Motto:
„Żywię głębokie przekonanie,
że i tak ludzie piszą o wiele za dużo książek”.
Inspektor Alan Grant do Brenta Carradine.
Córka czasu Josephine Tey.
Zaiste tu, gdzie mieszkam, czyli Jeszcze dalej niż Północ, dostrzegłem wczoraj, czyli 1 kwietnia Anno Domini 2025 pierwszą oznakę wiosny, tj. kwitnące forsycje. Dla pełnego potwierdzenia wiosny brakuje zatem jeszcze – bagatela! – dwóch oznak: chciałbym usłyszeć śpiew drozda-ortolana (albo chociażby gwizd kosa) oraz doznać pierwszej wiosennej burzy. I chociaż horyzont okala mi od Południa i Zachodu Trójmiejski Park Krajobrazowy, a od Północy Puszcza Darżlubska i Zatoka Pucka, w samej miejscowości drzew jak na lekarstwo, a więc ptaków prócz kawek i wróbli tu nie spotkasz.
(Tu na marginesie chciałbym podkreślić, że „prywatnie” wiosna pojawiła się u mnie wtedy, gdy Słońce wychynęło zza najbliższego budynku. Stało się to dokładnie 22 marca br., w sobotę, o godzinie 17.50. I odtąd będę miał olśniewające, bajkowe, magiczne i jakie tylko chcecie… spektakle zachodzącego Słońca. Przynajmniej tak się działo w ubiegłym roku. A kiedy Słońce schowa się za ów budynek, a nastąpi to w październiku, nastąpi czas „smuty”).
Wiosna zatem, że ach! Słońce niewąsko przygrzewa, ale kiedy przysiądziesz na ławeczce, od razu poczujesz straszliwy, lodowaty ziąb ciągnący gdzieś z Północy. Bardzo łatwo więc w marcu „się załapać”, czyli przeziębić. Na dworze rześko i szparko, temperatura plus 12 stopni Celsjusza, ale kiedy pojechaliśmy i weszliśmy na molo w Mechelinkach, „czem prędzej” trzeba było zwiewać, bo znad Zatoki, z Północy dął straszliwy, przenikający na wskroś podmuch czegoś arktycznego. Oto masz wiosnę.
Upłynęło kilka dni. Ludziska nacieszyli się wiosną, powdziewali T-shirty oraz krótkie portki, a tu „masz babo placek”: z dnia na dzień rąbnęła (dosłownie) arktycznym toporem zima z Północy. Wszystkich wymiotło ze spacerków, nawet nie widać rowerzystów pędzących po chodnikach przeznaczonych wyłącznie dla pieszych. Co w taki czas można robić, jak nie zagłębić się w lekturze książki a wieczorkiem obejrzeć film. Niestety, z filmami w streamingu, w kwietniu, nieciekawie. Ludziska w dalszym ciągu nasładzają się serialem Dojrzewanie widzą w nim już wyłącznie „arcydzieło” i nicują go na wszelkie możliwe sposoby, a to pisząc recenzje, a to znowu interpretacje, a to znowu „wymieniając poglądy”. Niektóre Panie, szczególnie tzw. filmolożki i krytyczki filmowe „strasznie się obrażają” i odsyłają do swojego doktoratu, bo przecież tylko one wiedzą i widzą… „lepiej”. A przecież… „film jaki jest, każdy widzi”, po co więc szukanie w filmie tego, czego w nim nie ma i wciskanie na siłę tylko swoich racji, i swojego widzenia?
(Tu na chwilę przetrwam zapisek, by stwierdzić, że właśnie – tj. 6 kwietnia Anno Domini 2025, o godz. 10.45 – trwa taka zamieć, że… „panie, na metr nic nie widać”).
Jeśli ta gadanina w Dojrzewaniu przedstawiona na siedząco, jest „arcydziełem” to, czy ci, którzy aż tak zachwycają się nim, widzieli np. Barry Lyndona Kubricka, Słodkie życie Felliniego, Bunt Kobayashiego, Kobietę z wydm Teshigahary, Cinema Paradiso Tornatore, Piknik pod Wiszącą Skałą Weira, Garsonierę Wildera, czy… Niewysłany list Kozincewa?
Okazuje się jednak, że – według reklam – Dojrzewanie nie tylko „powala na kolana”, ale również „ogląda cały świat”. A to, że jest „mega hitem” nawet nie trzeba wspominać.
A tak na marginesie, to całkiem niedawno najnowsza wersja Znachora też „powalała na kolana”, a srebrnego medalu (czyli przegranego) pewnej lekkoatletki „zazdrościł nam cały świat”. Bo w Internecie cokolwiek by się nie zdarzyło od razu „powala na kolana”; widoki są wyłącznie „malownicze”, dania w knajpach wyłącznie „pyszne” (chociaż nierzadko po tych daniach trzeba mieć w zasięgu wzroku toaletę), a perfumerie reklamuję zapachy z „efektem wow”. A odbiorcy tych reklam, potwierdzają, że je przeczytali wymownym „dokładnie”.
Nie tylko filmy są reklamowane, ale także książki, przeogromna ilość książek z, oczywiście, zachętą: „kup teraz”, „kup teraz”, „kup teraz”… Przecież książek nie kupuje się jak kota w worku. Jako czytelnik z dużym – i jeszcze większym – stażem lubię wziąć przed zakupem, książkę do ręki, obejrzeć ją, zobaczyć jak została wydana, a gdy jest możliwość, to i gdzieś przysiąść na chwilę i podczytać. Nawet kiedy już książkę obejrzę, a treść wyda mi się ciekawa, to zawsze zraża mnie jej cena. Kupisz taką książkę, zapłacisz te co najmniej 59,99 zł, zabierasz się do czytania, a tu okazuje się, że treść jest nikła, styl laptopowy, czyli byle jaki, forma takaż jak treść. I po raz kolejny czujesz się nabity w butelkę.
Tu aż korci mnie, by zacytować fragment książki, którą z wielkim zainteresowaniem właśnie przeczytałem tj. Córkę czasu (The Daughter of Time – 1951) Josehphine Tey (1896-1952).
Otóż unieruchomiony w łóżku szpitalnym, po wypadku, inspektor Scotland Yardu Alan Grant zwierza się z taką oto refleksją na temat stosu świeżo dostarczonych mu książek:
„Nieźle by było, pomyślał Grant, odwracając się z niechęcią od barwnego stosu, gdyby tak wszystkie maszyny drukarskie zostały zatrzymane na okres życia jednej generacji, ot takie literackie moratorium. Wtedy nie przysyłano by ogromnej kupy nowości człowiekowi leżącemu nieruchomo na wznak i nie wymagano, żeby te banialuki czytał”.
Otóż to, Córka czasu została wydana w 1951 r., czyli prawie siedemdziesiąt pięć lat(!) temu i nawet wtedy wspomina się tam o „kupach” niepotrzebnych książek, czyli „banialukach”.
Prawie jednak wszyscy w dalszym ciągu piszą, powstają ogromne ilości książek. Widać, że jest zapotrzebowanie na takie, masowo tłuczone, na ilość „powieści”. A arcydzieła literackiego lub przynajmniej przyzwoicie napisanej książki jak nie było, tak nie ma.
A chęć na lekturę Córki czasu miałem już od dawien dawna. Niestety, nigdzie tej powieści w bibliotekach już nie ma. Mogłem wprawdzie nabyć intersującą mnie pozycję w Internecie, ale zawsze, gdy przyjrzałem się jakiejś ofercie sprzedaży, to egzemplarz był wymiętoszony, zapaćkany i pewnie obrzydliwie cuchnący dymem tytoniowym. Aż tu któregoś dnia patrzę: jest, jest(!) nowiuśkie wydanie Córki czasu przez Wydawnictwo Miasto Książek, w przekładzie Krystyny Jurasz Dąmbskiej. Zamówiłem i „jednym haustem” przeczytałem.
Książka ta reklamowana jest jako: „Błyskotliwa zagadka pisarki złotej ery kryminału” i jest „Na liście najlepszych thrillerów wszech czasów magazynu Time”.
Mnie od zawsze ta powieść intrygowała, albowiem mogę zaliczyć siebie do ricardianów, czyli intersujących się życiem i działalnością ostatniego Plantageneta, króla Ryszarda III Yorka (2 października 1452 – 22 sierpnia 1485), koronowanego na króla Anglii 6 lipca 1483 r. Ryszard III królował zatem zaledwie… dwa lata i siedem tygodni.
Już po wielokroć pisałem, skąd się u mnie wzięła fascynacja tym królem, a przy okazji: Plantagenatami, Yorkami, Lancasterami, Wojną Dwóch Róż oraz… Średniowieczem. Bo wszystko zaczęło się od obejrzenia w wieku chyba dziewięciu-dziesięciu lat filmu z Laurencem Olivierem, i w jego reżyserii, Ryszarda III (Richard III – 1955), 161 min., Technicolor, VistaVision. Ten film to właściwie sfilmowany spektakl teatralny szekspirowskiej sztuki z dodaną w plenerze bitwą pod Bosworth (22 sierpnia 1485 r.).
Nigdy nie zapomnę tej fascynacji, zauroczenia tym filmem, który oglądałem na trzecim, bardzo późnym seansie, w potwornym zaduchu kina „Capitol” w Malborku. Właściwie cała sala, łącznie z balkonem, tarasami i lożami, oglądała ten film jakby… wstrzymując oddech.
(Bo przecież i tak nie było czym oddychać). To tylko w tych dawnych „starych” kinach był możliwy taki odbiór filmu. Nikomu wtedy nawet się nie śniło, by w kinie pić, jeść, a zaszeleszczenie papierkiem od cukierka uchodziło za niewybaczalny nietakt.
Szekspir swoją sztukę napisał, opierając się na wyssanych z palca „rewelacjach” historyków Henryka II Tudora, co bardzo szczegółowo przedstawia fabuła Córki czasu. (Bo owa Córka czasu to przecież Historia). Książka ta cieszyła się, i w dalszym ciągu jest bardzo ceniona, nade wszystko w Anglii, szczególnie wśród dość licznego grona ricardianów. Albowiem zawiłości, tajemnice i zagadki jest w stanie pojąć chyba tylko Anglik, w tym ricardian. A są to zdarzenia i dzieje arcyciekawe. Przeczytałem wszystko, co tylko jest dostępne na temat Ryszarda III i właśnie brakowało mi tylko lektury Córki czasu.
Otóż treść tego thrillera przedstawia inspektora Scotland Yardu, który uległszy nieszczęśliwemu wypadkowi (wpadł do studzienki kanalizacyjnej), leży w szpitalu potwornie się nudząc i nie mając ochoty na lekturę „kupami” mu znoszonych książek do czytania, które nazywa „banialukami”. Odwiedza go tylko znajoma aktorka Marta Hallard oraz sierżant Williams. Inspektor któregoś razu ogląda jakieś reprodukcje i jego uwagę zwraca portret właśnie Ryszarda III. Postanawia rozwikłać tajemnicę śmierci dwóch synów jego brata Edwarda IV Yorka tj. Edwarda, księcia Walii i Ryszarda, księcia Yorku, o co Ryszard III został posądzony, i nazwany mordercą. W rozwikłaniu tego „morderstwa” przychodzi mu z pomocą Amerykanin Brent Carradine, znajomy Hallard, który przyjechał do Anglii, bo się zakochał w aktoreczce Atlancie Shergold, która występuje w tym samym tatrze, co właśnie Hallard.
Odtąd już akcja płynie wartko. Brent na zlecenie inspektora eksploruje biblioteki i muzea, wspólnie potem analizują zebrane materiały. Jest to przedstawione przez Josephine Tey w sposób fascynujący. Inna sprawa, że ja prawie o tym wszystkim już przedtem wiedziałem, naczytawszy się wszystkiego, do czego udało mi się dotrzeć, na temat Ryszarda III oraz właśnie śmierci jego bratanków.
Otóż Ryszard III nie miał żadnego „interesu”, by zgładzić bratanków. To Henryk VII Tudor zdobywając koronę (przypomnijmy po bitwie pod Bosworth), postanowił wyciąć wszystkich, potencjalnie zagrażających mu Yorków, w których płynęła chociażby kropla królewskiej krwi.
Nie byłbym jednak sobą gdybym nie dodał łyżkę dziegciu. (I nie jest żadne „czepialstwo”, o co niejednokrotnie byłem posądzany, lecz skrupulatność, z jaką staram się czytać teksty). Ze względu na treść i pasję z jaką Jasephine Tey przedstawia śledztwo w sprawie Ryszarda III jej książka jest ponadczasowa, czyli jest arcydziełem gatunku. Co „się zestarzało”? Ano fakt, że inspektor leży tygodniami bez ruch i w dodatku w jednoosobowym (w szpitalu!?) pokoju. Gdzież były takie luksusy w szpitalach kilka lat po zakończeniu II Wojny Światowej (powieść została wydana w 1951 r.)? A poza tym dzisiaj, nawet po skomplikowanej operacji kręgosłupa, lekarze każą na drugi dzień… chodzić. No tak, ale gdyby inspektor Grant nie leżał kilka tygodni, to nici byłyby ze starannie obmyślanej przez Tey fabuły. (A tak, całkiem na marginesie, ani słowa w powieści o sprawach fizjologicznych „leżącego plackiem” tygodniami inspektora).
Natomiast mój ołówek podczas lektury ciągle był w ruchu, przy zaznaczaniu „Ale…” na początku zdań, akapitów, a nawet rozdziałów. Tych „Ale…” są, nie liczyłem ich, chyba… setki. W każdym razie książka jest cała dosłownie upstrzona… „Ale…”, „Ale…”, „Ale…”, „Ale…”…
2 – 7 kwietnia 2025 r.