Motto:
„Liście drzew chwiały się tak delikatnie,
jakby poruszał je nie materialny podmuch,
ale cicho prześlizgujące się promienie światła”.
Bolesław Prus Lalka
Zaiste: odtrąbiono wszem wobec, że wiosna zaczęła się 20 marca br., zupełnie tak, jakby jej dzień, czy dwa dni wcześniej nie było. Zapewne jest już wiosna kalendarzowa, bo wszelkiej innej ani widu, ani słychu. Wprawdzie podśpiewują już w parkach niektóre ptaki oraz tu i owdzie nieśmiało pokazały się kwiatki, ale aż tak trąbić, że już jest wiosna, to bardzo wielka przesada, blaga albo tzw. ściema. Tym bardziej że Słońce już nieźle przygrzewa, ale za to zewsząd ciągnie potworny ziąb. Bo marzec, to miesiąc jak najbardziej zimowy. A i w lesie smutno, szaro, pełno zeszłorocznych liści, za to całe tabuny pędzących na złamanie karku rowerzystów. I ani ździebełka najbardziej nieśmiałej trawy, ani zielonego skrawka zielonego liścia. Gdzież zatem ta wiosna?
Ludziska jednak tłumnie powylegali z rowerami i na chodniki przeznaczone wyłącznie dla pieszych i, chociaż jezdnie są puste, pędzą tymi chodnikami bez opamiętania, mając gdzieś i zakazy, i przepisy, a nade wszystko idących. Jeżdżenie rowerami po chodnikach uważam za najgłupszy zwyczaj pierwszej ćwierci dwudziestego pierwszego wieku.
Nie tylko jeżdżenie rowerami po chodnikach mnie irytuje, bo podobnych absurdów można zaobserwować, albo przeczytać o nich całą moc. Oto bowiem w Internecie została podana informacja, że w jednym z wybrzeżowych urzędów mogą w pracy towarzyszyć urzędnikom… psy, ponieważ „ocieplają wizerunek urzędu”, „działają bezstresowo” itd. I te psy w urzędzie, to wcale nie jest jakiś żart. Bo to jest absolutnie na poważnie. Jeżeli zatem z takim psim towarzyszem albo „psynkiem” można urzędować, to dlaczego nie z koniem albo z koziołkiem, czy też stadkiem gęsi?
Nie mam nic przeciwko psom, nawet je lubię, ale sposób w jaki są traktowane, staje się jakiś piramidalnie absurdalny. Już nie tylko „usynowia” się psy (a kotki to „córki”, czyli „kocórki”), ale np. traktuje ich obecność w kawiarniach i restauracjach jako… zwyczaj.
(Tu na marginesie podobne pytanie jak wyżej: jeśli z psem albo nawet kilkoma, można wejść do restauracji, to dlaczego nie wolno z „usynowionym” koniem albo „usynowionym” koziołkiem, który ma pięknie utrefioną bródkę oraz ślicznie polakierowane rogi i kopytka?).
Oto idziesz na rodzinny obiad, siadasz, zamawiasz jakieś dania, a tuż obok przychodzi paniusia z wielkim „jak cielak” „psynkiem”. Ów „psynek” liże się po jajach, po czym zostaje wycałowany przez ową panią. Pani migdali się z „psynkiem”, głaszcze go, poklepuje, przytula go do siebie. Jest akurat słoneczny dzień. Promienie słoneczne wpadają do wnętrza restauracji. W tych promieniach widać jak w całej restauracyjnej przestrzeni unoszą się nad wszystkim daniami, i opadają na nie, całe kłęby psich kłaków i sierści.
No a te poobszczywane przez pieski wejścia do budynków, to błoto naniesione do korytarzy i wind itd. „Oj tam, oj tam” można usłyszeć, bo przecież pies jedynym, i najwierniejszym, przyjacielem człowieka jest. I basta! Jeśli jest przyjacielem to zapewne, gdy legniesz zmożony chorobą, zaparzy ci herbaty, poda pigułki. Ba! zawiezie cię do lekarza, odwiezie do sanatorium…
Tymczasem dosyć o wszędzie panoszących się rowerzystach i „psynkach”, bo oto tygodnik „Times” podał listę stu najważniejszych powieści pierwszej ćwierci dwudziestego pierwszego wieku. I tu od razu ciekawostka: nie ma ani jednej polskiej powieści. Nawet noblistka „się nie załapała”. Z miejsca także odezwały się kąśliwe uwagi, że to amerykańskie spojrzenie na literaturę światową oraz, że co to za juror Stephen King, który sam tłucze powieści bez opamiętania itd.
W tym miejscu przerwałem pisanie, bo zostałem „porwany” na Półwysep Helski. A tu – niespodzianka – bo (29 marca br., w południe) okrutny ziąb ciągnie znad wody, tak że ludziska przemykają okutani w jakieś burki i kaptury. Słowem wiosny na Helu ani du du, podczas, gdy na lądzie w tym czasie stęsknieni za „ciepełkiem”, mimo zaledwie (a może aż) plus szesnastu stopni Celsjusza, chodzą już „na krótkie portki” i w T-shirtach.
A zatem notujmy już po powrocie z Półwyspu Helskiego.
Bardzo wcześnie nauczyłem się czytać, a więc czytanie jest moją wielką pasją. Stąd uważam, że… znam się na książkach. Śmiem także twierdzić, że znam się na filmie, ponieważ od zawsze byłem kinofilem. Uwielbiam malarstwo (które – moim zdaniem skończyło się w XIX wieku) i potrafię odróżnić „fajans” od sztuki. Z muzyką jest tak, że lubię Renesans i aż do Baroku. Potem to raczej pojedynczy kompozytorzy. I chociaż za fortepianem nie przepadam, to Rachmaninowa mógłbym słuchać bez ustanku. („Moim instrumentem” jest obój). Co do zainteresowań to nie wypada aby poeta nie znał się na ptakach, nie potrafił odróżnić drzew, ani nazwać i pokazać gwiazdozbiorów (stąd irytuje mnie, gdy czytam we współczesnych wierszach, że np. „ptaki śpiewają” albo, że „drzewa tańczą”, „deszcz tańczy”, „liście tańczą” lub też, że „blask gwiazd zlał się w jedno” itd.).
Do czego zamierzam? Otóż przeglądam Facebook nade wszystko w poszukiwaniu nowości książkowych i filmowych. Co i rusz „wystawiają się” w swoich „fanpejdżach” a to pisarki, a to malarki, z – oczywiście – lansem swojej twórczości oraz ofertą kupna („kup teraz”; „kup coś”; „tylko 59,99 zł” itd.).
Tu mała dygresja. Otóż ani tak ostatnio modna Konopnicka, ani Nałkowska, ani Zofia Kossak itd. nigdy nie dodawały do swojego nazwiska… „pisarka”. A panie, które zajmowały się twórczością malarską… „malarka”. Po prostu i Konopnicka, i Nałkowska, i Kossak pisały tak znakomite książki, że nie potrzebowały dodawać do nazwiska… „pisarka”. A teraz proszę zajrzeć do Internetu: nazwisko autorki książki bez podania, że jest „pisarką” przeważnie nic nie znaczy. Toż samo z „malarkami”.
Oto w Internecie „wystawiła się” ze swoim „fanpejdżem” pewna malarka z Krakowa. Pół biedy, gdyby lansowała tylko swoje malarstwo, czyli „cacka z aniołkami” lub na temat tego malarstwa się wypowiadała. Pani ta jednak zaczęła „filozofować” na temat m.in. książek, które słucha. Że nie wyobraża sobie życia bez audiobooków. Wydało mi się to i egoistyczne, a nade wszystko nieprzemyślane, bo po co aż tak „achać” na temat audiobooków, kiedy jest sporo osób, które… nie słyszą. Słuchasz sobie audiobooków, to sobie słuchaj. Po co tym aż tak się chwalić na swoim – publicznym – „fanpejdżu”?
A swoją drogą technologia w szaleńczym tempie idzie do przodu. Czego to już nie wymyślono. Coraz bardziej „wypasione” iPhone, iPady i wszelki możliwy sprzęt do oglądania, słuchania, a nade wszystko tzw. „rozrywki”. Trwa poza tym szalona, lecz niestety, bardzo oszukańcza) reklama dotycząca aparatów słuchowych. Bo cóż z tego, że najnowocześniejsze aparaty słuchowe mają: „ulepszoną technikę ładowania stykowego”, „4D Sensor”, „Deep Neural Network 2.0”, „Bluetooth® LE Audio”, „słuchawki miniFit DetectSirius”, „Neuronowe tłumienie hałasu – łatwe [środowisko]”, „Neuronowe tłumienie hałasu – trudne [środowisko]”, „Wirtualne ucho zewnętrzne”, „Rozszerzenie dźwięku”, „Deep Neural Network (DNN) drugiej generacji”, „MoreSound Amplifier 3.0”, „SuddenSound Stabilizer”, „Spatial Sound”, „NFMI (Near-Field Magnetic Induction)”, „Better-Ear Priority”, „Speech rescue”, „Soft speech booster”… jeśli „za cholerę” nie można zrozumieć o czym ludzie mówią. I co z tych wszystkich terminów i gadżetów zrozumie zwykły człeczyna? We współczesnych czasach trzeba być albo informatykiem, albo programistą, w dodatku znać angielski język informatyczny, by pojąć te wszystkie terminy.
(A „insza inszość”, to ludziska strasznie teraz bełkocą, mamroczą i faflunią. To jest wpływ tzw. „luzu”. Ubieramy się nie tylko byle jak, zachowujemy się także byle jak [książki także są pisane byle jak, na chybcika: aby więcej, aby tylko zdobyć „poczytność” i „popularność”], no i mówimy byle jak. Nawet aktorzy mówią byle jak. Konia z rzędem temu, kto zrozumie, co mówią w polskich serialach aktorzy. Nie można nikogo jednak „zmusić” by mówił z dykcją oraz impostacją).
Zatem bylejakość, ale i chwalenie się na wszelkie możliwe sposoby i zaznaczanie swojej obecności: „patrzcie, patrzcie, siedzę na molo w Sopocie i piję kawę”, albo „spójrzcie, ile złapałem płoteczek” lub „patrzcie jakiego złapałem leszcza”, a to że leszcz „dynda się” na haku dogorywając publicznie… „oj tam, oj tam, przecież to ryba”.
Powszechny zwyczaj chwalenia się: oto pewien literat zachwala kolegę poetę, „wielkiego poetę”. Pytam zatem, na czym ta „wielkość” polega?. Literat odpisuje mi, że ów poeta jest „wielki”, ponieważ pisze „hermetyczne wiersze”, a wsławił się tym, że nie przyjął Medalu Zasłużony Kulturze „Gloria Artis”, ponieważ przyznający je minister to… „faszysta i komunista”. Oburza mnie to, więc odpowiadam, że liczy się tekst wierszy, tym bardziej, że zachwalany poeta jest ponoć „wielki”, a nie że minister to „faszysta i komunista”. Na to ów literat odpowiada mi, że jestem „kompletnym ignorantem”. Na co ja mu odpisuję, że jest „kompletnym głupcem”. Literat nazywa mnie „ruskim trollem” i odsyła z poglądami „na Białoruś”. Na co ja mu „z ruska” odpowiadam, że jest „durak”. Literat „się obraza” i radzi mnie (oraz jeszcze innej osobie, która reaguje podobnie jak ja), abym zajrzał do encyklopedii, to wtedy przekonamy się kto zacz i z kim mamy do czynienia. Zaglądam. I cóż się okazuje, że ów literat m.in. przyjął Medal Zasłużony Kulturze „Gloria Artis”, kto wie czy nie od w. wym. ministra.
A co do „hermetyczności” twórczości literackiej, to po wielokroć już cytowałem na ten temat wypowiedź Profesora Artura Hutnikiewicza.
24–31 marca 2025 r.
PS. Zapytano mnie: „jaka była twoja książka marca?”. Odparłem, że po wielu „hitach”, „bestsellerach” i „znakomitych” powieściach, których lekturę trzeba było zakończyć nierzadko nawet po kilkunastu stronicach, ze względu na śladową treść i laptopowy styl, podszedłem do swojej domowej biblioteczki i wyciągnąłem… Lalkę Prusa, po czym zagłębiłem się w jej treść. Stąd też i wiośniane motto tego zapisku. Prus bowiem nie tylko potrafi pisać prozę, ale jest także… poetą.
PPS. Zapisek ten postanowiłem okrasić obrazem Johna Williama Waterhouse (1849-1917) pt. A Song of Springtime (1913).