Zaiste, czegoś podobnego w wykonaniu polskich siatkarek jeszcze nie widziałem. Albo – nigdy nie wiedziałem. Jak bowiem można było w trzecim secie w meczu z Brazylią prowadzić 7:1 i w trymiga, dopuścić do wyrównania 10:10? Albo w czwartym secie, gdy w powietrzy kroił się tie-break i było 23:22 dla Brazylijek, nie wykorzystać takiej szansy? Polkom dzisiaj wyraźnie nie chciało się grać. Poruszały się jakby w zwolnionym tempie. A Brazylijki nie pokazywały, w swojej grze, nic nadzwyczajnego. Gdyby Polki oddały ten mecz walkowerem, chyba nie miałbym do nich tzw. „pretensji”. Rozumiem, że można mieć tzw. słabszy dzień, ale Polkom wyraźnie nie chciało się grać.
Kibicuję bowiem polskim siatkarkom w rozgrywkach Ligi Narodów w Piłce Siatkowej Kobiet 2025 (2025 FIVB Volleyball Women’s Nations League) i nie wiem co je dzisiaj „przydusiło”: czy klimat w Chiba, w Japonii, czy mają kryzys? Zobaczymy jutro w meczu właśnie z Japonią. Jak „umoczą” również z Japonią, to znaczy, że coś jest niedobrze. (Siatkarzom, oczywiście tez kibicuję).
A co do klimatu, to jako żywo dzisiaj mamy nie lipiec, lecz… listopad. Od rana popadywało, teraz jest nie dosyć, że duszno, to potworna mgła. Coś zatem stało się z klimatem. Przecież o tej porze w lipcu, to zawsze „dawniej” „była taka gorąc”, że trudno było wytrzymać.
Właśnie przeglądałem swoje archiwum literackie i znalazłem opowiadanie o… lipcu. Napisałem je w 2001 r., kiedy w Gdańsku mieszkałem na Przymorzu i dotąd nigdzie nie publikowałem. A niech tam: kto chce, niech czyta (i krytykuje, byle bez jadu i z sensem).
Motto:
„Zabrnąłem na różne niespodziewane obszary,
choć przygotowywałem się do jednego tylko powołania.
Mieć silne »Metafizyczne Poczucie Dziwności Istnienia«,
u mnie znaczyło: »dziwność istnienia ludzkiego społeczeństwa«,
czyli cywilizacji, czy jak to nazwiemy.
Niech podzielą całą moją twórczość na taką,
w której próbowałem to poczucie wyrazić,
i inną, zachowując tylko tę pierwszą: to byłoby po mojej myśli.
Choć z tej innej też sporo dałoby się uratować
znajdując to samo pod inną powierzchnią.
Tylko że tak mało udało się wyrazić, nie więcej niż błyski tu i ówdzie”.
Czesław Miłosz Rok myśliwego
„METAFIZYCZNE POCZUCIE DZIWNOŚCI ISTNIENIA”
(Albo: przedświtem, w blasku Jowisza)
Zbudził się kwadrans po trzeciej, podczas tej jednej z zimowych nocy. Nigdy nie zastanawiał się: czy była to jeszcze – mimo wszystko – noc, czy może już świt? Na zewnątrz – poza ścianami domu – trwała cisza tak wielka, że cichy szmer zegarowego mechanizmu coraz bardziej ją podkreślał i uzmysławiał w miarę niedostrzegalnego upływu czasu.
Kiedy uświadomił sobie, że nie później jak o wpół do piątej zacznie się bezustanny, całodzienny hałas, który potrwa aż do dziesiątej, jedenastej wieczorem – to pomyślał, iż nawet w najgłośniejszych miastach bywają chwile zupełnego, a nie raz i absolutnego spokoju.
Takiej jednak ciszy i spokoju, które doznał wtedy, nad leśnym jeziorem, nie udało się mu już doświadczyć ani nigdy przedtem, ani potem. Pomyślał także, iż powinien ten wyjazd i tę nadjeziorną ciszę zapisać, aby nie umknęły w codziennym tumulcie podobnych do siebie dni. Powinien więc wstać i włączyć komputer. Dotychczas wystarczały mu: ołówek oraz kartka papieru, które kładł obok lampki nocnej i zawsze miał pod ręką. Nie potrafił jednak zapisać dłuższego tekstu leżąc lub półleżąc. W ten sposób mógł – co najwyżej – zanotować parę słów lub kilka linijek.
Wiedział, że za chwilę znowu ogarnie go sen. Dotknął klawiatury…
*
Lato tamtego roku przyszło wyjątkowo upalnie. Nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, gdyby upał trwał bez przerwy dwa tygodnie. Tak przedtem zdarzało się niemal każdego roku.
Następny, upalny dzień, nie budził więc zdziwienia. Bezchmurne, rześkie, pełne rosy i krystalicznego powietrza świty witano z radością jako zjawisko najzwyczajniejsze i najbardziej naturalne pod Słońcem. Piękna pogoda z reguły przedłużała się o kilka następnych dni. Wyż azorski rozbudowywał się i umacniał. Potem – od któregoś dnia – upały zaczęły tracić na swej intensywności. Było jeszcze skwarnie i gorąco, ale już nie tak, jak w pierwszych dniach bezchmurnej pogody…
*
Dotknął przycisku: cały, kilkuzdaniowy tekst miał – słowo po słowie – przed oczami tak, jak go zapisał. Litera po literze próbował dotrzeć do tamtego, minionego czasu, do tamtej przestrzeni, która dotąd niewypowiedziana trwała w nim zapadając z dnia na dzień, z godziny na godzinę w niepamięć, w zapomnienie.
*
Tamtego jednak roku upały pojawiły się już w maju. Pierwsze, gorące dni wszystkich cieszyły, bo wraz z falą zwrotnikowego żaru nastąpiło gwałtowne ożywienie przyrody. Nigdy tak pięknie, jak w te majowe dni, nie kwitły w ogrodach owocowe drzewa. A co działo się w przydomowych kwietnikach! Trwał tutaj nieustanny, wspaniały karnawał przepysznych barw, niezdarzający się nigdzie indziej w takiej intensywności i odmianach woni wydobywających się już nie tylko z wnętrza kwiatów, ale także z napowietrznej przestrzeni. A ponad tymi przydomowymi kwietnikami, ponad kwiatami drzew owocowych dominowało rozpalone, białobłękitne niebo.
Wspaniałą pogodą cieszono się przez pierwsze dwa tygodnie. Liczono na Zimnych Ogrodników: że przecież pojawić się muszą spóźnieni o tydzień, czy nawet o dziesięć dni, że dawniej bywały lata zmiany pogody na dżdżystą i chłodną dopiero na przełomie maja i czerwca.
Nigdy także z taką niecierpliwością – jak w maju tego roku – nie czekano na wielką, gwałtowną burzę z ulewą…
*
Przeczytał kolejne rzędy zdań: oto miał przed sobą jasny i widoczny cel, ku któremu dążył: to doznanie ciszy i spokoju nad leśnym jeziorem podczas upalnego lata.
Podejmował – zatem – próbę dotarcia aż tam: przez rzędy zdań zapalających się teraz litera po literze. Komputer szybko i dokładnie zapisywał i utrwalał każde jego słowo. W dowolnej także chwili mógł odtworzyć to wszystko, co zostało zapisane:
*
Powoli minął bezdeszczowy maj. Czerwiec od maja różnił się tylko tym, że upały były o kilka stopni wyższe. Z dnia na dzień zaczęto przyzwyczajać się do braku opadów i wilgoci. Na wszelkie możliwe sposoby ratowano przydomowe ogródki wylewając na nie wieczorami lub wczesnymi porankami całe beczki wody. Wszystkie jednak miejsca porośnięte o tej porze roku trawą, wszystkie skwery i łąki nieustannie przemieniały się w pustynny, pełen kurzu i pyłu krajobraz. A liście drzew stawały się szare: opadały z gałęzi przy najmniejszym poruszeniu i najczęściej wtedy, gdy w środku gąszczy zaczynała swoje nadaremne szamotania i skrzeczenia sroka…
*
Ogarnęło go zwątpienie: czy aby dąży tam, dokąd zamierzył, a co postanowił odtworzyć, wywołać i odszukać w pamięci? Miał wprawdzie do dyspozycji tylko garść liter, lecz cały bezmiar słów, które mogły go zawieść w takie regiony i piętra wyobraźni, gdzie nigdy dotąd nie był. Próbował przywołać niektóre z nich, ale czy mógłby je ogarnąć i oswoić tak, jak teraz oswajając ciemność nigdy przecież nie okiełzna nocy?
*
Każdy świt lipca przypominał otwarty piekarnik. Nawet o trzeciej lub czwartej nad ranem, kiedy zazwyczaj o tej porze w inne lata było wilgotnie od rosy i chłodno, teraz powietrze stało szare, nieruchome i duszne.
I nic nie zmieniało się mimo upływu godzin. Z każdą chwilą narastał hałas, skwar, kurz i zaduch.
Upał osiągnąwszy swoje apogeum już wcześnie rano trwał niezmiennie aż do jedenastej wieczorem. Dopiero wtedy, gdy Słońce zaczynało chylić się ku zachodowi i niemal niedostrzegalnie zbliżać do wzgórz oliwskich skwar nieco łagodniał. Było to jednakże tylko złudzenie wywołane zmianą barwy światła słonecznego. Ulegali mu niemal wszyscy wierząc, że wraz z zachodem powinno nastąpić ochłodzenie. Rzut oka na skalę termometru w pełni to oczekiwanie potwierdzał: temperatura przez cały dzień nie spadała w cieniu poniżej trzydziestu siedmiu stopni Celsjusza.
Późny, długo wyglądany zmierzch i krótka, trwająca zaledwie trzy, najwyżej cztery godziny noc nie przynosiły nawet chwilowego ukojenia.
Jedyną nadzieją na uwolnienie się od upałów, hałasu i dusznego powietrza była woda. Wszystkie jednakże strumyki – cieknące z lasów oliwskich i przez oliwski park zazwyczaj zimne i bystre – tego lata płynęły ospale z mętną, płytką wodą, bez małych zwinnych ryb, które już od pierwszych, ciepłych miesięcy pojawiały się zawsze w nieprzebranych ilościach. Stawy – także rybne – dyszały gorącem. Nie było nad nimi zawsze tak licznych wędkarzy, ani nawet przypadkowych spacerowiczów…
*
To zastanawiające – pomyślał odrywając wzrok od ekranu monitora – że noc trwa nadal w swojej czerni niezmienna i cicha.
Na wielkim ekranie czarnego nieba jarzyły się roje gwiazd: niby litery pisma, które odczytywane składają się z wolna w zdania odsłaniające coraz odleglejsze tajemnice Kosmosu, Wszechświata i Absolutu.
I któż to zasiada nad tą klawiaturą? Czyżby tylko On znając język Wszechświata odsłaniał przed nami planeta po planecie, gwiazda po gwieździe niby litera po literze swojego alfabetu? A my powtarzamy za nim sylabizując i ciesząc się, że oto poznaliśmy nowy, dotąd nieznany świat, który dla Niego jest tylko jedną literą z Jego alfabetu.
Powrócił wzrokiem do jasnego ekranu:
*
Niepokojący miraż stwarzała zatoka. Zazwyczaj – podczas upałów – kiedy powietrze w centrum Gdańska przypominało lepką, półprzeźroczystą maź, powrót na Przymorze – po nie mniej dusznym Wrzeszczu – był nagłym odkryciem, iluminacją, że oto znajdują się jeszcze miejsca, gdzie można swobodnie, pełną piersią oddychać. Lekko bowiem chłodny wiatr – morkę – można było wyczuć zaraz po wyjściu z pociągu na dworcu w Oliwie. A na całym Przymorzu morka wiała przez cały dzień, niekiedy – szczególnie pod „falowcami” tak intensywnie, że wzniecała piaskowe wiry.
W te dni upałów, które zaczęły się jeszcze w maju i nie gasły już od trzech miesięcy zatoka trwała odległa, martwa, niby za matowym szkłem. Przypominała nie żywy organizm zachwycający zawsze swoją wielkością, tajemniczością i niemal metafizycznym powabem, lecz wyblakłą fotografię, która nagle straciła swój blask i świeżość. Mimo to każdego dnia przed południem można było dostrzec tych, którzy zwiedzeni nadzieją chłodnej kąpieli, wybierali się z kocami, dziećmi, a niekiedy i z psami nad jej brzeg.
Pierwsze uderzenie upału następowało już wtedy, kiedy wychodzili z mieszkania. Wówczas można było zauważyć jak łapiąc z trudem ustami rozgrzane powietrze, starają się zachować spokój i równowagę. Jeśli przy tym nieopatrznie wyszli z cienia nagle ogarniała ich rozżarzona kipiel. Wracali, więc szybko z powrotem i szli w tłumie brnąc przez zaduch i kurz. Docierali na koniec do lasku, a stamtąd nad biały brzeg plaży, na której w kilkudziesięciostopniowej spiekocie leżeli najodważniejsi.
Jedyną szansą na wyzwolenie się z tej słonecznej kipieli był wyjazd do lasu, nad chłodne, czyste jezioro. Należało zatem wsiąść do samochodu, by po dwóch, najpóźniej trzech godzinach być na miejscu…
*
Dopiero to ostatnie zdanie uświadomiło mu, że w swoim opowiadaniu zabrnął aż nad samą zatokę… Ale przecież tak miało być: przejść przez duszną przestrzeń tych gorących dni w mieście po to aby odkryć, że w tym samym czasie trwa – równolegle – inna przestrzeń?
*
Nowy, inny świat odsłaniał się już za miastem: na skraju oliwskiego lasu. Wystarczyło wjechać między wzgórza, w poddrzewny cień ulicy Spacerowej aby już w pierwszej chwili odczuć wyraźną ulgę. Nie na długo jednak, bo nie było tu wprawdzie przymorskiego zaduchu i kurzu, lecz za to stało nieruchome – niby w wielkim butlu i takiegoż koloru, podobne w konsystencji do gęstego płynu – powietrze tak, że wydawać się mogło, iż dopiero tam – ponad wierzchołkami drzew – jest czym oddychać. Było to jednakże tylko złudzenie. Albowiem właśnie tam trwała najprawdziwsza pożoga. Można jej było doznać chociażby na platformie wieży widokowej wzgórza Pachołek, z wysokości 102 metrów ponad doskonale z tego miejsca widoczną zatoką.
*
A zatem wtedy miałaż to być ucieczka, czy też wyprawa w poszukiwaniu równolegle – w czasie – istniejącej przestrzeni? I czyż trzeba poszukiwać, nieustannie rozglądać się, aby tej przestrzeni nagle doświadczyć? Bo inaczej zamknie nas codzienność tylko w jednym wymiarze: teraźniejszości i następujących po sobie: nocy i dni, dni i nocy?
*
Ten długo oczekiwany las pojawił się na horyzoncie szeroką wstęgą skrytą za sinobiałą mgłą upału. Przez cały czas dwugodzinnej podróży zapowiadały go wprawdzie większe lub mniejsze skupiska drzew, ale to miał być właśnie ten najprawdziwszy: świerkowy – a nie liściasty lub, jak ten oliwski, mieszany – las.
Wydawało się, że cel jest tuż tuż osiągalny i niemal na wyciągnięcie ręki, ale trzeba było minąć po drodze jeszcze kilka sennych wsi, które wyłaniały się niespodziewanie jedna po drugiej, za najbliższym zakrętem, to znowu przedziwne miasteczko, którego jedyną oznaką miejskości była smukła wieża kościelna z czerwonej cegły, wreszcie – przestrzeń rudych łąk z wijącą się wśród nich płytką rzeką i brodzącymi w niej kilkoma czaplami.
Okazało się jednak, że nad jezioro Wygonin można dojechać co najmniej dwiema drogami. Jedna – zrazu żwirowa, a potem najprawdziwiej polna z wybojami, wądołami et cetera – prowadziła istotnie tuż obok samego jeziora tak, że przejeżdżając w pobliżu można było – przy odrobinie szczęścia – wypatrzyć wśród drzew przebłyskującą taflę wody. Druga natomiast droga – po owej żwirowej i polnej – nagle przekształcała się w najzwyczajniej leśną i z początku powiodła nie nad jezioro Wygonin, lecz aż nad jeziorko – raczej staw – pod Okoninkami.
Trzeba zatem było zawracać i krążąc, klucząc wciąż jechać przed siebie, gdyż nawet wskazówki kilku napotkanych po drodze harcerzy okazały się niewiele przydatne. Z przekonaniem, że trzeba będzie nocować w lesie jeżdżąc po jego wciąż rozwidlających się drogach niespodziewanie okazało się, iż wystarczy skręcić, przebyć kilkadziesiąt metrów w dół spadzistym, zarośniętym krzewami – i przez to ledwo widocznym – traktem by stanąć na miejscu: u wschodniego brzegu jeziora.
Właśnie trwał zachód Słońca. Opis takiego zjawiska można zastąpić jednym, jedynym wyrazem, który z powodzeniem pomieści wszystkie zachwyty i doznania, że było ono: „niewypowiedziane” lub „niewysłowione” albo „niezmierne”, czyli „niezwykłe”.
*
Na wielkim, czarnym ekranie nocy powoli zachodził gwiazdozbiór Lwa. Dobiegała, więc czwarta rano. Nie potrzebował – aby przekonać się o tym – patrzeć na zegarek. Wystarczyło uważnie obserwować nocne niebo i wiedzieć: gdzie, jaka i o której godzinie znajdzie się najjaśniejsza gwiazda lub planeta i… czytać. Czytać niebo?
Patrząc – i czytając – pismo czarnego ekranu nocy pomyślał, że jest ono – mimo wszystko – bardziej jednoznaczne, niż słowa z tekstu opowiadania, które przed chwilą zapisał. Ale nawet przecież nobliście Miłoszowi „tak mało udało się wyrazić…”.
Dla niego nie było to jednak żadnym wytłumaczeniem. Oderwał wzrok od czarnego ekranu nieba. Powrócił do komputera:
*
Po wielkomiejskim zaduchu i wciąż niewystygłym żarze rozpalonego powietrza nie było tu ani śladu. Aż nie chciało się wierzyć, że w miejscu odległym zaledwie o dwie, trzy godziny jazdy samochodem w kierunku północnowschodnim trwa nieustający upał, że mimo bliskości zatoki morskiej nie ma tam czym oddychać, że w tym samym czasie – tuż niemal obok siebie – istnieją – jakże odmienne od siebie – dwa światy.
Woda jeziorna stała nieruchoma i aż jasna od świetlistości. I można było odnieść…nie, nie wrażenie – jak zwykło mówić się lub pisać w takich sytuacjach – lecz przekonanie, że ta najklarowniejsza przeźroczystość obejmuje nie tylko kilka najpłytszych metrów z piaszczystym dnem i jakby oswojonymi rojami ryb, lecz także najdalsze głębie przypominające jako żywo wnętrze kryształu topazu, a najniżej – trójbarwne turmalinu.
Nurkując w trójkolorowych jasnościach, a potem leżąc na wznak, tuż pod powierzchnią wody czuło się – jak najbardziej zmysłowo – nie tylko zespolenie z jeziorem, z jego niepoznaną do końca, a przyjaznymi głębiami, ale również z niemal dotykalną obecnością lasu, a nade wszystko – prawie białego nieba.
I wszystko nagle stawało się mało istotne. Wszystkie problemy, niezałatwione, a wlokące się całymi latami sprawy, wszystkie choroby i lęki. Nawet ten upał widoczny przecież na niebie wydawał się daleki, jakby nierealny, z innej rzeczywistości.
W takiej przestrzeni mijały kolejne dni wypełnione od świtu i aż po najpóźniejszą noc wyprawami do tajemniczego, lecz zapomnianego, sprzed kilku stuleci zamku, spacerami i zbieraniem nadbrzeżnych kamieni, łowieniem węgorzy, które ku zdumieniu nawet najwytrawniejszych wędkarzy brały przez cały dzień, a nade wszystko: pływaniem, nurkowaniem i nieustannym brodzeniem.
Niektórym jednakże przybyszom z wielkomiejskiej rzeczywistości powietrze przesycone wspaniałym aromatem rozgrzanych w słońcu świerków i sosen wydawało się zbyt ciężkie, za bardzo wonne i czyste, niemal oszałamiające. Przesypiali więc całe dnie budzeni tylko w porach posiłków.
*
Musiał chwilę odpocząć: domagały się tego oczy.
Ten pozaokienny świat czarnego nieba objawiał mu się z całą swoją nieosiągalną, lecz żywiołową zmysłowością. Wzbudzał w nim zachwyt: oto, bowiem mógł przybliżyć się Tam, gdzie nigdy dotąd nie był.
Ta noc, ciemność i cisza przybliżały go także do tamtych chwil nad jeziorem.
*
Któregoś wieczoru wracający spod zamku zauważyli nad zachodnim horyzontem czarne, nisko kłębiące się chmury. Zapowiadali burzę, ale nikt z nadjeziornego obozu w ich wieści nie uwierzył, gdyż zmiany pogody nie przewidywały ani ogólnokrajowe, ani lokalne stacje radiowe. Żadnych także oznak nagłej zmiany nie można było dostrzec w zachowaniu ptactwa i ryb.
A Słońce jak co dzień zachodziło w powoli gasnących aż do północy szkarłatach. I dopiero tuż po zachodzie można było zauważyć, że ciemność zawsze żywa od blasków jeziora nagle zaczęła przekształcać się w niemą i nieruchomą, gęstą jak sadza czerń tak, że wyciągnięte przed siebie ręce ginęły w mroku: nie można było zobaczyć nawet końca swoich dłoni.
Nad lampką postawioną na stoliku przed namiotem zaczęła nagle gromadzić się nieprzebrana ilość najróżnorodniejszych owadów, tak jakby jej światło miało być jedynym punktem orientacyjnym w tej bezgwiezdnej i oniemiałej nocy. Prawdziwym okazem wśród tych niecodziennych przybyszów z głębi lasu okazał się wspaniały dyląż grabarz, który nadleciawszy jak helikopter dotknął gorącego blasku, po czym natychmiast przepadł w ciemności. Odnaleziono go – po wrażeniach nocy – dopiero na drugi dzień.
*
A więc… dyląż grabarz? Po łacinie… Prionus coriarius. Zrazu – nie wiedząc jaki ma dać tytuł swemu opowiadaniu pomyślał, że mogłoby to być właśnie… Prionus coriarius. Ale któż teraz zna łacinę? A poza tym: czy aż tak ważny jest ten duży chrząszcz z rodziny kózek? Wprawdzie pojawił się jako zwiastun burzy w tamtą noc… Lecz czyż nie mniej ważny był las, jezioro, noc i to upalne lato?
*
O trzeciej nad ranem – gdy zazwyczaj widać pierwsze oznaki brzasku i kiedy już można usłyszeć pierwsze ptaki – rozległ się daleki pomruk: jakby nagle zostały rozwarte przestworza, a ich tajemnicza, lecz głośniejąca z każdą chwilą zawartość… wysypywana na ziemię, las i jezioro. Czarne powietrze zadrżało od dalekich, coraz jednak bardziej przybliżających się wibracji. Wtem niemal wszystko zastygło w tak wielkiej ciszy i zasłuchaniu, że obecność jednego, jedynego komara przeszyła te chwile na wskroś i dotarła aż do najdalszej warstwy oczekiwania tak, że pojawił się niepokój, a zaraz potem… strach, wreszcie… lęk przed nieznanym: przed tym, co zdarzyć się miało w najbliższym ułamku sekundy: gdyby nie płaski, suchy, rozprzestrzeniający się na wszystkie strony huk poprzedzająca go błyskawica, byłaby tylko świetlistym epicentrum białego blasku…
I dopiero na drugi dzień okazało się, że ten pierwszy piorun uderzył w jezioro. Po nim były następne, rozpłomieniające się raz po raz, ale już nie takie, jak ten rozpoczynający nawałnicę. Koło dziewiątej rano wydawało się, że burza przechodzi, ale było to tylko preludium do epilogu, bo dopiero teraz rozpadało się, rozgrzmiało, rozbłyskało na dobre. W końcu przetarło się, a jeszcze po pół godzinie zupełnie pojaśniało, lecz słońce nie było już tak gorące. Jezioro stało czyste i klarowne. I można było dostrzec stada ryb, które nigdy niepłoszone opływały zanurzone w wodzie dłonie…
*
Szarzało. Ciemność za oknem stała się jak gdyby o jeden ton mniej czarna. Księżyc, który w trzeciej kwadrze chyłkiem wędrował przez noc rozświetlał jednak tylko niewielką część mroku. Za to coraz piękniej u południowego nieboskłonu świecił Kłos w gwiazdozbiorze Panny i Arktur w gwiazdozbiorze Wolarza.
A pod nieobecnym – bo niewidocznym z okna – Księżycem i najjaśniejszymi gwiazdami tej lutowej nocy dominował coraz wspanialszym blaskiem Jowisz.
11 lipca 2025 r.
PS. Tekst ten postanowiłem okrasić dziełem Jamesa Arthura O’Connora (1792-1841) pt. The Edge of a Forest Storm Coming On (Na skraju lasu, nadciagająca burza) z 1826 r.