Motto:
„Co to się porobiło? Ja wiem, że dla starych zawsze to, co było,
było lepsze, ale obiektywnie pytam – gdzie jest drugi Laughton,
albo nawet Dietrich? To samo z reżyserią: Wilder – precyzja
i ogromne poczucie humoru. A Spielberg – hucpa i tricki”.
Andrzej Łapicki
Jutro będzie „Zemsta”. Dzienniki 1984-2005.
„Jestem typowym dziadersem, do czego przyznaję się z dumą.
Wyznaję od lat te same kryteria etyczne, estetyczne.
Mój świat jest ciągle światem pewnych zasad”.
Jan Englert.
Zaiste, ciągle jestem pod wrażaniem widoku obłoków srebrzystych, które to zjawisko: atmosferyczne, fizyczne, metafizyczne, boskie… – doprawdy brak odpowiednich słów by je nazwać – można było dostrzec (ba! doznać!) przed północą 4 lipca br. Albowiem nigdy dotąd czegoś takiego nie widziałem, nigdy dotąd w czymś podobnym nie uczestniczyłem. Bo nie dosyć, że nad całym nocnym niebem, nad Zatoką Pucką rozpościerały się niewyobrażalnie piękne srebrzyste światła, to w dodatku było czuć tę nieprawdopodobną wręcz głębię czegoś Nieznanego, skąd wionęła niemal dotykalna Tajemnica.
No właśnie: brak słów, bo chociaż irytuje mnie używane często „coś”, to i ja piszę, że w „czymś podobnym nie uczestniczyłem”. Bo to, co doznałem, co zobaczyłem jest nie do nazwania, nie do opisania. Albo inaczej: ja tego nie potrafię opisać. A nie chciałbym „obsuwać się” w banał i powtarzać za innymi, że było to… „niewyobrażalne piękno” albo – jeszcze banalniej… że było „bajecznie” lub jak „w bajce”.
W Internecie ukazała się, rzecz jasna, cała masa zdjęć, ale – po pierwsze – fotografie robione nawet najbardziej jasnymi obiektywami, nie oddadzą niezwykłości tego zjawiska, a – po drugie – fotografia, niestety… „spłaszcza” i „pomniejsza”, a po trzecie, tylko chyba zawodowy artysta fotografik potrafiłby cokolwiek z tego piękna uchwycić.
Zaraz, oczywiście, znaleźli się jacyś „mądrale”, tacy, którzy „wszystko wiedzą” i oświadczą, że to przecież nic nadzwyczajnego, że te obłoki srebrzyste, to „tylko fizyka” jakieś kryształki lodu podświetlone Słońcem itd.
Zapisek ten zacząłem notować 9 lipca br., a tu – proszę – już jest połowa miesiąca. Zrobiło się okropnie parno, chociaż nad Zatoką Pucką jest całkiem przyjemnie. Oglądam siatkę i czytam, bardzo dużo czytam, bo akurat natrafiłem na książki nadające się do czytania. Co do siatki to nasze Panie trafiły dobrze: w ćwierćfinale zagrają z Chinkami. (Może dlatego „odpuściły” sobie mecze z Brazylią i Japonią?). Natomiast co do książek, to po interesującym, i pięknie przetłumaczonym, Ostatnim pojedynku Erica Jagera, zasiadłem nad potężnym tomiskiem Andrzeja Łapickiego pt. Jutro będzie „Zemsta”. Dzienniki 1984-2005, wydanym przez Agorę S.A. w 2018 r. Data wydania tego Dziennika jest istotna, ponieważ Andrzej Łapicki (1924-2012) zażyczył sobie, by ów Dziennik ukazał się nie wcześniej niż pięć lat po jego śmierci.
Andrzeja Łapickiego znam przede wszystkim z filmów, w których występował, a więc z m.in. Dziś w nocy umrze miasto (1961 r.); Spotkanie w bajce (1962 r.); Naprawdę wczoraj (1963 r.); Salto (1965 r.); Lalka (1968 r.); Przygody pana Michała (1969 r.); Jarzębina czerwona (1969 r.); Wszystko na sprzedaż (1969 r.); Jak daleko stąd, jak blisko (1971 r.); Wesele (1972 r.); Ziemia obiecana (1974 r.); Pan Tadeusz (1999 r.) itd. Zapewne też widziałem jakieś spektakle telewizyjne z jego udziałem albo w jego reżyserii. Czy był wybitnym aktorem? Trudno jest mi to określić. Na pewno był aktorem popularnym. A czy był aż tak „przystojny”? Bardzo wątpię. Nie mniej bardzo wiele pań (szczególnie blondynek, w których gustował) nim się zachwycało i nasładzało.
Z Dziennika wynika, że był aktorem bardzo zapracowanym, bo nie tylko grał, nie tylko reżyserował, ale także przecież dwie kadencje był rektorem Akademii Teatralnej w Warszawie oraz prezesem ZASPU oraz… podróżował, podróżował, podróżował. Najchętniej na Zachód: do Stanów Zjednoczonych, do Kandy, do Republiki Południowej Afryki, do Australii…
Bardzo dobrze, że prowadził Dziennik, a jeszcze lepiej, że został opublikowany. Bo, niestety taka jest bardzo smutna rzeczywistość, że dopóki jakiś artysta żyje i działa, to jest o nim w miarę głośno, a kiedy już umiera, to od razu niemal wszyscy o nim zapominają. Zapewne stąd się brała niezwykła „żywotność” Gucia, czyli Gustawa Holoubka, który mimo niezliczonych chorób, pobytów w szpitalu i operacji – jak to przedstawia Łapicki – chciał być wszędzie aż do „ostatniego dechu” obecny. Przytacza także powiedzonka bardzo lubianego Andrzeja Szczepkowskiego („Tu leży Jaszcz. Przechodniu naszcz”).
Lubię książki biograficzne. Natomiast co do różnych właśnie dzienników, wspomnień, memuarów, to zazwyczaj przeważa w nich okropne nudziarstwo albo bezustanne chwalenie się (jak to jest np. i u Julii Hartwig) „kolacyjkami”, „obiadkami”, znajomościami itd. Dlatego też z pewną obawą zabierałem się do bardzo opasłej książki Łapickiego. Z początku nie mogłem przebrnąć przez urywkowość zapisów, niekiedy dziwaczny styl autora, ale z miejsca zaskoczyła mnie pewna nonszalancja, dystans wobec samego siebie, a nade wszystko… humor i dowcipy Łapickiego, dla którego nie ma żadnych świętości (chociaż sam był bardzo pobożny i katolicki), żadnych wielkości. Przyznam, że momentami można było – przysłowiowe – boki zrywać gdy Łapicki opisuje „miłość” Konwickiego do Holoubka, albo jak to Zachwatowicz „piła sobie z dzióbka z Kwaśniewskim”:
„Dzwonili, żebym pojechał do Międzyzdrojów: 1-5 lipca. Dąbrowski pamięta – też miłe. Niemiła Szkoła, bo nie bardzo się przykładają, ale to idzie ode mnie. Wajda otworzył Mistrzowską Szkołę Reżyserii. Na otwarcie zaprosił Kwaśniewskiego. Trzeba było widzieć Wajdę, a szczególnie Zachwatowicz, pijącą Kwaśniewskiemu z dzióbka”. (s. 491).
Zresztą i o samym Wajdzie, u którego w wielu filmach występował, nie zostawia „suchej nitki”, jak np. w tym fragmencie:
„»Zemsta« – katastrofa. Nieśmieszny, amatorski teatrzyk. Jeden Gajos gra, ale Piekutoszczaka. Polański amator. Młodzi brzydcy i okropni. Figura beznadziejna. Najgorszy Seweryn – jakieś miny i zgrywa bez sensu. Reżyserii nie ma, zdjęcia brzydkie i nieporadne. Na premierze brawa słabe i wszyscy uciekli, żeby nie być na bankiecie. Ja zbierałem gratulacje – od Kutza, Koeniga – za Fredrę!”.
O samym sobie i środowisku aktorskim też Łapicki pisze bez ogródek, że:
„Po co ja się tym całym teatrem zajmowałem? Byłbym ginekologiem – miałbym pieniądze. A tak nie mam nic. Tylko wątpliwe wspomnienia. Ach, żyć mi się nie chce. Za tydzień mam jechać do Międzyzdrojów. Też mi się nie chce. Jaka ja gwiazda. A towarzystwo do zrzygania”.
Słowa te zanotował Łapicki 24 czerwca 2001 r. Miał wtedy zaledwie siedemdziesiąt siedem lat, czyli „dwie siekierki”.
Zresztą i o samej Warszawie wypowiada się w podobnym tonie porównując ją do Krakowa, w którym bardzo dobrze się czuł:
„Miałem tydzień prób – dwa dni wolne na Kraków. Który jest uroczy, pełna Europa. Kafejki, kawiarnie, sklepy, naprawdę Florencja, a nie ten zasrany Mińsk Białoruski, jakim jest Warszawa”.
Czytając powyższe słowa Łapickiego o „towarzystwie do zrzygania” od razu przypomniała mi się pewna moja osobista historia, która – toutes proportions gardées – zdarzyła się w latach 2022-2023. Jej szczegóły można poznać w zapisku pt. Majstersztyk absurdu, czyli rzecz o tym jak w Gdańsku (nie)przyznaje się Nagrody Prezydenta Miasta Gdańska w Dziedzinie Kultury. Zapisek ten opublikowałem dokładnie dwa lata temu, czyli 4 lipca 2023 r. na mojej stronie internetowej www.grabovius.com w zakładce, oczywiście, „Zapiski i wspomnienia.
Andrzej Łapicki w swoim Dzienniku pisał o „towarzystwie do zrzygania”. Jak sądzisz czytelniku/czytelniczko tego zapisku, jakie mam odczucia po tym, jak potraktowano mnie w powyżej opisanym zdarzeniu?
Andrzej Łapicki był również posłem na Sejm X kadencji w latach 1989-1991. I jego Dziennik powinien być także nie tylko znakomitą lekturą by „się rozerwać”, ale i także by poznać najnowszą historię Polski. Bo niby każdy przeciętny, szary Kowalski (czy jak w tym przypadku Grabowski) orientuje się w polityce, ale nie zna kulis polityki. A i tę kwestię Łapicki przedstawia w sposób wyśmienity. Można także przy okazji z polityków cierpiących na m.in. „wzdęcie godnościowe” nieźle się pośmiać.
Dziennik kończy się dwuletnimi(!) przygotowywaniami do jubileuszu ukończenia 80 lat, który nastąpił w 2004 r. I przez cały ten czas Łapicki schorowany (nieustająco przeziębiony lub zagrypiony) powtarza: „aby do jubileuszu, 80 lat i… wieko”. W 2005 r. umiera mu żona i z tą chwilą Dziennik kończy. Po jubileuszu żyje jeszcze osiem lat. Trzy lata przed śmiercią żeni się z aż o sześćdziesiąt lat młodszą teatrolożką, dzięki której – według relacji córki Zuzanny… „odmłodniał”. Zresztą córka Zuzanna przeżyła ojca tylko o sześć lat. Umarła w 2018 r.
Pora kończyć ten zapisek. I co ja teraz będę czytał? Bo książki, które właśnie zacząłem czytać tj. m.in. Jarosław Molenda Nienacki. Skandalista od Pana Samochodzika, Janusza Głowackiego Z głowy oraz ostatnio „okrzyczana” Elizy Kąckiej Wczoraj byłaś zła na zielono zupełnie mi „nie podeszły”. Ach, przecież mam na podorędziu Wspomnienia Wojciecha Kossaka.
Dzisiaj rano (tj. 15 lipca AD 2025) obudziłem się o trzeciej. Cała okolica: od Trójmiejskiego Parku Krajobrazowego aż po Zatokę Pucką była zasłana gęstymi mgłami. Było ciepło, ale chociaż to lipiec to jakby… listopadowo.
9-15 lipca 2025 r.
PS. Kiedy pochwalę jakąś książkę lub napiszę pozytywną recenzję (ba! prześlę ją autorowi książki) nie ma słowa odzewu, nawet banalnego „dziękuję”. A gdy napiszę jakiś tekst od siebie, lub odważę się na tzw. krytykę, czyli wyrażę swoje zdanie, od razu jest wściekła reakcja autora (przeważnie autorki, czyli „pisarki”) i jego/jej wielbicieli. To prawda, że – jak powiedział Jan Englert – „miernota kształtuje teraz gusta”. A co sądzi – niezbyt niepochlebnie – Andrzej Łapicki o m.in. artystach, odbiorcach sztuki, działaczach, politykach warto poczytać w jego Dziennikach. I nade wszystko można się pośmiać.