(Z Jednorożcem i mgławicą Rozety w tle)
Dopiero tu – nad zatoką – jest więcej spokoju.
I znacznie mniej ludzi:
gdzie indziej narzucających
swoją męczącą obecność, swoją zachłanność życia…
I swoje cierpienia tak,
jakby nic innego nie było tylko prócz ich bólu.
I właśnie – ich istnienia.
A i tutaj mijamy się z daleka… Z bliska
– nic nieznaczącym „dzień dobry”. W windzie –
rozmawiamy o pogodzie
lub o… psach. O spacerach z nimi.
A potem wracamy do mieszkań-samotni.
I siedzimy w nich jak w dziuplach
wystawiani na sztych wichrów, burzy albo śnieżyc.
Z dziewiątego piętra można dostrzec
jak ludzkie mrowie przesypuje się bez końca.
I zawsze tymi samymi, od lat niezmiennymi ścieżkami.
I nie można zobaczyć żadnych zmian, ani przeżyć.
I ani jednego celu… Chyba,
że z poziomu ich wzroku: aby tylko przeżyć
jeszcze do następnego dnia. Do najbliższego…
świtu. Albowiem każde spojrzenie
– ponad widnokres – budzi… lęk metafizyczny.
I wznieca tę jedną, jedyną pewność,
że nasze trwanie zaczyna się i kończy wśród obcych,
wrogich nawzajem sobie ludzi.
Bo przecież nie Tam, wśród planet.
Czy na tej – pod lasem – ośnieżonej łące,
która oddycha szeroko
(pospołu z zatoką, pod otwartym przestworem)
zmrożonym, błękitnym powietrzem.
Wystarczy tylko wiedzieć
(albo unieść głowę znad tego,
co będzie jutro lub co było wczoraj),
że właśnie między gwiazdozbiorem
Małego Psa, Oriona i Wielkiego Psa
błyszczy konstelacja Jednorożca,
przez który Droga Mleczna przechodzi.
I równik niebieski… A tuż obok – mgławica Rozety.
Jedna z najpiękniejszych mgławic
na firmamencie północnym. A przecież całe życie
jesteśmy pod nimi: rozmawiamy,
jeździmy w dalsze lub bliższe podróże…
Nie wiedząc o gwiazdach nic. Albo prawie nic.
Niekiedy zastanawia nas mały,
ledwo widoczny obłok na zimowym niebie.
I wówczas nie wiemy: czy to może oddech
– bo taki dziś mróz – Tego, który Tam jednak jest?
Ale szybko zamykamy się w czeluściach
wilgotnych, naszych nietrwałych wnętrz.
1994 r.