Rok 2018 skończył się literacko dla mnie dobrym akcentem. Otóż otrzymałem wiadomość, że w X edycji Ogólnopolskiego Konkursu Literackiego „Romanse niezmyślone”, zorganizowanego przez Redakcję „Tygodnika Zamojskiego” w Zamościu, otrzymałem… wyróżnienie za opowiadanie pt. Agistri. W konkursie brało udział 250 opowiadań, 6 wyróżniono.
Poniżej załączam to wyróżnione opowiadanie. Na dworze szaleją styczniowe zamiecie i sztormy. Może to opowiadanie przypomni czytelnikom czas lata.
Motto:
„C’est encore ce qui m’étonne dans la vie
Moi qui suis à l’automne de ma vie
On oublie tant de soirs de tristesse
Mais jamais un matin de tendresse!”[1]
Maintenant je sais Jean Gabin
AGISTRI[2]
czyli opowiadanie z melodyjnym, fletowym gwizdaniem wilgi w tle.
I
Bolesław Ambroży – dwojga imion dystyngowany pan w średnim wieku – jak w każdy powszedni dzień szedł do pracy. A ponieważ nie był to ranek, lecz wczesne przedpołudnie – pracę zaczynał o dziesiątej – zaskoczył go już z daleka nie tyle tłum ludzi na przystanku autobusowym, lecz to, że ich oczy były zwrócone w jednym kierunku.
Otóż i te młode dziewczęta ubrane, mimo zapowiadającego się upału, od stóp do głów na czarno, i te modnisie w powyrywanych na kolanach spodniach, i ci kostropaci, wytatuowani młodzieńcy, i brzuchaci panowie z obowiązkowymi, opadającymi, skarpetami w rozklapanych sandałach, i te grube jejmoście także z wyraźną przewagą koloru czarnego w ubiorach, słowem wszyscy pasażerowie mającego niebawem nadjechać autobusu, porzuciwszy wpatrywanie się w maleńkie ekraniki swoich telefonów komórkowych, nie mogli oderwać oczu od… piękności siedzącej na ławce.
Bo zaiste była to piękność. Pierwsze, co rzucało się w oczy to jej lekko uśmiechnięta twarz i delikatnie uróżowione usta. Była najzwyczajniej uśmiechnięta, co ją już na pierwszy rzut oka odróżniało od ponurego, zakutego w czerń, byle jak ubranego, tłumu.
Bolesław Ambroży chociaż wiedział, kiedy nadjedzie autobus, skierował swoje kroki do rozkładu jazdy by, podchodząc, nieco dłużej zatrzymać wzrok na twarzy nieznajomej. Nie na tyle jednak długo, by zwrócić jej uwagę.
– Cóż z tego, że jestem taka ładna – zdawał się wyrażać jej uśmiech. – Moglibyście równie dobrze podziwiać piękną pogodę, zachwycać się słonecznym lipcem, wdychać woń nieopodal kwitnących kwiatów. Moglibyście wyglądać lub przynajmniej nasłuchiwać gwizdu kosa. O tak, ten ptak jest do podziwiania. Albo zamiast patrzeć na mnie, w dalszym ciągu szukajcie na ekranikach swoich telefonów komórkowych tego, czego nie znajdziecie.
Piękna nieznajoma siedziała na ławce sama, chociaż nieopodal niej stało kilka osób, w starszym wieku. Nie zajmowali jednak miejsca, jakby onieśmieleni urodą dziewczyny, a zapewne stojąc, może chcieli w ten sposób przyśpieszyć przyjazd autobusu.
Przyjechał rzeczywiście po kilku minutach, ale nikt nie kwapił się z wsiadaniem. Wszyscy czekali, chcieli obejrzeć, jak do autobusu wchodzi nieznajoma.
Była średniego wzrostu, więcej niż 160 cm, a mniej niż 165 cm, czyli akurat tyle, ile mierzą najpiękniejsze kobiety. Jej czarne lśniące, miękko układające się włosy sięgały do pól pleców. Szarozielono-żółtawa bluzeczka, z delikatnym dekoltem podkreślała duże dziewczęce piersi. Jej skóra o jasnej karnacji była lekko opalona. Miała na sobie oliwkowozielone szorty wyraźnie opinające jędrne smukłe biodra. Na stopach miała lekkie niebieskoszare sandałki na niewielkim koturnie. W ręku jakąś torbę. Kolorystycznie przypominała młodą wilgę. Zapewne dobór kolorów: ubrania, i różowy pomadki, nie był przypadkowy
Jechała trzy przystanki, akurat tyle, ile Bolesław Ambroży. Szedł za nią jeszcze kilkadziesiąt kroków podziwiając jej postać, powoli oddalającą się w kierunku niedawno otwartego centrum handlowego. Postał jeszcze chwilę, widząc jak wszyscy mężczyźni, których mijała, także przystawali i patrzyli na nią.
– Tak, nowo otwarte centrum handlowe z wieloma sklepami, kuszące przecenami „do”, to jest miejsce dla takiej piękności – pomyśl Bolesław Ambroży i poszedł w swoją stronę.
II
Skręcił do swojego miejsca pracy, którym było muzeum. Zazwyczaj od miejsca zamieszkania, do muzeum chodził piechotą. Dzisiaj podjechał autobusem.
Podobne piękności, co nieznajoma z autobusu, spotykał niegdyś na ekranie filmowym, a najczęściej na obrazach starych mistrzów.
– Wszystkie kobiety są piękne, ale najczęściej zaniedbane. Zwłaszcza młode dziewczęta oszpecają się tatuażami, niszczą sobie włosy bezmyślnym farbowaniem, gustują w doklejonych szponach, zamiast paznokci. A ta ich całoroczna czerń w ubiorach: zupełnie jakby za chwilę miały położyć się w trumnach i zatrzasnąć za sobą wieko. Tyle wokół jest przecież najwspanialszych kolorów – pomyślał Bolesław Ambroży – patrząc na bezchmurne, fiołkowego koloru niebo – skąd zatem to upodobanie do trumiennej czerni?
Uwielbiał zapach muzealnych wnętrz i tę ciszę a także półmrok, z którego wyłaniały się najwspanialsze barwy obrazów. Szedł do swojego zacisznego gabinetu. Był już na emeryturze, więc przychodził do pracy na dogodnych, ustalonych z dyrektorem, dla siebie godzinach.
Nigdzie mu się nie śpieszyło. Mógł przebywać w muzeum nawet do późnych godzin, co mu się zdarzało bardzo często. Przez cały najbliższy miesiąc był sam. Żona wyjechała do sanatorium. Za żadne skarby nie dał się namówić na sanatoryjny wyjazd. Co by tam zresztą robił bez swoich obrazów, za to w bezustannym hałasie i zamęcie.
Na tabliczce drzwi wejściowych zawierających jego funkcję i tytuł w muzeum, znowu ktoś po imionach dodał wykrzyknik. Zamiast „B.A. Adamski” widniało teraz „BA! Adamski”. – Wciąż bawią się jak dzieci – pomyślał i wszedł do swego gabinetu. Otworzył jedno z dwóch okien, które wychodziły na stare lipy. Nawet podczas największych upałów w jego gabinecie trwał zawsze przyjemny chłód. Nie przeszkadzały mu nawet wpadające od czasu do czasu na biurko kwiaty przekwitających lip. Co jakiś czas słyszał szelesty i szamotaninę wśród gałęzi jakichś ptaków. A najbardziej lubił, gdy odzywał się na jednej z najwyższych gałęzi gwizd kosa. Gdyby tak jeszcze kiedyś usłyszeć pogwizdywanie wilgi – westchnął z tęsknotą.
Park okalający muzeum, to chyba nie było miejsce dla wilg. Zresztą było stanowczo za sucho jak na te ptaki. Od dwóch miesięcy nie spadł deszcz. Ochłody nawet nie dawały wyjazdy nad zatokę. – O gdyby tak wyjechać nad otwarte morze z czystą wodą i orzeźwiającym wiatrem – pomyślał.
Połączył się jak zawsze o tej porze z wnukami. To był jego codzienny przedpołudniowy rytuał. Stwierdził, że już równie biegle mówią po angielsku jak po polsku.
Jego rozmowę z wnukami przerwało natarczywe, głośne pukanie do drzwi. Przez chwilę wahał się, czy odpowiedzieć, niech pomyślą, że gdzieś wyszedł, zakończył jednak rozmowę przez Skypa i odezwał się głośno:
– Proszę. Proszę wejść – powtórzył, chociaż jak zawsze po swojemu w myślach dodał „ki diabeł jakieś licho znowu niesie”. Chciał być w ten dzień sam, nigdzie nie wychodzić i skupić się na studiowaniu ulubionych przez niego amerykańskich luministów.
– Panie profesorze… – wszedł do pokoju dyrektor muzeum Wiesław Kajetanowicz – panie profesorze, prowadzę do pana umówionego gościa…
Bolesław Ambroży nie znosił, gdy tytułowano go profesorem. Wprawdzie zrobił habilitację, ale „kompletnie”, jak zawsze podkreślał, nie zależało mu na tytule profesorskim. Znał zresztą kilku, co najmniej, profesorów, o których mówiono, że są „profesorami jednej książki”. Albo jednego obrazu.
Umówionym gościem okazała się młoda dziewczyna przygotowująca pracę magisterską na temat malarstwa. Może i byłaby ładna, gdyby nie to, że od stóp do głów skrywała ją głęboka czerń. – Po co jej te ciężkie, czarne buciory na taki upał – lustrował jej postać. Za czarnym niby habitem, jakby salopą tłukły się obficie duże piersi. Ciemna, prawie czarna szminka podkreślała bladość, bez śladu Słońca, twarzy. A kiedy otworzyła usta i błysnęła bielą zębów Bolesław Ambroży dostrzegł na jej języku jakiś błyszczący przedmiot, coś jakby srebrną kulkę, przez co mówiła niewyraźnie. Odezwała się, niemal sepleniąc:
– Panie profesorze – zaczęła jednak pewnie, połyskując srebrną kulką na języku – piszę pracę magisterską na temat pejzaży miejskich we wczesnej twórczości Bartholomeusa Johannesa van Hove, holenderskiego malarza okresu romantyzmu, który żył w latach 1790-1880. Szczególnie zafascynował mnie obraz, który jest w zbiorach tutejszego muzeum pt. Rybacy w pobliżu brzegu rzeki… – kontynuowała magistranta, a Bolesław Ambroży nie tyle przysłuchiwał się temu, co mówi, gdyż mówiła z sensem i do rzeczy – jak nie bez satysfakcji stwierdził – lecz temu jak mówi, a zwłaszcza przypatrywał owej srebrnej kulce na środku języka. A poza tym te jej wielkie, zapewne bez stanika, piersi za zwojami krepy. Zupełnie jakby schowała za pazuchą dwa niespokojne króliki.
Przypominał sobie delikatną i niecodzienną urodę dziewczyny z autobusu. Tamta zapewne była ekspedientką nowo otwartego centrum handlowego, a ta, co prawda spowita w trumienną czerń, jest magistrantką.
– Dziękuję pani, to mi wystarczy, napiszę oczywiście recenzję pani pracy. Zapraszam teraz panią do obrazu van Hove, który pani zapewne widziała już nie raz.
Nad obrazem Rybacy w pobliżu rzeki spędzili czas aż do prawie piętnastej. Pożegnali się i Bolesław Ambroży wrócił do swego gabinetu. Zabierał się właśnie do spóźnionego drugiego śniadania, gdy znowu rozległo się pukanie do drzwi. Nie zdążył nawet pomyśleć swojego „ki diabeł kogoś znowu niesie”, gdy do gabinetu wszedł Wiesław, dyrektor muzeum.
– No i jak ci się podoba magistrantka? – zapytał z szerokim uśmiechem.
– Mówiła całkiem do rzeczy, widać w tym, co mówi pasję… – nagle zreflektował się – czyżbyś ty coś miał z nią wspólnego?
– Znamy się… od jakiegoś czasu – oparł Wiesław. – Dlatego też moje plany urlopowe musiały ulec zmianie. Miałbym, w związku z tym do ciebie prośbę.
– Jeśli chodzi o zastępstwo, nie ma sprawy, siedzę na miejscu i tak nigdzie nie wyjeżdżam.
– Właśnie chodziłoby o wyjazd. Ktoś musiałby na tę konferencję do Aten koniecznie pojechać, przynajmniej pokazać się…
– Nie! Nie! Nie! – gwałtowanie, wstając zaprotestował Bolesław Ambroży – żadnych wyjazdów, zwłaszcza w wakacje, tłuc się samolotem…
– Klasa biznesowa, najlepszy hotel – nie ustępował dyrektor – oraz inne atrakcje… Spa w Jeziorze Zatopionym[3], snorkeling i co jeszcze tylko chcesz.
– Mowy nie ma, wiesz dobrze jak cenię sobie ciszę i spokój. A wszelkich konferencji nie znoszę.
– Ale za to lubisz latać samolotami, za czym ja nie przepadam – kontynuował dyrektor.
– Brożek, proszę cię, to dla mnie takie ważne.
– Wiesiu, nie podchodź mnie z tym „Brożkiem”, wiesz dobrze jak nie lubię zdrobnień. Jeśli już, to toleruję byś i ty mówił… Ambros.
– Panie profesorze, a gdybym wydał panu polecenie służbowe… – Wiesław już nie zwracał uwagi na owo Ambros.
– Wiesiek, proszę cię, przestań. Wiesz dobrze, że żadna siła nie zmusi mnie do tłuczenia się samolotami w wakacje. Konferencja, w Atenach, też wymyślił sobie. Wyślij kogoś innego, młodszego.
– Nikt nie zna się na XIX wiecznym malarstwie tak, jak ty. Zwłaszcza, że będzie też dyskusja na temat luminizmu.
– Nie pojadę. Nie pojechałem nawet z żoną do sanatorium.
– Przemyśl to jeszcze – dodał na pożegnanie Wiesław, po czym opuścił pokój.
Bolesław Ambroży był wściekły. Nie dosyć, że Wiesław podsunął mu swoją kochankę, aby napisał jak najlepszą recenzje jej pracy, to na domiar złego wymyślił te Ateny.
– Też coś, Ateny latem!
Musi gdzieś się przejść. Może do tego nowo otwartego centrum handlowego. Są tam ponoć przyjemne, klimatyzowane, sale kinowe. Jedna o nazwie „dream” oferuje obraz w rozdzielczości 4K i dźwięk Dolby Atmos.
Bolesław Ambroży nie za bardzo ufał tym wszystkim technicznym kinowym nowinkom. Cóż z tego, że dźwięk będzie dobiegał ze wszystkich możliwych stron, a obraz będzie ostry „jak żyletka”, jeśli znowu treść filmu będzie byle jaka.
Sprawdził, co grają. Na głęboką wodę[4] z Colinem Firthem. Lubił tego aktora. Seans jest o 20.00. Przejdzie się po tym nowym centrum, może coś przyzwoitego uda się zjeść. A potem kino. Od razu poprawił mu się humor.
Zadzwonił do żony, zdał relację z całego dnia. Wspomniał o konferencji w Atenach. Żona była za tym, aby „w końcu gdzieś się przewietrzył”.
– Boleś, mógłbyś się wybrać, to tylko kilka dni. My tutaj też planujemy wycieczki na Słowację i Węgry.
– Jak nie Brożek, to znowu Boleś – kto mi dał takie imiona – westchnął. Niech wreszcie i autor tego opowiadania przestanie nazywać mnie dwojgiem imion i nazwie Ambrosem.
III
W nowo otwartym centrum handlowym tak jak się spodziewał nie było nic ciekawego. Prawie te same sklepy, co wszędzie. Kuszono za to – zapewne na otwarcie – przecenami „do” 70%, na, oczywiście, „wybrane” towary. – Stare oszustwo dla frajerów – pomyślał Bolesław Ambroży tj. Ambros i wszedł do jednego ze sklepów, gdyż dostrzegł na wystawie koszulkę polo w ulubionym przez niego kolorze.
Stał przy wieszaku szukając swojego rozmiaru, gdy usłyszał za sobą czyjś glos.
– W czym mogę panu pomóc?
Nie znosił owego „w czym mogę panu pomóc”. Zawsze chciał odpowiedzieć: – „A czyż ja oczekuję pomocy” – odwrócił się i ujrzał uśmiechniętą nieznajomą z przystanku autobusowego, lecz jakże odmienioną. Już nie była podobna do młodej wilgi, lecz jej zgrabne ciało opinała… czerń. Trumienna czerń.
– Czy coś się stało? W czym mogę panu pomóc? – powtórzyła.
Gdyby nie jej zaróżowione usta i uśmiech pewnie burknąłby znowu „a czyż ja oczekuję pomocy” i wyszedłby z butiku.
– Szukam dla siebie koszulki polo, widziałem taką na wystawie. Nie wiem tylko czy kolor…
– Mamy wiele odcieni szarości i błękitu. A który by pana interesował?
– Jasnopopielaty – odparł – ten na wystawie, zdaje się, go przypomina.
– W sztucznym świetle rzeczywiście wygląda jak jasnopopielaty, podczas gdy jest to kolor „gołębi” – mówiąc to wyszła z nim na zewnątrz butiku, gdzie z przeszkolonego sufitu dobiegało naturalne światło. – Proszę podać rozmiar, a do jutra sprowadzę panu jasnopopielate polo. – Czy jeszcze w czymś mogę panu pomoc? – zapytała widząc zaciekawienie w jego oczach.
– Tak. Proszę mi powiedzieć skąd ta dominująca czerń w ubiorach młodych ludzi?
– Ta czerń, to jest akurat mój strój służbowy. Wszystkie tak się w tym butiku ubieramy. Tak zażyczyła sobie szefowa.
– A poza tym czerń jest…
– Elegancka? – rzucił od niechcenia Ambros.
– Nade wszystko praktyczna… niebrudząca się – dodała wtrącając się do rozmowy pani w średnim wieku nazwana szefową.
– Panie pozwolą, że jeszcze obejrzę to i owo.
– Bardzo prosimy – odparła pani w średnim wieku, szefowa butiku.
Ambros bez zaciekawienia zaczął przeglądać koszulki polo. Z niewielkiego oddalenia dobiegła go ściszona rozmowa.
– Ciociu, jakże chciałbym na chwilę usiąść. No i w końcu zdjąć te czernie. Nawet pan zauważył, że wyglądamy w nich ponuro.
– Weronisiu, co ty opowiadasz. Czerń jest bardzo elegancka. Wytrzymaj jeszcze te dwie godziny. Chyba już się wysiedziałaś przy książkach. Wytrzymasz i te kilka dni. Ach, jakże i ja chciałabym wyjechać na Agistri. Ale to dopiero we wrześniu, we wrześniu.
Ambros opuściwszy butik z koszulkami polo, zaszedł do „amerykańskiej” z nazwy restauracji. Danie, które zamówił było jednak niesmaczne i bardzo drogie. – Nie ma to jednak, jak domowe obiady – pomyślał dopijając jeszcze jedną coca colę. Nie lubił kawy, nie przepadał za herbatą. Jedyny napój, który uważał była coca cola, albo, gdy coli nie było, zwykła woda.
– Jak się panu podobał film?
– A pani? – zapytał, nie bez zdumienia widząc obok siebie nieznajomą z autobusu.
– Nareszcie mogłam usiąść – odparła. – Praca w butiku, to nie dla mnie. Cały dzień na nogach, przy sztucznym świetle. A swoją drogą spotykamy się już dzisiaj trzeci raz. Ach, jakże chciałabym gdzieś usiąść i napić się czegoś zimnego.
– Jest pani zmęczona po całym dniu – bardziej stwierdził niż zapytał.
– A pan? W końcu jest pan „na nogach” tyle samo, co ja. A poza tym…
– Ja przesiedziałem cały dzień w muzeum.
– Od razu zwróciłam na pana uwagę, jak pan podchodził do przystanku autobusowego. Te dobrane szarości, doskonale skrojone spodnie, jasnobrązowe buty… Ja nie mogę patrzeć na tych nieogolonych facetów w opadających jinsach i rozciągniętych podkoszulkach. Rozstałam się właśnie z takim.
– Mam kolegę, doskonałego krawca, który mnie „odmładza”… nie dokończył, a może nie usłyszała, co powiedział, bo ujęła go pod ramię i prowadziła tylko w znanym dla siebie kierunku. – Niedaleko stąd, nad wodą, jest miejsce gdzie można wypić coś zimnego.
Trwały jeszcze pogodne, ciepłe „białe noce”, więc siedzieli prawie do północy. Nieznajoma zaproponowała mu by przeszli na „ty”.
– Weronika. Weronika Wrońska – dodała.
– B. A. Adamski – przedstawiał się Bolesław Ambroży.
– Dlaczego tak oficjalnie? „B.A.” to oczywiście pana… – twoje – poprawiła się – imiona. – Jak mam się do ciebie zwracać… „bea”? – wybuchnęła śmiechem.
– Jestem dwojga imion…
– Usłyszę je dzisiaj? – zaciekawiona śmiała się coraz bardziej.
– Bolesław… Ambroży!
– Cóż ty chcesz, jedno piękniejsze od drugiego. Zwłaszcza to drugie: Ambroży, Ambrósios, czyli boski, nieśmiertelny… – mogłabym ci zatem mówić… Ambros, Brożek.
– Lepsze to niż Bolko, albo Boleś.
– Brożek, bardzo mi się podoba. Mogłoby tak zostać?
Zgodził się i zaczęli rozmawiać o imionach. Nie sądził, że zwykła, tyle że piękna ekspedientka z nowo otwartego centrum handlowego może powiedzieć tyle o imionach. Słuchając uśmiechnął się przypominając sobie, co Clint Eastwood powiedział na temat młodych dziewcząt: „Z 20 latkami się nie umawiam. Nie ma o czym z nimi rozmawiać”.
A oni rozmawiali już dwie godziny. Ileż mogła mieć lat – zastanawia się – gdy jakby wyczuwając go intuicyjnie zaczęła opowiadać, że pojawił się w dobrym momencie, bo potrzebowała rozmowy z „ciepłym, spokojnym” mężczyzną. Opowiadała mu o wieloletniej znajomości z niewiele od niej starszym Łukaszem.
– Świetnie zarabiał, jako programista, a może informatyk. Już sama nie wiem, czym się zajmował. Ciągle by tylko siedział przed komputerem. Gdybyś widział jego minę, jak mu się w końcu oświadczyłam. Nawet wtedy patrzył w ekran komputera. – Masz już po trzydziestce na karku, mógłbyś się w końcu zdecydować – któregoś dnia wykrzyczałam. Wiesz, co mi odmruknął znad swoich ekranów? – „Czy po to, aby napić się piwa musiałbym prowadzić cały browar?”. W końcu miałam tego dość, rozstaliśmy się, widziałam go któregoś dnia, jak przechodził w centrum handlowym. Na pewno mnie nie zauważył. Widocznie był spragniony tego „piwa”, bo szedł objęty z jakąś wyższą od niego blondynką – uśmiechnęła się smutno.
– Wyjdę na chwilę rozprostować nogi – w pewnej chwili odezwał się Ambros. – Zaraz wracam.
–Tak, będziemy już szli, zrobiło się późno.
– Zaraz wracam – dodał. W pewnym momencie usłyszał obok siebie.
– Ma pan piękną żonę! – powiedział to któryś z dwóch mężczyzn pochylonych nad piwem.
– Wnuczka – oparł. – Wnuczka!
– A nie córka? – dopytywał się drugi z piwoszy.
– Może być córka – kątem oka dostrzegł zdziwienie malujące się na ich twarzach.
IV
Dobrze po północy wracali piechotą na osiedle, gdzie mieszkał Bolesław Ambroży i ciotka Weroniki. Okazało się, że tą samą drogą wracały też inne pary i inni spóźnieni albo może już przedporanni przechodnie, tym bardziej, że trwała kilkudniowa naprawa wiaduktu tak, że nocne autobusy nie kursowały.
Niebo było jasne, niewiele można było można na nim dostrzec gwiazd. W pewnej chwili Ambros przystanął i spojrzał w kierunku północnym.
– Czego tam wyglądasz? – zapytała.
– Srebrzystych obłoków – odparł.
– Pod naszą szerokością geograficzną pojawiają się o tej porze roku. Kiedyś chciałam
Łukasza wyciągnąć gdzieś nad zatokę, abyśmy mogli je wypatrywać, ale wiesz, co mi powiedział? Że srebrzyste obłoki najlepiej wyglądają w komputerze i w time-lapse.
– Czy dobrze zrobiłaś, że rozstałaś się z Łukaszem? – zapytał.
– Nie wiem, czy dobrze. Nie chciał się żenić. Ileż mieliśmy tak żyć.
Wtem odezwał się jakiś spóźniony, a może już rozbudzony ptak. Przystanęli. Weronika chwilę słuchała, a potem zaczęła z wolna recytować:
„There is a singer everyone has heard, / Loud, a mid-summer and a mid-wood bird, / Who makes the solid tree trunks sound again. / He says that leaves are old and that for flowers / Mid-summer is to spring as one to ten. / He says the early petal-fall is past, / When pear and cherry bloom went down in showers / On sunny days a moment overcast; / And comes that other fall we name the fall. / He says the highway dust is over all. / The bird would cease and be as other birds / But that he knows in singing not to sing. / The question that he frames in all but words. / Is what to make of a diminished thing”[5].
Stali w milczeniu opierając się o barierkę nad ledwo dosłyszalnie płynącą rzeczką. To, że ekspedientka z nowo otwartego centrum handlowego zna angielski, nie zdziwiło go. Skąd jednak zna wiersz… Roberta Frosta?
– Tak, ubywa nie tylko tej nocy, ale i dni – odezwał się. – Kto potrafi to zrozumieć? – Ty Weroniko jesteś jeszcze taka młoda, taka młoda. – Wiesz, ci dwaj piwosze z kawiarni nad rzeką, ci, co przypatrywali się tobie przez cały wieczór byli ciekawi, kim dla mnie jesteś.
– I co im odpowiedziałeś?
– Że… wnuczką. A potem poprawiłem, że córką.
– Kogo to może obchodzić kim dla mnie jesteś. Ważne, że dobrze się nam rozmawia, że spędziliśmy z sobą kilka godzin.
– Ty zaprosiłaś mnie na kawę, przepraszam, na coca colę, a ja chciałbym zaprosić cię na świeże bułki. Za chwilę otwierają na naszym osiedlu piekarenkę.
Tego świtu byli pierwszym klientami w osiedlowej piekarni. Pachniało chlebem i gorącymi jeszcze jagodziankami.
– Dzisiaj pan profesor jest wyjątkowo wcześnie – odezwała się ekspedientka – Może do tych jagodzianek zrobić herbaty? – dopytywała się przypatrując z zaciekawieniem Weronice. Już chciał jej coś odpowiedzieć, że to kuzynka, która przyjechała nocnym pociągiem, ale zreflektował się, że przecież nie musi się przed nią tłumaczyć. – Niech myśli sobie, co chce – pomyślał.
Poprosił zapakować jeszcze dwie jagodzianki „na wynos” dla ciotki Weroniki, po czym wyszli z piekarenki.
V
Przyszedł do domu, kiedy już prawie świtało. Wziął prysznic, włączył komputer i wystukał na klawiaturze: „Weronika Wrońska Robert Frost”. Od razu otworzyła się strona uniwersytetu w NY., instytut anglistyki, zakład literatury amerykańskiej, dr Weronika Wrońska, na stażu podoktorskim Columbia University, od września… profesor katedry polskiej… – A więc to tak – patrzył na uśmiechniętą, w okularach oraz gładkiej fryzurze nieznajomą z autobusu, ekspedientkę butiku w nowo otwartym centrum handlowym.
Obudził się jak zawsze o tej samej porze. Po śniadaniu i porannej toalecie zatelefonował do żony. Była niepocieszona, że odmówił wyjazdu na konferencję do Aten.
– Boleś, leć, przewietrz się, to tylko kilka dni – namawiała go, a on nie zmieniał zdania.
– Ani mi się śni. Tylko mi tego brakowało, abym tłukł się samolotem do Aten, gdzie teraz będzie pewno z 50 stopni Celsjusza.
Nie śpiesząc się szedł do muzeum swoją, tą samą od lat trasą. Po lewej miał górkę z rozległym parkiem, porośniętą wysokimi drzewami. Po prawej rzeczkę, która prowadziła przez śródmieście i aż do zatoki.
Wtem przystanął usłyszawszy melodyjne pogwizdywanie. – Czyżby wilga? – zastanawiał się, a kiedy pogwizdywanie zaczęło się powtarzać, stwierdził: – Naprawdę wilga. A zatem skończy się upalna pogoda i nadejdą deszcze.
W ferworze prac i obowiązków zapomniał, że miał odebrać zamówioną koszulkę polo w butiku. Cały zresztą wczorajszy dzień wydawał mu się jakby ze snu. Czyżby naprawdę przydarzył się jemu? Przeżył już niemal prawie wszystko i przed nim już tylko – jak w tym wierszu Frosta – bliska jesień? A może oglądał dobry film o uczuciach, naprawdę dobry film, o który – podobnie jak o dobrą literaturę – teraz tak bardzo trudno?
Minęły kolejne dwa dni, podczas których zmieniła się pogoda. Zaczął wiać przeraźliwie zimny wiatr z północy, a potem przyszedł deszczowy niż ze wchodu.
Siedział właśnie w piątkowe przedpołudnie sprawdzając pracę znajomej magistrantki Wiesława, gdy rozległo się ledwo dosłyszalne pukanie do drzwi. – Ki diabeł… – zaczął po swojemu. Drzwi lekko uchyliły się, lecz nikt nie wchodził. – Znowu pewnie ktoś mi coś smaruje na drzwiach. Wyjrzał i zobaczył Weronikę jak powoli odczytuje napis: „dr hab. Bolesław Ambroży Adamski…”
– Dzień dobry, panie profesorze – patrzyła na niego pytająco. – „Pracuję w muzeum” – wyciągnęła ku niemu wskazujący palec i pogroziła mu.
– Dzień dobry pani doktor, przepraszam, pani profesor – Weronika uśmiechnęła się i przywitała. – No tak, zdradziłam się tym Robertem Frostem. Gdyby nie to, byłabym tylko dziewczyną z butiku.
W kilka chwil potem wszedł Wiesław. Ujrzawszy Weronikę nie mógł oderwać od niej oczu. Stał chwilę zauroczony jej widokiem, po czym wyszeptał:
– To ja nie będę przeszkadzał. – Stał zmieszany, oczarowany urodą Weroniki.
– Nie przeszkadzasz – Weroniko, pozwól, że ci przedstawię: mój szef, dyrektor tutejszego muzeum, doktor Wiesław Kajetanowicz.
– Pani doktor, przepraszam, profesor Weronika Wrońska.
– Profesor, taka młoda – nie mógł wyjść ze zdumienia Wiesław.
– Właściwie jestem na stażu podoktoranckim w Columbia University. Profesorem katedry polskiej będę dopiero od września.
Zaczęli rozmawiać o zagranicznych stażach, o konferencjach… – w tej chwili Wiesław spojrzał wymownie na Ambrosa – profesorze, dzisiaj jest ostatni termin, abym cię zgłosił do Aten, proszę cię, to dla nas bardzo ważne…
– Nie ma mowy. Wiesławie, znasz moje stanowisko.
Wiesław, nie ukrywając złego humoru i zapomniawszy o rozmowie, której tematem były zagraniczne staże, pożegnał się i wyszedł.
Weronika sięgnęła do swojej torby i wyciągnęła dwie koszulki polo, w jego rozmiarze.
– Ciotka była zła, że najpierw zamawiasz, a potem nie przychodzisz ich odebrać. Pomyślałam, że pewnie zapomniałeś, a ponieważ muzeum mam po drodze, więc ci je przyniosłam.
VI
Weronika i Ambros spotykali się teraz codziennie. Weronika tak wieczorami była zmęczona pracą w butiku, że marzyła jedynie, aby pójść do kina, posiedzieć na jakimkolwiek filmie lub poprzebywać w ich ulubionej kawiarni nad brzegiem rzeki. Było to chyba jedno z nielicznych miejsc, gdzie czuło się świeży powiew otwartej przestrzeni znad nieodległej zatoki.
– Jarzębina od wielu tygodni jest już czerwona, zaczynają opadać liście z drzew czyżby w tym roku miała nadejść wczesna jesień – zauważył Ambros. – Jedynie wilgi przypominają, że to jeszcze trwa lato. A wiesz, kiedy cię pierwszy raz ujrzałem, pomyślałem, że w tej szarozielono-żółtawej bluzeczce i oliwkowozielonych szortach wyglądasz zupełnie jak młoda… wilga. No i jeszcze te niebieskoszare sandałki i różowa pomadka…
– Łukasz nie dostrzegał nawet tego. Po co rozmawiać, jeśli od razu można iść do łóżka, ciągle mi powtarzał. – Kiedyś mi nawet powiedział, że dla niego poezją są te „wszystkie kombinacje zerojedynkowe, a nie jakiś tam Frost. Wszystko jest matematyką” – powtarzał. Powiedziała to i zasmuciła się, zupełnie jakby nie mogła zapomnieć o niedawnej znajomości.
– A powiedz mi, co z Atenami?
– Nie mówmy lepiej o tym – szybko chciał zakończyć ten temat Ambros.
– Dlaczego? Przyszedł mi głowy pewien pomysł. Za kilka dni ja także wyjeżdżam do Grecji. Moja ciotka odkupiła jakiś domek na Agistri. To taka mała wysepka na zachód od Eginy.
– Powiedz mi Wilgo – przepraszam, przejęzyczyłem się – powiedz mi Weroniko – na Agistri miałaś jechać z Łukaszem?
– No i co z tego – nagle stała się nieprzyjemna. – No i co z tego! To już przeszłość. Rozdział zamknięty. – Teraz jesteś ty. Mógłbyś mnie przy okazji tej konferencji w Atenach na Agistri odwiedzić. To tylko półtorej godziny stateczkiem z Pireusu. Odwiedzisz mnie? – I nie czekając na jego odpowiedź roześmiała się – Jak do mnie powiedziałeś? Wilgo? – Podoba mi się. Naprawdę bardzo mi się podoba.
– Odwiedzę cię, Wilgo, na tej Agistri – powiedział Ambros i dopiero w domu uświadomił sobie, że zapatrzony w promieniującą urodą i młodością Weronikę, chyba nie do końca zdawał sobie sprawę z następstw swojej decyzji.
[1] „I jeszcze mnie tylko w życiu dziwi / Mnie, który jestem w jesieni mego życia / Nie pamięta się smutnych wieczorów / Ale zawsze czułe poranki”.
[2] Grecka wyspa, położona na zachód od Eginy, wchodząca w skład Wysp Sarońskich.
[3] Vouliagmeni Lake, jezioro termalne, 20 km na południe od Aten.
[4] Na głęboką wodę (The Mercy – 2018), 101 min., reż. James Marsh, w roli Donalda Crowhursta – Colin Firth.
[5] The Owen Bird, wiersz z 1916 r. Roberta Frosta (1874-1963). Stanisław Barańczak (1946-2014) tłumaczy tytuł jako… Lasówka: „Tego śpiewaka każdy słyszał swego czasu: / Odzywa się w połowie lata, w głębi lasu./ Tak głośno, że od twardych pni echo się niesie. / Mówi o tym, że liście schną, że w oczach kwiatów / Lato ma się do wiosny jak jeden do dziesięć. / Mówi, że nie ma śladu po tym, co się wcześniej / Zdarzyło: po ulewie spadających płatków, / Którą chmurzyły słońce grusze i czereśnie; / Że pod dnem tych strat dawnych jest i drugie dno strat: / Bliska jesień. Że wszystko pokrył pył z autostrad. / Gdy ptak to powie – milknie, jest jak inne ptaki, / Tyle, że wie: w swym śpiewie nie sam śpiew ukrywa. / Choćby przez chwilą – niemal w słowa ujął taki / Problem: jak to zrozumieć, że czegoś ubywa”.