„MAGIA ŚWIĄT” CD.

Motto:

 

Peccavimus, et facti sumus tamquam immundus nos

Et cecidimus quasi folium universi

Et iniquitates nostrae quasi ventus abstulerunt nos

Abscondisti faciem tuam a nobis, et allisisti nos in manu iniquitatis nostrae

 

 

Rorate caeli desuper et nubes pluant justum

 (Iz 45, 8)

 

 

 

Zaiste, w dalszym ciągu trwa „magia świąt”, a nawet z każdym dniem się nasila. Wszystko „klapnie” – przedtem rozdymane do niewyobrażalnych rozmiarów – jak przekłuty balon tuż przed Wigilią Bożego Narodzenia. Bo przecież to właśnie w Wigilię święta Bożego Narodzenia się zaczynają. Póki co, nie tylko wielkie miasta, ale nawet miasta i miasteczka oraz małe miejscowości prześcigają się iluminacjach, światełeczkach… itd., czyli „magii świąt”. A przecież wystarczy zrobić „pstryk”, tzn. wyłączyć prąd i już będzie po „magii”. Aż nie chce się wierzyć, że aż tyle „ludzieńków” ulega takiej „magii świąt”.

Co ciekawe, w niektórych miejscowościach za wejście do tej sztucznej „magii świąt” trzeba płacić od łebka, nawet… 50 zł (pięćdziesiąt złotych). To – moim zdaniem – powinni płacić tym wszystkim, którzy w ogóle zechcą taką „magię świat” oglądać.

W Internecie trwa w dalszym ciągu licytacja na najpiękniejszy jarmark świąteczny. Jakaś Pani napisała, że jest dumna, iż „wygrał jej ukochany Gdańsk” oraz, że również oddała swój głos. Na moje pytanie: czy odwiedziła w ciągu ośmiu dni trwania konkursu, wszystkie dwadzieścia jeden jarmarków zgłoszone do konkursu, odpisała mi, że nie mogła, ponieważ choruje onkologicznie. Złożyłem jej wyraz współczucia. Odpisała mi, że jestem nietaktowny, co brzmiało ni mniej ni więcej tyle, że przecież jako osoba chora nie mogła odwiedzić wszystkich jarmarków, a nawet nie widziała osobiście tego, na który głosowała.

Przypadek tej Pani jest, oczywiście szczególny. Ja jednak nie rozumiem, dlaczego niektóre osoby upubliczniają informacje o swoich chorobach, nieszczęściach, śmierci członków rodziny itd. Oto pewnemu znanemu politykowi zmarł ojciec. Od razu ukazała się informacja w Internecie. Prawie każdy doznaje takich przeżyć, ale czy trzeba o tym od razu w Internecie trąbić?

Bo w Internecie trwa także właśnie „świąteczna akcja adopcji piesków”. Bo przecież nadciąga chłód, a zwierzęta potrzebują, aby nimi się zająć, przygarnąć, ba! ofiarować nawet cieplutki fotel z kocykiem. Przy tym zdjęcia i filmiki są okraszone pieskami oblizującymi, w dowód wdzięczności twarze swoich… „mamuś”? (Ciekawym co, te pieski przedtem lizały). Świąteczna litość i opieka dla piesków i kotków, a jednocześnie za chwilę zacznie się rzeź karpi, gęsi, kaczek itd. o wieprzkach nie wspominając.

W telewizji oraz w streamingu w pełni już także puszczają „świąteczne” filmy oraz trwa także… „magia świąt”.

Kilka dni temu ukazała się w Internecie taka oto, oczywiście „pełna magii”, informacja: „Dziś świętujemy Międzynarodowy Dzień Tanga! Z tej okazji przypominamy scenę tańca, która stała się jednym z najbardziej rozpoznawalnych momentów w historii kina”. Nie wiadomo, kto takie rewelacje pisze, ale wyraźnie widać, że nie ma żadnego rozeznania w historii kina. Recz dotyczy filmu pt. Zapach kobiety (Scent of a Woman – 1992), 157 min., reż. Martin Brest z Alem Pacino w roli podpułkownika Franka Slade (Oscar za pierwszoplanową rolę męską).

Moim zdaniem scena, gdy tańczy Slade nie jest ani „jednym z najbardziej rozpoznawalnych momentów w historii kina”, ani tym bardziej tangiem. Napisałem zatem, że to: „Przesada, bardzo duża przesada z tym »rozpoznawalnym momentem«. A co do tanga to kto je dziś potraf zatańczyć? Wszystko poszło w „dygu-dygu”, „hycu-hycu”, „kiwu-kiwu” w rytm łomotu z beczki. Milonga – nawet kilkudniowe – tańczone do świtu, trwają już tylko w np. La Plata (Argentyna)”.

Kilka osób, które tańczyły (lub tańczą) tango lub mają jakie takie pojęcie o tym tańcu towarzyskim, wypowiedziały się, że to, co tańczy podpułkownik Slade, z tangiem nie ma nic wspólnego. Natomiast zdecydowana większość nasładza się samym Alem Pacino. Mimo, że Al Pacino za rolę podpułkownika Slade otrzymał Oscara i Złoty Glob, jego rola nie „powaliła mnie na kolana”. Nie przepadam, zresztą za aktorstwem tego aktora, choćby nie wiem jak i czym była nagradzana.

Wersja amerykańska jest tylko remake wersji włoskiej, moim zdaniem znacznie lepszej: Zapach kobiety (Profumo di donna – 1974), 103 min., reż. Dino Risi, z Vittorio Gassmanem w roli kapitana Fausto Consolo. Za tę rolę Gassman otrzymał Złotą Palmę oraz nagrodę Davida Di Donatello. Z kolei Gassmna jako aktora bardzo lubiłem, ponieważ do swoich ról (i do siebie) ma pewien dystans, czego wyraźnie brakuje postaciom grywanym przez Pacino.  

A na streamingu pojawił się wyczekiwany i zapowiadany od kilku miesięcy serial Sto lat samotności (Cien años de soledad) 2024, osiem godzinnych odcinków. Serial ten został zrealizowany według powieści Gabriela Garcii Márqueza (1927-2014) opublikowanej w 1967 roku.

Na marginesie chciałbym podkreślić, że w latach siedemdziesiątych dwudziestego wieku trwał tzw. „boom południowoamerykański” związany z wprost niesamowitą modą na czytanie autorów z Ameryki Środkowej i Południowej. Jak moda, to moda. Kupowałem te książki. A nawet je czytywałem, chociaż, tak po prawdzie niczym specjalnym mnie nie zachwycały. A za tzw. „realizmem magicznym”, „magią” w literaturze również nie przepadam.

No, ale jak nie obejrzysz, to nie masz nic do powiedzenia. Obejrzałem zatem to dzieło Sto lat samotności chwilami okropnie nudząc się i przysypiając. Bite osiem godzin, które z powodzeniem można by zmieścić w czterech godzinach, a jeszcze lepiej w dwugodzinnym filmie fabularnym. Większość tych, którzy ten serial jakoś zmogli, bardzo się nim nasładza, oraz twierdzi, że jest to… „niemal arcydzieło”, a pewna Pani, w Internecie, recenzując, pisze: „»Sto lat samotności« jest najpiękniejszym serialem, jaki widziałam” oraz uważa, że jest to… „arcydzieło”.

Coraz częściej teraz zdarzają się filmoznawcy (czy raczej filmoznawczynie), którzy nie mają rozeznania i w historii kina, i w sztuce filmowej. Jeśli ta Pani uważa, że serial Sto lat samotności „jest najpiękniejszym serialem, jaki widziałam”, to zapewne niewiele widziała, a już na pewno nie obejrzała np. serialu Yellowstone. A co do arcydzieła, to można nim „okrzyknąć” prawie każdy film, byle zdobył ileś tam nagród, np. Barbie.

Osobiście uważam jako kinofil z długim – i jeszcze dłuższym – stażem, że niemal wszystko, co zwiera serial Sto lat samotności już gdzieś, kiedyś lepiej sfilmowane i zagrane, można było zobaczyć, ot chociazby w… Przeminęło z wiatrem (Gone with the Wind – 1939), 226 min., reż. George Cukor. Przy tym za dużo w Stu latach samotności tego „realizmu magicznego”, bo – przykładowo – główni bohaterowie wędrują, po czym zatrzymują się na jakichś bagnach i od razu „magiczne”… myk – już jest piękne miasto Macondo. Główni bohaterowie zamieszkują w przepięknym, drewnianym domu, który też pewnie „magicznie” powstał. Z czego żyją i utrzymują coraz liczniejszą rodzinę? Nie wiadomo. No chyba nie z domowej produkcji… lizaków?

Można, oczywiście, ten serial „świątecznie” oglądać przy suto zastawionym stole rozmawiając i jednym okiem łypiąc na ekran, nic przy tym z treści nie tracąc, bo trwa aż osiem godzin. Można też i uwaliwszy się na kanapie „wentylem do góry” oglądać go, przysypiając.

Serial ma przy tym kilka pięknych scen (piszę o tym, żeby nie wyjść na „czepialskiego”), jest ładnie i zgrabnie sfilmowany. Nie razi kręceniem „z ręki”, co jest teraz również bardzo „modne”, a skutkuje tym, że rozedrgany, kołyszący się obraz nie nadaje się do oglądania. Brak mi jednak w tym serialu z „realizmem magicznym” chociażby takiej metafizycznej sceny, jak ta z zakończenia Gladiatora z kłoszącym się pod ręką zbożem. No tak, ale w tym serialu metafizyki – bez której sztuka nie ma sensu – niestety, nie uświadczysz. No a poza tym Ridley Scott to jako reżyser „solidny rzemiecha”, który nie pozwoliłby sobie na takie przynudzanie jak w Stu latach samotności.

Uważać jednak, że Sto lat samotności jest filmowym arcydziełem, to przesada, bardzo duża przesada. Jeśli jednak ktoś tak uważa, to jego wybór, jego sprawa.

Pora kończyć ten zapisek. Jeszcze kilka dni, skończy się Adwent i nadejdzie najpiękniejszy czas w roku: Wigilia i święta Bożego Narodzenia.

Kiedyś – w innym miejscu, i w innym czasie – byłem świadkiem jak raniutko młodzież biegnie z lampionami na Roraty. Kto dzisiaj wie, co to jest msza roratna, co to jest Adwent, co to w ogóle za święto Boże Narodzenie? Wszędzie się trąbi o jakiejś „magii świąt”, o „nastroju świątecznym” i nigdzie ani słowa ani o zwyczajach związanych z Bożym Narodzeniem, ani nawet słowa o samym Bożym Narodzeniu.

Od jakiegoś czasu nie mam nastroju do pisania wierszy. Zresztą napisałem chyba ich wystarczającą ilość. Załączam do tego zapisku mój wiersz o Wigilii z 1997 r. oraz obraz Zwiastowanie (1472 r.) Leonarda da Vinci (1452-1519).

 

 

SŁUCHAJĄC KANONU D-DUR

JOHANNA PACHELBELA

(Z najjaśniejszymi obiektami: Jowiszem i Saturnem

na wigilijno-noworocznym niebie)

 

Jako pierwsze – planety: Jowisz i Saturn

nam się objawiały. To nie był przypadek.

Albowiem to one są – prócz Słońca i Księżyca –

najjaśniejszymi, w ten czas, nieba obiektami.

 

Dopiero później można dostrzec

gwiazdy. Najprzód więc te z… „trójkąta letniego”,

który obejmuje najjaskrawsze światła

z konstelacji: Lutni, Łabędzia i Orła. Lecz ozdobą

firmamentu największą jest gwiazdozbiór Oriona…

 

Staliśmy więc pod światłami zasypanym niebem.

Ich blask wieczny i nieogarniony palił się nad nami…

 

A mróz srogi trwał tuż obok. I wypełniał 

sobą całą wolną przestrzeń. Ale my czując

jego narzucającą się coraz bardziej obecność

nie zwracaliśmy na niego uwagi. Chociaż był.

 

Ponieważ istnienie swoje dotkliwie poświadczał

– gdy rozmawialiśmy – obłokami pary. Bo przecież 

jeszcze tu jesteśmy. Nieśmiertelni na chwilę. Uwzniośleni

widokiem… czerwonej Betelgeuzy, jaskrawego Syriusza,

samotnego – nad nim – Procjona i – jeszcze wyżej – Bliźniąt.

 

A potem ruszyliśmy w kierunku południa

zostawiając za sobą rozświetlone miasto. A także i tych,

co przez zaparowane szyby próbowali dojrzeć

pierwszą gwiazdkę. Czy ujrzeli? W tych łunach? Kto wie.

W każdym razie zrozumieli – skoro Słońce zaszło –

że najwyższa pora lampki na choince zapalić i siąść do wieczerzy.

 

A my zostawiając za sobą

miasto, ludzi, ciepłe mieszkania… przez śniegi

poszliśmy. Ku – na nieboskłonie – wzgórzom.  

 

A wtedy noc przed nami otworzyła przestworza.

I wówczas można było usłyszeć tę niebiańską muzykę

płynącą z najwyższych stref świata. A może już… zewsząd?

 

10-16 grudnia 2024 r.