Motto:
„Największym kłopotem w dzisiejszych czasach jest to,
że straciliśmy szacunek dla umiejętności,
a miernota dyktuje nam swoje gusta.
Dziś każdy, kto gdzieś czegoś dotknął, uważa się za artystę”.
Jan Englert
Zaiste, gdzież ta ciepła wiosna? Jest zielono – fakt. Dni są bardzo długie – fakt. Z moich okien mam widok nie tylko na Zalew Pucki, ale i najpiękniejsze chyba jakie mogą się zdarzyć Zachody Słońca. I żadne, teraz tak w kółko w m.in. Internecie powtarzane i powielane, aż do zupełnego wyświechtania, określenia, że są „bajkowe”, „bajeczne”, „malownicze, „powalające na kolana” ba! nawet „z efektem wow” itd., nie oddają piękna tych „moich” zachodów Słońca, które – jeśli jest pogodnie – zdarzają się dzień w dzień. Dzień w dzień. Bo przecież nie wieczorem. Bo teraz – w czerwcu – świt niemal styka się ze zmierzchem, a zmierzch ze świtem. A zatem czerwiec to najpiękniejszy miesiąc w roku, nie wspominając o październiku, który jeśli przydarzy się „złota polska jesień”, potrafi zakasować pięknością, barwnością wszystkie miesiące w roku.
No, ale dość tego wstępu o pogodzie, ponieważ ostatnio zaintrygowała mnie w Internecie wypowiedź Jana Englerta następującej treści:
„Żyjemy w czasach, w których wszyscy się obnażamy. Zupełnie bezwstydnie. I nie mówię̨ tu o obnażeniu fizycznym, tylko psychicznym. Mam z tym prawdziwy kłopot. Internet doprowadził nas do tego, że informujemy, co jemy, co wydalamy, gdzie jesteśmy na wakacjach i o kolejnych podbojach miłosnych.
Wszystko stało się własnością publiczną. Daje to złudne poczucie, że jesteśmy obywatelami świata. Że ktoś o nas usłyszy. Ścigamy się na ilość lików, na ilość followersów. To się obecnie przekłada na castingi. Niedawno jedna z moich aktorek poszła na casting. Wyszedł pan, wywołał jej nazwisko i powiedział: »Proszę pani, ale pani nie ma w ogóle followersów!«.
Faktycznie nie miała, więc jej podziękowali. Casting polega teraz nie na szukaniu umiejętności, tylko polubień. Facet, który na oczach widzów zjada kocie odchody i robi inne obrzydliwe rzeczy ma pięć milionów fanów. Jego sprawa, że to robi, niech tam. Tyle, że ludzie z dużą liczbą followersów zarabiają krocie na kontraktach z firmami, które się poprzez nich reklamują.
Kłopot polega na tym, że ilość zaczyna wygrywać z jakością tego, co robimy. Nie jest ważne, czy to co robimy ma wartość, tylko czy da się to komuś opchnąć.
Poziom oferty zaczyna się dostosowywać do niewykształconej większości. Do masy. Do miernoty. Wszystko zaczyna równać w dół.
Kiedyś próbowaliśmy wejść na drabiny, na których górowali mistrzowie. Teraz odwrotnie, mistrzom każe się schodzić w dół, żeby stali się dostępni dla tych, co stoją pod drabiną…”
Pod takimi słowami można podpisać się obiema rękami. Gdzieby bowiem się nie rozejrzeć, to tylko „artyści”. Ostatnio w Gdańsku odbyło się zgromadzenie osób grających (i słuchających) tzw. „ciężkie brzmienie”. Jakiś też – no, jakżeby nie… „artysta, o którym nikt nie słyszał, napisał, że występowało na tym zgromadzeniu, czy też koncercie, albo zlocie… „setki artystów”. Trochę mnie to ruszyło, bo rozumiem, że może być jeden artysta, no, pięciu, ale… „setki artystów”?
(W tym miejscu przypomniało mi się pewne zdarzenie z młodości. Uczestniczyłem w jakimś zjeździe tzw. młodych poetów. Sala wypełniona do ostatniego miejsca w oczekiwaniu na hołubionego w tamtych czasach Pewnego Ważnego Poety. I kiedy już straciliśmy wszelką nadzieję, że się pojawi, nagle wszedł – widać było, że był mocno „wypiwszy” – powiódł szerokim, nieco rozchwianym wzrokiem po zebranych i rzekł: „Słuchajcie, rozumiem, że może być jeden poeta. No, pięciu, ale pięciuset? A przecież tu was jest – jak słyszałem – ponad pięciuset”. Po wypowiedzeniu tych słów „osłabł”, usiadł, po czym potwierdziwszy, że najlepszym poetą jest on sam we własnej osobie, zaczął coś mówić, a nawet czytać swoje wiersze).
Napisałem w Internecie, co następuje: „»setki artystów«? Bardzo ciekawie na temat: kim we współczesnym świecie jest artysta, mówił ostatnio Jan Englert. Za długie by cytować. Warto, by wyszukać tę wypowiedź Englerta w Internecie”.
Tylko tyle i aż tyle. Najzwyczajniej – zadając poniekąd pytanie – wyraziłem swoje zdziwienie tymi „setkami artystów”. (No bo – to już na marginesie, by nie odbiegać od tematu – jeśli tych artystów są „setki”, czyli w sumie w różnych dziedzinach, przeogromne ilości, to dlaczego wciąż nie ma arcydzieł np. literackich?).
No i znowu „się zakotłowało”. I – oczywiście – ja nie mam racji, a Englert bredzi i najlepiej mieć go w dupie itd. Żadnej pokory, że jednak chyba tych artystów jest za dużo i nie każdy przecież musi, czy może być artystą. Wręcz przeciwnie na przykład tzw. „ciężkie brzmienie”, to przecież „ta bardzo szeroka gałąź muzyki jest oddzielnym gatunkiem” itd., czyli same „pouczające” dyrdymały. Poradziłem zatem, żeby ów tak bardzo wyedukowany o „potężnej niszy” posiedział sobie na tej „bardzo szerokiej gałęzi” i pokombinował jakby tu zejść na ziemię.
To jest właśnie obraz dyskusji lub niewinnej – wydawałoby się – wymiany poglądów dzisiaj. Nikt i nigdy z tzw. interlokutorów nie przyznał mi choćby odrobiny racji. I chociaż sam nie potrafi przedstawić merytorycznych argumentów, zawsze(!) jego musi być „na wierzchu”. Przy tym, oczywiście, poucza i w końcu – gdy jest bezradny – obraża. A autorytety? A gdzież tam. No bo co to jest za autorytet Jan Englert?
Zostawmy jednak owo „ciężkie brzmienie” w „potężnej niszy” i pochylmy się nad tym, co mnie najbardziej interesuje, czyli m.in. Poezji.
Już na początku drogi literackiej Pani red. Regina Witkowska z Rozgłośni Polskiego Radia w Gdańsku uwrażliwiła mnie na taką oto sytuację „Panie Janku, jeśli jest pan na spotkaniu autorskim, a na sali siedzi z pięćdziesiąt osób, a tylko jedna odbiera na tej samej fali, na której pan nadaje, to powinien być pan zadowolony”. Czyli, innymi słowy, nie wszystko co piszę, musi się odbiorcy podobać. Ja się z tym już dawno pogodziłem.
Kiedy jednak widzę grymasy lub docierające do mnie różne wieści (co tu dużo pisać: pomówienia i zniesławienia), w postaci również plotek, że „że ten Grabowski to pisze te swoje janowe wiersze…” itd. to wtedy pytam: „Pokaż co, ty – bratku – napisałeś? Gdzież twoje arcydzieła? Gdzież twoje utwory przynajmniej nadające się do lektury”?
No i – o wa!, o wa! – okazuje się, że to, co ty – bratku – napisałeś jest cienkie, oj bardzo cieniutkie. Najlepsze jednak są w dym zadufaniu niektóre tzw. „pisarki”, dla których tzw. poczytność mierzona kilogramami opisanych książek jest miernikiem ich genialności.
Ma rację Jan Englert, że „miernota dyktuje nam swoje gusta. Dziś każdy, kto gdzieś czegoś dotknął, uważa się za artystę”.
„Śpiewać każdy może”, każdy zatem może pisać powieści oraz pisać wiersze. Tylko po co się lansuje poetyckie miernoty? Stąd wysyp tzw. poetek na emeryturze. „Zawsze marzyłam o tym, aby pisać wiersze” można często usłyszeć, tak jakby pisanie wierszy było pstryknięciem palcami. Wszyscy teraz piszą wiersze. Nawet lekarze. Ja nie chciałbym się leczyć u lekarza, który cenny czas na np. dokształcanie, czytanie fachowej literatury itd. przeznacza na pisanie wierszy albo jest autorem powieści fantasy. Kiedyś nawet zapytałem żartem jednego lekarza, czy i ja w wolnych chwilach nie mógłbym być… chirurgiem: „ot tak, panie, choćby jakiś tłuszczak wyciąć”… „Ależ, proszę pana – usłyszałem wyraźnie poirytowanego interlokutora – chirurgia wymaga ukończenia studiów, potem specjalizacje, po drodze doktorat, lata praktyki…”. No a przecież pisanie wierszy to też ciężka praca, która wymaga nie tylko talentu, wiedzy, ale lat praktyki itd. „No, panie, ale gdzież tam, każdy pisze, co mu w duszy gra…”.
A potem powstają masowo produkowane literaturopodobne „powieści” oraz „tomiki wierszy”, których miernikiem wartości jest nie talent autora, nawet nie treść (bo ta jest zazwyczaj mizerna), nie styl (jeśli już to laptopowy, czyli byle jaki), lecz… „poczytność” oraz „followersy”, czy też „followersi”. (A swoją drogą coś przerażającego dzieje się z językiem polskim, potwornie zaśmiecanym tzw. angielszczyzną. Coraz bowiem więcej osób posługuje się jakimś pokracznym językiem polskawym, bo wszędzie słychać „wow”, „ciężko powiedzieć”, „dokładnie” itd.)
Mógłbym tu podać wiele przykładów współczesnej miernoty poetyckiej, ale wybór jest tak duży, że nawet nie chce mi się tego czytać. A poza tym jakiś czas temu coś tam napisałem od siebie i – jak można było przypuszczać – rzuciła się na mnie z pazurami, z kłami cała sfora wielbicielek pewnej „poetessy”. A niech się zasładzają nawzajem same sobą. Bo próżno szukać arcydzieł we współczesnej sztuce czy to malarskiej, czy to filmowej, czy to literackiej.
Pora kończyć ten mój zapisek, który zacząłem jeszcze w maju. Nie wiedzieć kiedy zrobiła się połowa czerwca. Co dzień jest praktycznie inna pogoda. Nawet tego samego dnia pogoda może się zmienić kilka razy.
Dzień w dzień, kiedy tylko jest bezchmurnie, mogę obserwować wspaniałe spektakle z zachodzącym Słońcem. A noce są króciusieńkie, a właściwie prawie ich nie ma.
21 maja-16 czerwca 2025 r.