Szkic powieści:
Umowa wydawnicza:
GODZINA ENDYMIONA
Część VI
(fragment maszynopisu)
GODZINA ENDYMIONA
Część VI
ZAĆMIENIE KSIĘŻYCA
Na schodach drugiego piętra natknąłem się niespodziewanie na mrok. Wyglądało na to jakby ktoś wyłączył światło, aby w ten sposób uwolnić się od nieproszonych gości, którzy swoją nagłą wizytą mogliby naruszyć spokój i ciszę tam panujące. Korytarz jednak był oświetlony. Kilka świeczników regularnie rozmieszczonych między starymi sztychami siało przyćmione światło nie utrudniające wprawdzie swobodnego poruszania się między stolikami i krzesłami, ale też i nie zachęcające do pozostania w tym miejscu na dłużej.
W kilkunastu miejscach można było dostrzec stosy rozłożonych gazet, a wśród nich ciężkie popielniczki z zielonkawego szkła wypełnione niedopałkami. Tu i ówdzie leżały rozsypane talie kart, figury szachowe, książki o złoconych brzegach wypożyczone z biblioteki Pałacyku bardziej z grzeczności wobec Joachima, niż z wewnętrznej potrzeby czytających.
Domyślałem się, że nie tylko półmrok był najważniejszą przyczyną opuszczenia tego miejsca. Wszak przechodziłem tędy wielokrotnie i nie raz zdarzyło mi się niemal brnąć w zupełnych ciemnościach, kiedy to dla nastroju wykręcano żarówki z kandelabrów. Nie przypuszczałem jednak, że przebywający tutaj właśnie w ten wieczór pozostawią po sobie ślady nagłego pośpiechu.
O, bowiem nadchodzącym zaćmieniu Księżyca wiedziano już od kilku dni, chociaż Joachim fakt ten starał się utrzymywać w tajemnicy, tak jakby przedwczesne jej wyjawienie miało zagrażać prowadzonym przez niego obserwacjom.
Kiedy zatrzymany mrokiem – tuż przed wejściem na schody – obserwowałem najbliższe otoczenie, z niższych kondygnacji Pałacyku dobiegł mnie gwar podniesionych rozmów, a wyżej – tam, gdzie mieścił się strych – głośne potrzaskiwania drzwi, zgrzytanie mosiężnych zawiasów, czyjeś kroki. Również niemal w tej samej chwili usłyszałem niskie zawodzenie przeciągu, głuche uderzenia ciężkich, drewnianych okiennic i suchy trzask tłukącego się szkła. Całym wnętrzem Pałacyku przewiercanym na wskroś przez ciepłą smugę wiatru owładnął niebawem duszny zapach świerków.
Drzwi do pokoju Joachima odnalazłem nie bez trudu, chociaż ciemności niewielkiego korytarza na strychu rozświetlał wąski prostokąt otwartego okna. Na podłodze leżało potłuczone szkło. Widocznie ktoś usiłował dostać się na balkon a stamtąd na dach. Nacisnąłem klamkę, drzwi jednak nie ustępowały. Dopiero po chwili usłyszałem ostrożne, skradające się kroki i nasłuchiwanie tuż na wprost dziurki od klucza. W kilka sekund potem rozległ się szybki trzask zamka i w szerokiej szparze zobaczyłem blask czyichś oczu.
Joachim ujrzawszy mnie chwilę stał niezdecydowanie jakby nie wiedział, co czynić, powiedział coś, co miało być odpowiedzią na moje przywitanie, po czym walcząc z przeciągiem zamykał drzwi i zastawiał je czymś ciężkim. W pomieszczeniu, z którego położenia mogłem domyślać się, że był to przedpokój poczułem nagle tchnienie otwartej przestrzeni.
Joachim zwykle rozmowny i chętnie dzielący się ze mną różnymi spostrzeżeniami o astronomii, pełnionej przez siebie funkcji kierownika ośrodka wczasowego i innych sprawach, teraz traktował mnie jak intruza. Starałem się zrozumieć jego sytuację. W końcu zaćmienie Księżyca nie zdarza się aż tak często. Nawet jeżeli ktoś na co dzień przypadkiem spoglądał ku gwiazdom, w dzisiejszy wieczór z pewnością raz po raz zerkał w kierunku nieba. A cóż dopiero mówić o tych, których pasją była astronomia. W nadchodzącą noc zamknęliby się zapewne w ustronnym, cichym pomieszczeniu, aby w spokoju móc obserwować niecodzienne zjawisko, nieporównywalne z żadnym innym dziejącym się o tej porze na Ziemi.
Joachim jednakże przy różnych okazjach zapraszał mnie do siebie i – jak zawsze zapewniał – czułby się obrażony, gdybym właśnie w tę noc oglądał zaćmienie w innym miejscu, niż w obserwatorium Pałacyku.
Nie byłem jedynym zaproszonym, bo – jak dowiedziałem się – podobnego wyróżnienia dostąpiła nie tylko Wanda, lecz także Wirrscy, jakiś nie znany mi fizyk, czy też matematyk, który ujawnił się nagle w ostatniej chwili zwiedziawszy się gdzieś, że Księżyc będzie można obserwować przez lunetę, a nawet… Strzykwa–Pomorski grożąc, iż jeśli zostanie pominięty rozpowie o tajemnicy Joachima w całym ośrodku.
Spodziewałem się więc kilku osób. Tymczasem, gdy weszliśmy do drugiego pomieszczenia nie mniej ciemnego, niż to, które opuściliśmy oczom moim ukazał się zadziwiający widok: oto w miejscu, gdzie zazwyczaj swobodnie mogło przebywać co najwyżej kilka osób, teraz całe wnętrze wypełniała kłębiąca się ciżba. Nie sposób było w niej rozpoznać kogokolwiek. Nie zwrócono, więc również i na nas uwagi.
Joachim z wyciągniętą przed siebie ręką brnął przez ten rozszemrany tłum do pomieszczenia następnego, obszerniejszego jakby, lecz zatłoczonego nie mniej, niż poprzednie. W pewnej chwili straciłem orientację: nie wiedziałem dokąd, ani gdzie zmierzamy. Wprawdzie z kluczenia przez następne pomieszczenia mogłem wnosić, że ciągle jeszcze jesteśmy na strychu, to jednak chwilami wydawało mi się, iż Joachim zachowuje się tak, jakby chciał zatrzeć za sobą ślady swej obecności. Dopiero wtedy, gdy ujrzeliśmy szeroko rozwarte drzwi wiodące wprost na obszerny balkon uspokoił się, podszedł do poręczy i z ulgą odetchnął.
Staliśmy w milczeniu sycąc wzrok nieskończonym krajobrazem wypogodzonego nieba. Pod nami – niby w rozległej dolinie krzepnącego wieczoru – rozciągały się rozchwiane wiatrem, bezbrzeżne rzeki świerków. Ciepłe podmuchy nadciągały wprost od morza, które od tej strony dachu było niewidoczne. Czuliśmy jednak jego łagodny oddech przesycony zapachem alg, słyszeliśmy uderzenia lekko wzburzonych fal na wyziębłych plażach. Las ożywiony wiatrem zdawał się odpływać w pozahoryzontalne przestrzenie. Niebo tylko trwało ciche, uspokojone, bez najmniejszego zamglenia, czy chmury: jak gdyby przygotowane do tego, co miało na nim wydarzyć się za kilka godzin. Gwiazdy coraz gęstsze i wyraźniejsze wyroiły się jasnymi obłokami.
Joachim dotąd milczący, uspokojony wiatrem znad morza nie zwracał uwagi na kłębiącą się poza nim, w czeluściach strychu, ciżbę mocującą się z oknami i na głucho zabitymi drzwiami do takich jak nasz balkonów.
Wyciągnąwszy ręce w głąb nieba zaczął nazywać gwiazdy, łączyć je w konstelacje, objaśniać ich zwyczaje i czas odkrycia. Bez trudu odnajdywał wśród gwiezdnej zamieci ledwo tlące się słabym ogniem punkty. Nadawał im nazwy, mówił o każdym niemal bez końca coraz to przytaczając nazwiska ich odkrywców, mianując każdego prawie stwórcą nowego świata. Coraz to podchodził do lunety: przecierał szkła, regulował ostrość i kierował jej oko w znane tylko sobie otchłanie Kosmosu. Wyczarowywał z przepastnych głębin mgławice i gwiazdy dotychczas niedostrzegalne. Niekiedy na długie chwile ogarniało go milczenie. Nie odkrywając oka od lunety śledził jakąś nieosiągalną, bez szkieł, gwiazdę. Wydawał mi się wtedy jak gdyby nieobecny, zapominał o wszystkim: nawet nie drażnił go szum rozmów i głośne pokrzykiwania tych, którzy wyważywszy okna i drzwi wdrapywali się na sam kraniec dachu.
Po długich chwilach rozciągających się na minuty bez końca, po kwadransach, które wydawały się niemal wiecznością odchodził od lunety ze wzrokiem rozostrzonym zapatrzeniem w Nieskończoność i stał prawie nie widzący, ogłuchły, z rękami splecionymi. Powracał do rzeczywistości, lecz byłem pewny, że nawet pożar Pałacyku nie zdołałby wytrącić go z nastroju jakiemu powoli się poddawał. Myślami błądził wśród gwiazd, chociaż w rozmowie ze mną powrócił już na Ziemię. W swojej opowieści wiódł mnie z gwiazdy na gwiazdę, z planety na planetę, z jednego obszaru nieba w drugi, tak jakby na przebycie tych odległości nie trzeba było więcej czasu, niż na powiedzenie o nich kilku słów. Z najdalszych otchłani Kosmosu jednym gestem powracał na Ziemię, rękami ogarniał całą, leśną przestrzeń wokół Pałacyku. Opowiadał, że tak, jak u Szekspira niczym nie odgraniczony teatr wybiegał w naturę, tak noc Księżycowego zaćmienia ożywi natury najtajniejsze moce, a sny staną się widoczne na jawie.
W pewnej chwili nastrój przenikający te opowieści występował z ram narracji i rozpoczynaliżmy podróż na skrzydłach wyobraźni zrazu na wskroś leśnych gąszczy zanurzeni w zielony nurt wiatru i ciche kołysanie drzew, potem wzdłuż rzeki prowadzeni jej spokojnym blaskiem, docieraliśmy do Żółtego Jeziora, a stamtąd w nadziemski przestwór. Z dala, z coraz większej wysokości, widzieliśmy zatokę rozjarzoną jak wielki opal, Wenus stawała się wyraźniejsza, a jej światło tak mocne, iż w pierwszej chwili sądziliśmy, że przyćmi Księżyc.
Obok nas, na krańcach powiększającego się widnokręgu, przeciągały srebrne roje Perseid. Księżyc wynurzał się zza lasu promienny i coraz bielszy. Joachim strojąc lunetę śledził jego szybką wspinaczkę na najwyższy szczyt tej nocy, która nigdy więcej nie miała się powtórzyć. Teraz już wiedziałem, że żadna siła nie zdoła go odciągnąć od okularu lunety. Chłonął przestrzeń, szeptał do siebie jakieś słowa, jak gdyby tylko te wypowiedziane przez niego miały przyśpieszyć kulminację Księżyca. Bez ustanku manewrował przy pokrętłach i śrubach: wydłużał, to znowu skracał ogniskową wiedząc, iż jest to jedyny, „fizyczny” – w tym momencie – sposób aby jak najrychlej być Tam, po drugiej stronie, niemal na powierzchni tego przenoszącego w transcendentalną przestrzeń satelity.
Szum na dachu podnosił się coraz większy. To uczepieni kominów, gzymsów, balustrad i dachówek szczęśliwi posiadacze lornetek z niepokojem oczekiwali na mające rozegrać się za kilkanaście chwil widowisko. Gdzieś wśród nich – lub jeszcze we wnętrzu strychu – błądziły, zapewne nie mogące dotrzeć do nas, Wanda i Sonia. Spóźniły się na umówioną godzinę, sądziły zapewne, że wystarczy przybiec w ostatnim momencie. Nie przypuszczały, że w taką noc może je zatrzymać labirynt pokoi, wąskich przejść, schodów i zatrzaśniętych drzwi. Nie pozostawało mi zatem nic innego, jak tylko udać się na poszukiwania. Znałem wszak prawie wszystkie przejścia, pokoje z balkonami, schody prowadzące do ciemnych korytarzy bez wyjścia. Spojrzałem raz jeszcze na rozjaśnione niebo: Księżyc stał cichy, coraz widniejszy, czekający jakby na zbliżający się cień Ziemi. Był więc jeszcze czas. Ledwo jednak zdążyłem zamienić kilka słów z Joachimem i zanurzyć się w cień pokoju dobiegło mnie szamotanie i czyjeś zdyszane oddechy. To Strzykwa dzierżąc w jednej ręce pękatą butelkę, a drugą ciągnąc kogoś za rękaw torował sobie drogę wśród ciemności. Rozpoznawszy mnie, a zaraz potem Joachima krzyknął coś radośnie i już w następnej chwili widziałem go triumfalnie rozpierającego się na balkonie. Tuż obok niego stał uczepiony lunety ów nie znany mi fizyk–matematyk.
W rozkołysanej ciemności pełnej napierających zewsząd i nawołujących się postaci niesposób było kogokolwiek rozpoznać. Wprawdzie bielały przede mną jakieś twarze – gdy przez otwarte na oścież okna wiatr nawiewał smugę światłości – lecz były one tak zmienione grymasem podniecenia, niepewności, a niekiedy zagubienia, iż było wątpliwe by miały należeć do kogoś poznanego już przeze mnie za dnia.
Zmierzałem do biblioteki: miejsca najbardziej obszernego na strychu i zarazem najbardziej zatłoczonego. Biblioteka Pałacyku składała się z jednego wielkiego pokoju szczelnie obstawionego przeszklonymi szafami oraz z kilku lub kilkunastu nisz–pokoików i zakamarków łączących się prawdziwym labiryntem wąskich korytarzy–przesmyków niemal w całości zastawionych rulonami starych map nieba i gwiezdnych planów.
W gęstwie foteli i stolików jakby pomnożonych przez uwijające się przy nich postacie rozpoznałem tylko Wirrsky, ch z lornetkami na szyjach. Przeglądali w licznym, krzykliwym towarzystwie – spośród którego co chwila ktoś podbiegał do okna i spoglądał w kierunku Księżyca – stare mapy zaćmień. Domyślali się zapewne jaki jest cel moich poszukiwań, bo niemal jednocześnie wskazali na najbliższe drzwi. Bez złudzeń mogłem wybrać każde sąsiednie wiedząc, że za wskazanymi Wandy i Soni nie odszukam.
Skoro spóźniających się nie spotkałem w bibliotece – pozostawały jeszcze główne korytarze. W najbliższym zastałem tylko pustkę. Siedzący na parapetach już z lornetkami uniesionymi w kierunku nieba zdawali się mnie nie dostrzegać. Nadchodził, bowiem czas najwyższy rozpoczęcia obserwacji: gdzieś od Joachimowego balkonu rozrastał się szmer z wolna ogarniający cały dach, a zaraz potem wszystkie okna i drzwi strychu.
Znalazłem się nagle na zewnątrz Pałacyku. Wiatr nieco ucichł, lecz niebawem pojąłem, że było to tylko złudzenie. Otoczyło mnie rozlewisko białego światła. Pachniało zroszoną trawą, wrzosami, ciemnością: stojącą nieruchomo za najbliższymi drzewami, nieczułą na wiatr i lekkie wibrowanie jasności. Na wskroś drzew, tuż za ciemnymi i nie poruszonymi stawami cienia rozgałęział się blask: jeszcze niczym nie zagrożony, rozrastający się i nabierający klarowności. Spojrzałem ku Księżycowi: stał rozżarzony w kulminacji najwyższej, lecz oto jego tarczę zaczął trawić ledwo dostrzegalny cień. Z głową wzniesioną – tak, aby nie przeoczyć początku zaćmienia – zapuściłem się w jedną ze świerkowych alejek, która miała zaprowadzić wprost przed mój domek. Jeszcze tam mógłbym spodziewać się Wandy i Soni.
Wąska, betonowa ścieżka, w jaką niebawem przekształciła się alejka lśniła od rosy, fosforyzowała lekką poświatą. Księżycowe światło zmieniło ją tak bardzo, że zdawało mi się jakbym szedł tamtędy pierwszy raz. Domek stał opustoszały, z otwartymi drzwiami, lecz po lornetce zapomnianej na stoliku mogłem domyślać się, iż opuszczono go w pośpiechu. Miałem już udać się na dalsze poszukiwania – następnym etapem był domek Cynthi i Klary – gdy nagle ledwo dostrzegalny mrok ogarnął najbliższą przestrzeń i niemal w tej samej chwili usłyszałem niewyraźny głos, jakby nawoływanie. Wybiegłem na werandę: Mare Crisium skrywał już cień. Ziemia coraz wyraźniejszym zarysem zaznaczała swoją obecność na Księżycowej tarczy. Głos, który mnie wzywał wydawał się skądś znajomy. Nie mogłem jednak rozpoznać jego wyraźnego brzmienia. Słyszałem swoje imię tak, jakby ktoś chciał przywołać właśnie mnie. Czyżby Wanda i Sonia przygotowały jakąś niespodziankę? – pomyślałem, gdy głos zwielokrotniony echem powtórzył się raz jeszcze.
Domek Cynthi i Klary stał również zamilkły i ciemny. Ogarnął mnie chłodny, zielonkawy cień. Zewsząd słyszałem głośne szmery, jakby poszeptywania, i od czasu do czasu ciche nawoływania roznoszone przez wiatr w najdalsze krańce lasu.
Szedłem w coraz dalsze i dalsze przestrzenie lasu. Czułem jak noc pochyla się nade mną wietrzna, rozświetlona gwiazdami, pachnąca gorzkawą wonią wrzosów. Zgubiłem drogę i ścieżkę, lecz bez przeszkód, w jarzącej się przede mną poświacie, odnajdywałem dogodne przejścia i szlaki znane chyba tylko wiatrowi i zwierzętom leśnym. Mrok ogarniał Mare Foecunditatis. Mogłem zdecydować się jeszcze na powrót, ale gdy przystanąłem na chwilę i usłyszałem, że ów głos przyzywający mnie do siebie nie milknie porzuciłem co prędzej tę myśl. Nie mogłem zabłądzić: Księżyc i gwiazdy były mi przewodnikiem.
Noc przesycona wrzosami rozszerzała się o nowe, coraz dalsze i głębsze obszary. Jawiły się przede mną świetliste południa na drogach leśnych i przydrożna polana od krańca do krańca cała we wrzosach i godziny z Kamilą, godziny bez granic, godziny uwolnione spod władzy czasu i wymykające się wspomnieniom. Szedłem zapatrzony w tamte południa i tamtą przestrzeń odnajdując na nowo miniony czas. Rozsuwały się przede mną krawędzie nie znanych obszarów tamtego lata, które dopiero z tej odległości odkrywało swe wnętrze: nie odkryte dotychczas, schowane za kurtynami podobnych do siebie dni.
Las coraz bardziej ciemny znikł nagle przysłonięty obrazami przeszłości i tylko Księżyc z cieniem na Mare Vaporum przypominał mi jeszcze, że nie przestąpiłem progu zapomnienia. Lecz oto stanąłem nad brzegiem rzeki płonącej złocistymi ogniami. Szukałem płycizny: z wolna ogarniał mnie cichy i spokojny nurt. Toń gasła powoli, lecz powierzchnia lśniła topazowymi blaskami. Spojrzałem w niebo: Mare Nubium skrywał już mrok. Wiatr zakołysał drzewami i gdy odwróciłem się ku niebu raz jeszcze… ujrzałem tylko ciemności. Nie słyszałem już głosu, który był mi przewodnikiem. – Więc ta rzeka i to miejsce miały być kresem mojej nocnej wędrówki? – stałem niedaleko ruin Zatopionego Pałacu. Nagle… ujrzałem Kamilę: miała na sobie szafirową sukienkę. Stanęła przede mną zupełnie nie zmieniona przez miesiące rozstania.
– Chciałeś zobaczyć się ze mną? – zapytała. – Więc jestem.
– Czekałem na ciebie przez ten cały czas – odparłem. – Wiedziałem, że wrócisz.
– Teraz już zostanę z tobą na zawsze. Na zawsze – słyszałem jej szept.
– Dlaczego włożyłaś tę sukienkę? – pytałem. – Nigdy przedtem jej nie wkładałaś. Nie widziałem cię w niej.
– Nie pytaj o nic. Nie pytaj – opowiedziała i w tej samej chwili poczułem dotyk jej objęć. – A teraz chodźmy stąd jak najdalej, jak najdalej od tego miejsca.
Ruszyliśmy wystygłą plażą prowadzeni ciemnym światłem fal. Kiedy oddaliliśmy się na tyle, że ruiny Zatopionego Pałacu znikły w czerwonej pomroce odlegości Kamila zatrzymała się…
– Pamiętasz, zawsze te ruiny prześladowały mnie w snach? – dostrzegłem uśmiech w jej oczach. – A teraz już nigdy tam nie wrócę nawet w snach – nagle ogarnął ją smutek. – Pamiętasz naszą pierwszą noc tutaj? A nasz pierwszy spacer z Wenus tak jasną, że świeciła prawie jak Księżyc? A nasze pierwsze spotkanie? – nie dawała mi dojść do słowa. – Pamiętasz? Wszystko pamiętasz? – pytała z nie dowierzaniem.
Powoli wspinaliśmy się na zbocze wydmy. Niebawem piasek zaczął ustępować leśnej drodze zarośniętej wrzosami. Poddaliśmy się jej przewodnictwu, tak jakby była to jedyna droga tej nocy przed nami. Zagłębialiśmy się coraz bardziej w labirynt ciemności.
Nasz trakt wił się w przedziwnych zakolach, obiegał leśne stawy i bajora prawie niewidoczne wśród sitowia, lecz pełne niespokojnych spojrzeń przybrzeżnych i wodnych mieszkańców zaskoczonych niespodziewanym mrokiem. Dostrzegaliśmy ich cichą obecność na wygładzonej powierzchni, a niekiedy wilgotne lśnienia wielkich, rozszerzonych przez noc oczu. Nagle – gdy ciemności osiągnęły punkt krytyczny – powietrze rozjarzyło się białą poświatą. W kilka chwil potem Kamila stanęła przede mną z dłońmi pełnymi płynnego blasku. Krok za krokiem zaczęliśmy opuszczać się w głąb tego wymoszczonego niskim światłem traktu. Kamila przesypawszy owady w jedną dłoń wyciągnęła ją przed siebie i trzymała jak lampę. Wtedy ogarnęło mnie uczucie jakbym już kiedyś tamtędy szedł, ale czy to możliwe bym po raz wtóry powracał do tych samych miejsc? – myśl ta nie odstępowała mnie. – Czy to możliwe bym miał dotrzeć do samego krańca nocy? Czułem, że oto wchodzę w nie znaną mi strefę ciemności, że oświetlony trakt zamknięty ze wszech stron lasem i czarnym niebem doprowadza mnie do zapomnianej zatoki mroku.
Kamila uniosła dłoń z garstką owadów rozbłyskujących talią jasnożółtego światła. Ujrzałem jej oczy rozpromienione nadzieją.
– Wyprowadź mnie stąd, wyprowadź mnie stąd – wyszeptała – Tyle tu czekałam na ciebie i na tę noc.
Ująłem jej dłoń i szliśmy coraz dalej i dalej aż oczom naszym ukazała się lekko rozwibrowana wewnętrznym światłem przestrzeń. Ciemności zostały za nami, a droga ustąpiła białej płaszczyźnie plaży.
– Żółte Jezioro” – wyszeptała Kamila. – Jesteśmy więc u kresu naszej wędrówki?
Noc cicha i wysoka, pełna gwiazd, szeptów i ledwo słyszalnych nawoływań przyjmowała nas w swe ramiona.
Tymczasem w pobliżu, za wciąż trwającym obszarem ciemności, na wyspie Pałacyku otoczonej przez powietrzne wiry trwały obserwacje. Od czasu do czasu dobiegał nas stamtąd niesiony powolnym echem szmer rozmów. Słyszeliśmy słowa pełne zachwyru i uniesienia jak gdyby obserwowane zjawisko zaćmienia było największym i najwznioślejszym z tych, które ostatnio zdołano dostrzec. Słyszeliśmy też słowa zwątpienia i bojaźni, tak jakby ciemności miały już się nie skończyć. Wydawało się nam – kiedy gwar był wyraźniejszy i bliższy – że to drzewa, a nie mieszkańcy Pałacyku prowadzą między sobą rozmowy.
Księżyc stał niewidoczny na tle gwiazd, tylko czerwonawy poblask wskazywał miejsce jego niedawnej obecności.
Czekając na brzask raz jeszcze rozpoczęliśmy podróż do rozległych krajobrazów tej nocy otwierającej przed nami coraz to nowe obszary wspomnień. Godziny traciły swój wymiar, przestrzeń rozgałęziała się w liczne zaułki, a my owiani nurtem wiatru z wolna wymieniającym w wielkiej transfuzji zapachy lasu, jeziora i nieba szybowaliśmy do planet i gwiazd, dościgaliśmy nasz świat coraz bardziej zapadający w przeszłość.
W którejś chwili naszej podróży – cisza stała się tak wielka, że słychać było powolne odchodzenie nocy – ciemność jakby pobladła: to cień Ziemi począł zsuwać się z Księżycowej tarczy.
Ocknąłem się niby z długiego snu. Byłem sam. W narastającej poświacie widziałem jak znika postać Kamili. Tylko jej głos wciąż przyzywał mnie do siebie.