Zaiste, to miał być zapisek o czymś innym, a mianowicie o dalszej fascynacji… Średniowieczem, a to pod wpływem doskonałego filmu Ridleya Scotta pt. Ostatni pojedynek. Lubię bardzo filmy Ridleya Scotta (zresztą podobnie jak i ja „będącego pod wpływem” genialnej twórczości Stanleya Kubricka), dlatego też z wielką przyjemnością Ostatni pojedynek obejrzałem, zapominając podczas projekcji o tzw. „Bożym świecie”.
Albowiem filmy Ridleya Scotta, który warsztat reżyserski opanował na najwyższym poziomie, mają to „coś”, czego w innych obrazach, nawet wybitnych, brakuje. Tu nie chodzi tylko o bardzo skrupulatną inscenizację, nie chodzi tylko o dbanie o szczegół, ale także i o nieskazitelną pracę z aktorem i z operatorem obrazu, ale nade wszystko o… metafizykę. Albowiem u Ridleya Scotta, nawet w tych „rozrywkowych” filmach gdzieś ta metafizyka jest, gdzieś ją się wyczuwa. A bez metafizyki sztuki nie ma.
Bo moja fascynacja Średniowieczem zaczęła się od absolutnego zachwytu filmem Laurence Oliviera z 1955 r. pt. Ryszard III. Pisałem zresztą już o tym nie raz. Z miejsca zatem zostałem ricardianem, bo o Ryszardzie III Yorku przeczytałem i wiem chyba wszystko. Potem przyszło zainteresowanie „Wojną Dwóch Róż”, Wojną Stuletnią, w ogóle Średniowieczem.
A po filmie Ridleya Scotta postanowiłem przeczytać jeszcze książkę pod tym samym tytułem i według której ten obraz zrealizowano, czyli Erica Jagera Ostatni pojedynek z podtytułem Zbrodnia, skandal i sąd boży w średniowiecznej Francji.
Słyszałem, że jest takie powiedzenie, iż na podstawie kiepskich książek powstają dobre filmy. I odwrotnie. Tym razem jest inaczej. Film Scotta to jest prawdziwe Kino. Natomiast książka Erica Jagera jest fascynująca. Pisał ją dziesięć lat, skrupulatnie zbierając materiały i badając dokumenty. Efekt jest nadzwyczajny, bo przedstawiona historia dwóch rycerzy (właściwie rycerza i giermka) jest nie tylko zajmująca, ale także pięknym językiem napisana. Po raz pierwszy bowiem zdarza mi się, abym pochwalił także tłumacza, którym jest Jakub Jedliński. Styl Jagera został oddany bez zarzutu, żadnych dziwactw, żadnego puszczenia tekstu i bez „Ale…” na początku zdań, co mnie szczególnie zawsze irytuje
Film Scotta jest bardzo… wizyjny, jest to Kino „z rozmachem”: epickie, a zrazem skupione na tragedii rycerza i jego żony. Scott przedstawia bunt rycerza przeciwko niesprawiedliwości, feudalnym zwyczajom, zakłamaniu, rozpasaniu bezkarnej arystokracji.
(Bardzo podobny w tematyce jest film Masakiego Kobayshiego z 1967 r. pt. Bunt, który osobiście uważam, za jedno z największych arcydzieł kinematografii światowej).
W filmie nie sposób oddać ogromu szczegółów, wątków pobocznych i świata, który może znajdować się tylko właśnie w książce. Dlatego też są niefilmowe powieści Stanisława Lema, które nawet przy obecnej, niesamowicie wprost rozwiniętej technologii, są niemożliwe do przeniesienia na ekran. (Co tu dużo pisać: inscenizacje Solaris Tarkowskiego z 1972 r. i Soderbergha z 2002 r. są po prostu nieudane).
Może zbyt tym razem ogólnikowo piszę i o filmie Scotta, i o książce Jagera, bo wczoraj wieczorem zdarzyła się rzecz nadzwyczajna.
Bo to miał być zapisek tylko o… obłokach srebrzystych. Ile ja się bowiem o tych obłokach nie naczytałem, ile się nie naoglądałem zdjęć. Jakże chciałbym te obłoki srebrzyste obejrzeć na żywo. No i stało się, ale… po kolei.
Mam zwyczaj kłaść się spać najpóźniej o godz. 23.00. Jest to zwyczaj wyniesiony jeszcze ze studiów. Zawsze bowiem uważałem, że: noc jest do spania, a dzień do działania. Zdarzyło mi się, oczywiście, że przed egzaminami siedziałem całą noc i zakuwałem. A potem, jako młody prozaik, że całą noc pisałem, ale ostatecznie wróciłem do swojego zwyczaju i kładzenia się spać przed północą.
Któregoś dnia właśnie około jedenastej wieczorem wyszedłem na balkon i gdzieś tam na Północnym niebie, nad wodami zatoki Puckiej ujrzałem niewielki obłok srebrzysty. Pomyślałem wtedy: jakże dobrze by było zobaczyć te obłoki z bliska.
Nie przepadam za serialami filmowymi, bo uważam, że to, co ciągnie przez kilka, czy kilkanaście godzin (a są seriale i po pięćdziesiąt godzinnych odcinków), można zgrabnie przyciąć do dwugodzinnego filmu fabularnego, w którym jest i fabuła, i suspens, i co tylko w dobrym kinie być powinno. Wyjątek stanowi świetny serial Yellowstone.
Oglądam zatem od kilku dni, po dwa, najwyżej trzy odcinki, wieczorem jakiś sensacyjny serial ze szpiegowską fabułą. Akcja dzieje się i w Afganistanie, i w Mali, i w Londynie oraz w Waszyngtonie. Ciągle są przeskoki czasowe: „dwa lata wcześniej”, a już za chwilę „present day” i tak w kółko. Dosyć tego, że wczoraj zamierzałem udać się do swojego pokoju i przed snem poczytać. Z rozpędu obejrzałem jeszcze trzeci odcinek, który zakończył się kwadrans po 23.00. Po upalnym (jedynym jak dotąd) dniu trwała bardzo ciepła noc. Zdziwiło mnie, że jest aż tak widno. Wiadomo, że trwają jeszcze białe noce. Wyszedłem na balkon i… oniemiałem z zachwytu: otóż na całym niebie rozpościerały się obłoki srebrzyste. To było coś tak pięknego, tak niesamowitego i tak blisko, że jakbym znalazł się w jakiejś fantastycznej rzeczywistości. Zresztą żadne słowa nie oddadzą tego piękna, które działo się na moich oczach, którego bezpośrednio na sobie doznawałem. Sięgnąłem po telefon i zacząłem „cykać” zdjęcie za zdjęciem, zdjęcie za zdjęciem. Włączyłem tryb „film”. Oglądam teraz te zdjęcia, cóż: obiektyw, choćby najlepszy, jest w takim telefonie mały, rozdzielczość też niewielka, ale pozostał mi przynajmniej ślad w postaci zdjęć.
Pół godziny stałem na balkonie podziwiając to nieziemskie zjawisko, bo i tyleż ono trwało. I pomyślałem sobie, że choćby technologia była nie wiadomo jak rozwinięta, i choćby człowiek tworzył najwspanialsze dzieła czy to literackie, czy to malarskie, czy to filmowe, nigdy – przenigdy – nie dorówna temu, co stwarza Natura.
Obserwując piękno obłoków srebrzystych, które zda się, jakby były niemal dotykalne (ba! były takie), doznałem czegoś absolutnie pięknego, nieziemskiego, czego nigdy nie zapomnę.
3 lipca 2025 r.
PS. Moja fascynacja obłokami srebrzystymi trwa już od dawna. Kilka lat temu napisałem o tym wiersz który, dotąd niepublikowany, niniejszy załączam do tego zapisku.
„SREBRZAKI”
Czerwiec. Nocy nie ma. Czas najlepszy
na wyglądanie srebrzystych obłoków.
Wystarczy tylko spojrzeć: znad zatoki,
ze wzgórza – nad północny horyzont i…
czekać. Przedtem jeszcze – zanim północ
słoneczna nastanie – warto Jowisza nad
zachodnim horyzontem wypatrzeć. No i
z Saturnem się spotkać. Nade wszystko
zaś nie można przegapić gwiazdozbioru
Łabędzia, gwiazdy Deneb oraz… Albireo,
która – na pozór pojedyncza – jest parą:
w błękicie i czerwieni – łabędziowych oczu.
Te różne… „transformacje konforemne”,
teorie: pętli grawitacyjnych, ba! także i
kwantowa oraz „osobliwość początkowa”
kto o nich pamięta wobec cudów tych nocy:
„srebrzaków” na niebie, gdy czerwiec
spać się wcale nie kładzie. Ty jeszcze
kogoś wyglądasz, Który jest niby obłok
srebrny w jasnej, błękitnej poświacie.