(Dyptyk listopadowy. Epizod drugi: z 1996 r.)
Listopad ciepłem się w tym roku zaczyna.
To rzadkość, chociaż po zimnym lecie
nie ma się czemu dziwić. Trochę wieje,
ale to już jest taki miesiąc – listopad.
Bo na przemian spodziewać się można:
chmur, deszczy i sztormów. Nagłych
sztormów: tak, aby całe nasze jestestwo,
nasza duma i pewność siebie – doznały
co (lub Kto) nad nimi panuje. Listopad –
to jest taki miesiąc, że wszystko zaczyna
nagle dziać się w elegijnym tonie.
W radiu odświętnie grają VIII symfonię Mahlera.
I w ogóle ludzie się stają jakby bardziej… ludzcy.
Nawet dostrzegają innych wokół siebie,
albo przypominają sobie tych, co już tu byli,
a teraz stamtąd – z wieczności – w odwiedziny przyszli.
Listopad: pierwsze dni – hałas nieco przycicha.
A w ludziach – nienawiść, agresja i zawiść…
Ale na jak długo? Dzisiaj ich melancholijnie nastraja
Jana Sebastiana Bacha pasacaglia i fuga C-moll.
A jutro? Jak będzie jutro? Czy nie zważając
na niebo całe mieniące się barwą niezwykłą jesieni
znów „nie przepuszczą” nikomu, kto na drodze im stanie?
Listopad. Nad ranem deszcz
niemal wiosennie w parapety uderza
jakby chciał przypomnieć, że… „świt już i pora wstawać!”
A potem jest mgła i cisza. I spokój
jaki zdarzyć się może tylko w… listopadzie. Bo drzewa
nie mają już czym szeleścić, ptaki
– bo nie ma liści – gdzie się chować… Ale w południe
jeszcze zapłonie tęcza. Jeszcze zabrzęczy osa niespodzianie.
Listopad. Dzisiaj, w Zaduszki, na Długiej
tłumnie, chociaż na Ogarnej – tuż obok – pustki.
I nie uświadczysz nikogo. Widocznie taki zwyczaj.
Bo jeśli iść na spacer to tylko od Bramy Zielonej do Złotej.
I jeszcze raz: bez względu na wiatr nagły z południa i deszcz.
Listopad: miesiąc nostalgii i wczesnych,
zielonozłotych – jak chryzopraz – zachodów słońca.
I nocy zagarniającej światła już niemal trzy czwarte.