Motto:
„– Chodźbyście osiągnęli rekord 400 km na godzinę –
czym to wszystko wobec wielkiego ruchu?
– Hę? – intruz nadstawił uszu. – niedobrze zrozumiałem. Wielki ruch?
– Czym są wasze jazdy, choćby z największą przypuszczalnie chyżością,
choćby na najdalej rozpiętych liniach wobec wielkiego ruchu
i wobec faktu, że ostatecznie mimo wszystko zostajemy na Ziemi.
Choćbyście wynaleźli pociąg piekielny,
który by w jednej godzinie objechał całą kulę ziemską,
ostatecznie wrócicie do punktu, z którego wyjechał:
jesteście przykuci do Ziemi.
– He, he – szydził kolejarz – kochany pan zapewne poeta. Wolne żarty”.
Stefan Grabiński Demon ruchu, 1919 r.
Czytam jednocześnie ze trzy książki: skończywszy nowele Stefana Grabińskiego (1887-1936) sięgnąłem po jego powieść pt. Wyspa Itongo (1936).
Katar Lema znudził mnie już po 50 stronach. (A może był to wpływ zbitego druku tej niewielkiej książeczki, która, wydana w 1967 r., zaczęła mi się rozpadać już podczas pierwszej, zapewne, lektury).
Zawiodłem się także na najnowszej książce Renaty Lis pt. Lesbos. Po znakomitej Ręce Flauberta oraz bardzo dobrej W lodach Prowansji, Lesbos jest najwyraźniej nieudana.
A zatem Stefan Grabiński. Pamiętam podczas jednego z wykładów, z XX-lecia międzywojennego, zachwyty Profesora Artura Hutnikiewicza (1916-2005) twórczością Grabińskiego. W 1980 wyszły w Wydawnictwie Literackim porządnie wydane Utwory wybrane w wyborze, ze wstępem i komentarzem właśnie Artura Hutnikiewicza. Tom I to Nowele, II to Salamandra. Cień Bafometa, III to powieść Wyspa Itongo.
Z jednej strony zachwycam się stylem Grabińskiego. No bo któż teraz potrafi pisać takie oto zdania, jak to otwierające Wyspę Itongo, część pierwszą pt. Syn kowala, rozdział W Bańkowej Woli:
„Stał dom w czystym polu, u skrzyżowania zapomnianych dróg; jedna z nich gubiła się gdzieś w bezkresnej, wrzosem i mątwą pastewną poszytej równinie, druga, co tamtą skosem przekreślała, zwężała się opodal w ścieżynę i przepadała w chaszczach, które drapieżną osadą rozsiadły się na tamtej, zachodowi słońca bliższej stronie”.
I takie zdania są niemal w całej pierwszej części tej powieści. W ogóle powieść ta jest… „jakby pęknięta na pół”. Część bowiem pierwszą Syna kowala czyta się z wielką przyjemnością. W części drugiej tj. Króla Czandaura, kiedy to Jan Gniewosz staje się Itonguarem jest aż nazbyt… „fantastyczna”. Im jednak bliżej końca powieść ta staje się coraz bardziej ciekawsza, a samo zakończenie jest nawet zaskakujące.
Mogliby się tą powieścią zainteresować hollywoodzcy majstrowie, zamiast w kółko powtarzać wciąż te same pomysły, z coraz większa ilością „efektów specjalnych”.
Jednej rzeczy nie potrafię mimo to zrozumieć: mieć taką wyobraźnię, taki talent opowiadania, a – z drugiej strony – tak nonszalancko obchodzić się z językiem. Ilość bowiem zdań zaczynających się od „Gdy…”, a zwłaszcza „Lecz…” jest przeogromna. Czyż nie zwrócili uwagi na to czytelnicy Grabińskiego? Czyżby nie dostrzegł tego Prof. Hutnikiewicz?
Oto fragment świetnego opowiadania Spojrzenie:
„Odłożył brzytwę i pilnie zaczął studiować odbicie tylnej partii sypialni. Istotnie przez chwilę wszystko tam poza nim przedstawiało się inaczej niż zwykle. Lecz na czym polegała ta zmiana, nie umiałby bliżej określić. Jakaś specyficzna modyfikacja, jakieś dziwaczne przesunięcie proporcji – coś w tym rodzaju.
Zaciekawiony położył lustro na stole i oglądał się, by skontrolować rzeczywistość. Lecz nie znalazł nic podejrzanego: wszystko było po dawnemu.
Uspokojony zajrzał ponownie w zwierciadło. Lecz teraz pokój znów wyglądał normalnie; szczególna modyfikacja znikła bez śladu.
– Hiperestezja ośrodków wzrokowych – nic więcej – uspokajał się naprędce skleconym terminem.
Lecz przyszły następstwa”.
Zaledwie siedem zdań i aż cztery „Lecz”-e. Niech mnie ktoś przekona, że tych „Lecz”-y ma być tak dużo. Niech mi ktoś przetłumaczy, że co i rusz zaczynanie zadania od „Gdy…” oraz „Lecz…” jest prawidłowe.
Zapewne mój znajomy W. znowu powie, że „się czepiam”. Że powinienem „przelecieć” wzrokiem treść, pozachwycać się wybornym sposobem opowiadania przez Grabińskiego i na te wszystkie „Lecz”-e… machnąć ręką.
Nie wyobrażam jednak sobie czytania bez ołówka. Lubię bowiem zaznaczać co ciekawsze fragmenty tekstu, nanosić uwagi itd. Najbardziej nie lubię, gdy czytany tekst zaczyna mi „zgrzytać” a to „Ale…”, na początku zdań, a to „Gdy…”, a to znowu – jak u Grabińskiego… „Lecz”.
22 września 2017 r.