Zaiste, w tym motcie są słowa skierowane do św. Piotra i zapowiadające jego mękę. I jam Piotr, i kto wie co mnie czeka w najbliższych dniach, tygodniach i miesiącach. Albowiem dobrałem sobie to drugie imię Piotr i wszędzie, gdzie tylko można, podpisuję swoje utwory literackie itd., jako Jan P. Grabowski. A to po to, aby nie mylono mnie z dawno już nieżyjącym pisarzem książek dla dzieci Janem Grabowskim oraz jakimś profesorem Janem Grabowskim, zaciekłym antysemitą.
Ach, to moje P. czyli Piotr, bo także po wypisaniu na ChatGPT Jan P. Grabowski wyskakuje… w. wym. antysemita Jan Grabowski. I cóż mam poradzić? Mogłem od razu, od początku drogi literackiej, podpisywać się jakimś pseudonimem albo wymyślonym, lub wybranym nazwiskiem np. Jan Kownacki-Trybulski, jak mój dziadek ze strony Matki, albo Hipolit Czeczel jr., jak mój (przyszywany) pradziad ze strony ojca. Niestety, jest już za późno. Na wiele rzeczy, niemal na wszystko jest już za późno.
I to moje pisanie też utonie w oceanie zapomnienia. Bo kiedy przypomnę sobie tych wszystkich wybrzeżowych pisarzy (a są to przecież Zapiski i wspomnienia), z którymi zetknąłem się lub których poznałem, to kto obecnie o nich pamięta? Co po nich w literaturze zostało? Ano ani nikt o nich nie pamięta, ani nic po nich nie zostało. Nawet o najlepszym pisarzu z tamtych czasów tj. Zbigniewie Żakiewiczu, nikt nie pamięta. Coś mu tam chyłkiem wydano. A co pozostało po „Gdańskim boomie poetyckim”? Tyleż samo, czyli nic.
Dlatego też nawet nie irytuje mnie, ani nawet nie śmieszy, to współczesne puszenie się na wielkość, to nadymanie, to chwalenie się na portalach społecznościowych „pisarek” piszących te swoje „powieści” na ilość na kilogramy. „Ach, byłam u dentysty i zrobiłam sobie dwa zęby” – pisze pewna „poczytna pisarka”. „A dzisiaj siedziałem w kolejce do lekarza trzy godziny” – informuje, czy też chwali się, tylko nie wiadomo czym. „Patrzcie, dostałam stypendium od Marszałka Województwa Pomorskiego” – znowu się chwali, tak jakby to stypendium otrzymała tylko ona. Albo publikuje zdjęcie „mężusia”, który – a jakże… reklamuje książkę swojej „poczytnej” małżonki. Taka to jest ta współczesna twórczość literacka: pisanie na ilość, na kilogramy i ważne aby „zaistnieć” w Internecie. Zaistnieć czymkolwiek.
Kończę właśnie czytać znakomitą książkę Moniki Śliwińskiej pt. Książę. Biografia Tadeusza Boya Żeleńskiego. Cóż to za czytelniczy rarytas ta książka. Bo Monika Śliwińska z niezwykłą wprost skrupulatnością przedstawia życie i twórczość Żeleńskiego. A poza tym ileż tu jest informacji, smaczków, plotek literackich z – fascynującego i mnie… Dwudziestolecia Międzywojennego. Czyta się to jak najlepszą powieść, bo też jest fascynująco napisana.
No cóż, jak chyba prawie każdy polonista coś niecoś tam wiedziałem o Boyu: że był lekarzem, że był znakomitym tłumaczem z literatury francuskiej itd. Jak się okazuje – a co Śliwińska wspaniale przedstawia – Boy był nie tylko bardzo utalentowanym człowiekiem, ale także tytanem pracy, a do tego społecznikiem. Niemal „wyklęty” przez klechów robił swoje w kwestii m.in. świadomego macierzyństwa, opieki nad ubogimi matkami potrzebującymi pomocy itd. A przy tym wszystkim niezły był z niego „kogut”, ponieważ „utrzymując stosunki” ze swoją żoną, równocześnie owe „stosunki” miał z aktoreczkami, które potem wychwalał w recenzjach teatralnych, bo był również, a może nade wszystko, recenzentem teatralnym.
Niezależnie od przedstawienia Tadeusza Żeleńskiego jako tytana pracy przekładowej i recenzenckiej, Śliwińska pokazuje życie literackie m.in. Dwudziestolecia Międzywojennego. Z dzisiejszej perspektywy, gdy pisma literackie można policzyć na palcach jednej ręki, a przecież mamy tak wymarzoną wolność i kapitalizm, w tamtych czasach trwał wprost niewiarygodny rozkwit, i to mimo kryzysu ekonomicznego, życia literackiego i czasopism literackich.
(No tak – ktoś mógłby powiedzieć – ale teraz życie literackie przeniosło się do Internetu. Tylko, że jest to przeważanie tzw. lans albo przechwałki lub coraz częściej anonimowe nawalanki: aby komuś dowalić, zemścić się, pokąsać…).
Wstrząsający jest i opis – w książce Moniki Śliwińskiej – wejścia sowietów do Lwowa. A także „kolaboracja” Tadeusza Boya-Żeleńskiego oraz przejmujący opis jego śmierci. Słowem: należy pogratulować Monice Śliwińskiej książki o Boy-u. Bo wykonała godną podziwu benedyktyńską pracę – podobnie jak Żeleński w swojej twórczości zwłaszcza translatorskiej – przedstawiając tego pisarza.
I jeszcze jedno: w Dwudziestoleciu Międzywojennym powstała Polska Akademia Literatury, w której skład wchodzili najznamienitsi pisarze tamtych czasów, w tym także Tadeusz Boy-Żeleński. Ciekawym, gdyby taką akademię chciano powołać obecnie, to kto wyszedłby w jej skład. Bo ja – osobiście – nie widzę współczesnych pisarzy na miarę właśnie Boya, czy Bolesława Leśmiana.
Książka Moniki Śliwińskiej jest fascynująca. Z żalem odstawiam zatem ją na półkę.
4-10 maja 2025 r.
PS. Od pierwszego maja i aż po dziś trwa… listopadowo-marcowa pogoda. Dalibóg, jest tak zimno, że chyba zimą nie było zimniej. Bo to doprawdy zabawny widok, gdy bardzo wiele osób spaceruje w maju(!) brzegiem Bałtyku i Zatoki Puckiej odzianych w zimowe czapy i puchowe płaszcze oraz kurtki.
PPS. Obiecałem, że nie będę wspominał w tych zapiskach na tematy polityczne. Głupota jednak chyba już sięgnęła zenitu (albo dna), gdy np. jakiś „Przyjazny Wrocław” publikuje w Internecie zdjęcie kandydata na Prezydenta Rzeczpospolitej Polskiej Karola Nawrockiego przebranego za niby Robin Hooda i podpisuje je wielkimi literami… „Robin Chuj”.
I tak to właśnie wygląda „wolność słowa”, o którą tak bardzo walczono, że dzisiaj można publicznie obrażać, szkalować, wyzywać… Czy rzeczywiście można?
[*] „Gdyby nie ta nadzieja nieśmiertelności, którą daje religia, życie ludzkie byłoby zupełnym absurdem. Cała kruchość i znikomość naszego przelotnego istnienia uświadamia nam się z przeraźliwą oczywistością w momencie śmierci. Człowiek odchodzi w jakąś ciemność nieznaną, pozostawiając w rozpaczy tylko garstkę najbliższych, którzy również wkrótce o nim zapomną, bo zagarnie ich życie nieznające spoczynku i pędzące na oślep ku jakimś niewiadomym i niepojętym przeznaczeniom. (30 kwietnia 1973 r. Artur Hutnikiewicz Dziennik).