze Wschodu. Użyczają także swojego mieszkania w Paryżu. Chwała im za to, tylko dziwi mnie bardzo, że stypendowali także Jacka Dehnela. Za co? Po co?
Zanussi opowiada z serdecznością o swojej matce, o tym, że zapewnił jej miejsce i opiekę w swoim domu. Wielu artystów dożywa swoich lat w niewielkich mieszkaniach, na bardzo skromnej emeryturze zapewniającej tylko przeżycie. Nie chciałbym być złośliwy, ale ciekawym, co Zanussi zrobiłby w takiej sytuacji?
Muszę jednak przyznać, że Zanussi jest doskonałym oratorem, pięknie mówi po polsku, co jest bardzo wielką rzadkością. Jest jedną z bardzo niewielu osób, które można zrozumieć, co mówią, ponieważ, na co dzień dominuje język polskawy oraz mamrotanie, bełkot i… faflunienie, jak określa to mój znajomy językoznawca i foniatra w jednej osobie. Tym bardziej dziwi mnie wypowiedź Zanussiego, że „Muszę przyznać, że wszyscy święci zlewają mi się w jedno”.(s. 221).
Książka wtedy warta jest zapamiętania, im więcej z niej wyniosę, im więcej z niej się dowiem.
A już szczególnie sobie cenię lekturę, gdy autor wskazuje mi jakiś trop do następnych lektur. W Rozmowach jest o tym skromniutko. Elżbieta nie ma czasu na czytanie, ponieważ zajmuję się domem, ogrodem, gośćmi, sprawami społecznymi itd. Krzysztof bezustannie podróżuje. Zwierza się jednak, że przeczytał biografię Franciszka Karpińskiego (s. 197):
„Niedawno wziąłem do samolotu biografię Franciszka Karpińskiego, która okazała się fascynującym odkryciem. To cienka książeczka, a właśnie takie najłatwiej mi schować do kieszeni na drogę. Czytając ją zdałem sobie sprawę, że ten poeta napisał chyba jeden z najlepszych teologicznie wierszy, znany jako kolęda »Bóg się rodzi, moc truchleje«. Jest też autorem pięknej pieśni »Kiedy ranne wstają zorze«. Zwykle chwalimy twórczość ludową, doceniając, jak prości autorzy tekstów intuicyjnie i mądrze promują teologię. Natomiast Karpiński to człowiek znający się na materii przedmiotu, wykształcony teolog – i tak dobrze mu to wyszło. Zastanowiło mnie też jego przekonanie, że drukowanie poezji w większych nakładach jest dla poety niegodne. Dlatego sam przepisywał swoje teksty i posyłał je tylko zainteresowanym i oczywiście tym, którym je dedykował. Powinni o tym wiedzieć narzekający dziś na niskie nakłady poezji…”.
Mówiąc o „jednym z najlepszych teologicznie wierzy” czyżby Zanussi nie pamiętał o Jana Kochanowskiego (1530-1584) Hymnie, czyli Pieśni XXV zaczynającej się do słów „Czego chcesz od nas, Panie, za Twe hojne dary?”.
A poza tym co do nakładów poezji, to przecież na pewno Zanussi Zapraszany do ZSRR, a potem Rosji na pewno zetknął się poezja wydawaną nawet w 100.000 egzemplarzy. Niskie nakłady nie maja, moim zdaniem, tu nic do rzeczy. Przeraża (dosłownie; przeraża) nawet nie niski, lecz beznadziejny poziom współczesnej poezji, w której nie ma ani myśli, ani uczuć, nie wspominając o teologii. Chociaż – z drugiej strony – niektórzy poeci wyspecjalizowali się (i są obficie nagradzani, obwieszani medalami, obsypywani stypendiami Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego) w poezji… kruchtowej, smoleńskiej itd., która z teologią nie ma nic wspólnego.
Do książki o Ennio Morricone na pewno nie raz jeszcze powrócę. Książkę o życiu rodzinnym Zanussich zdeformowaną już po pierwszej lekturze, nawet niesposób umieścić na półce. Czuję po tej książce duży niedosyt jako kinofil, jako wielbiciel (wczesnych tj. do Imperatywu) filmów Zanussiego.
Jednego, czego zazdroszczę Krzysztofowi Zanussiemu to niezależności od urzędników, od ich widzimisię.
11-18 maja 2019 r.
1. Postanowiłem ten zapisek okrasić fotosem z filmu Zanussiego Barwy ochronne.
2. Zaczynałem ten zapisek filmowo, a więc i filmowo – w post postscriptum – zakończę. Otóż po pierwszych „zachłyśnięciu się” Netflixem stwierdzam, że co serial, to ogromne rozczarowanie. Nie nadaje się bowiem do oglądania ani: Jessica Jones, ani Berlińskie psy, ani Daredevil, ani The Punisher, ani Better Call Saul itd.
Podobał mi się natomiast sprawnie zrealizowany, pomysłowy serial Нюхач, czyli The Sniffer: zapachy zbrodni, albo… Tropiciel.