„Jak chłopy umierają, to nie będzie wojny” – zapamiętałem to powiedzenie, gdzieś usłyszane w dzieciństwie. Mój Brat Henryk przeżył zaledwie 58 lat, Szwagier Sławek – 49, w przedostatni dzień 2012 r. umarł w Malborku mój dobry znajomy i przyjaciel Wawrzek czyli Wawrzyniec Zamkowski przeżywszy również 58 lat. A tu kilka dni temu dowiedziałem się, że umarł Andrzej Żurowski, któremu jeszcze trochę brakowało do siedemdziesiątki.
Zarówno o Wawrzku jak i Andrzeju mam jak najlepsze wspomnienia. Wawrzek: muzyk, dyrygent, spirytus movens życia muzycznego, chóralnego i kulturalnego w Malborku. Andrzej także bardzo wiele dobrego uczynił dla literatów w Gdańsku, czego mu się nie pamięta podkreślając, że był nade wszystko teatrologiem.
Obawiam się jednak, że zarówno Andrzej jak i Wawrzek zostaną bardzo szybko, niestety, zapomniani. Tak jak w Gdańsku nikt nie pamięta ani o Mietku Czychowskim (1931–1996), o Bolesławie Facu (1929–2000), a zwłaszcza Zbigniewie Żakiewiczu (1933–2010) oraz Staszku Gostkowskim (1948–2000) by wspomnieć tylko o tych pisarzach, z którymi się przyjaźniłem.
Jakże dba jednak o zmarłych artystach, o zmarłych pisarzach Gorzów Wielkopolski. Miasto to poznałem bliżej dzięki mojemu Bratu Henrykowi, który po studiach otrzymał stypendium, i mieszkanie, w Gorzowie. W tym mieście osiedlił się, założył rodzinę i tam też jest pochowany. Przyjeżdżałem do Brata, do Gorzowa Wielkopolskiego, dość często w latach 1975–1981 ubiegłego wieku. Byłem wtedy już po dwóch wydanych książkach, spełniałem zatem warunki przyjęcia do ówczesnego Związku Literatów Polskich, co też niebawem zostało sformalizowane. Poznałem wówczas, nie pamiętam w jakich okolicznościach, Zdzisława Morawskiego (1926–1992), Księcia Poetów Gorzowa Wielkopolskiego. Nie wiedziałem z początku jak do niego, owianego przecież gorzowską sławą, mam się zwracać. Kiedy próbowałem… „mistrzu”, uśmiechnął się i powiedział: „wystarczy: panie Zdzisławie”. I tak też do niego zwracałem się ilekroć tylko zawitałem w Gorzowie. Słyszałem, że Pan Zdzisław jest, w stosunku do literatów, bardzo wymagający. Mnie jednak przyjął bardzo ciepło i życzliwie. Umawialiśmy się wielokrotnie na rozmowy w empiku przy słynnym stoliku numer 1. Pan Zdzisław drukował moje utwory w miejscowej prasie, zaproponował także abym był tym „szóstym” członkiem Oddziału Gorzowskiego Związku Literatów Polskich. (Już dzisiaj dokładnie nie pamiętam czy do utworzenia oddziału trzeba było sześciu, czy też ośmiu członków spełniających warunki formalne do utworzenia oddziału?). W każdym razie byłem tym jeszcze jednym „brakującym członkiem” do formalnego utworzenia oddziału ZLP w Gorzowie Wielkopolskim. Mnie wtedy jednak „kusił” Elbląg, który miał swoje województwo (byłem wówczas mieszkańcem Malborka), a także Gdańsk z bardzo dynamicznym środowiskiem literackim, a zwłaszcza młodoliterackim. Pan Zdzisław postawił wtedy argument nie do odrzucenia tzn. spełnił marzenie tamtych czasów, czyli… „wystarał” u władz mieszkanie gotowe do zasiedlenia. Wprawdzie była to „tylko” kawalerka i na dziesiątym piętrze wieżowca, ale mimo to spełnienie marzenia o własnym kącie. Ja wtedy już jednak coraz bardziej byłem zapatrzony na Gdańsk, w którym poznałem przyszłą żonę i gdzie ostatecznie zatrzymał mnie stan wojenny. Bywałem potem jeszcze po wielokroć w Gorzowie, ale na stałe już mieszkałem w Gdańsku.
Zdzisław Morawski (1926-1992)
To także w tamtych latach (1975–1981) podczas wędrówek literacko-kulturalnych po Gorzowie spotkałem Kazimierza Furmana (1949–2009). Kazik z początku wydawał mi trochę jakby onieśmielony, jakby nieco zagubiony, ale wiedział kim jest i czego chce. Zazdrościł mi ukończonej polonistyki, a także Gdańska i ówczesnego, gdańskiego „boomu poetyckiego”, chociaż ja, jako autor dwóch prozatorskich książek, raczej się do owego „boomu” nie zaliczałem. (Zupełnie inna kwestia, że moja proza od początku tak naprawdę była… poezją. Na co zresztą zwróciła uwagę red. Regina Witkowska w recenzji o moich debiutanckich książkach).
Wracając jednak do Kazika to jego postawa artystyczna, świadomości, że jest poetą i chce się w tym zajęciu realizować bardzo nas do siebie zbliżyły. Kazik bardzo szanował Zdzisława Morawskiego, czuł się jego, trochę niesfornym, uczniem. Nie widziałem u niego owej drapieżności, zaistnienia za wszelką cenę, czy dążenia do „sławy” tak przecież charakterystycznych działań u wielu ówczesnych młodych poetów, którym po „sukcesie” na jakimś prowincjonalnym konkursie poetyckim od razu woda sodowa uderzała do głowy. Kazik chciał być poetą i swoje powołanie poetyckie realizował w swój konsekwentny sposób. Był niewątpliwe poetą miasta, w którym żył, a nade wszystko tworzył, za co został doceniony nie tylko licznymi nagrodami, ale, po przedwczesnej śmierci, także miejscem spoczynku w alei zasłużonych, popiersiem (czy też nawet pomnikiem), licznymi oznakami szacunku i pamięci.
Aż „zazdrość bierze”, że w Gorzowie Wielkopolskim jest pamiętany i Kazimierz Furman, i Zdzisław Morawski. W Gdańsku o naszych literatach: o najlepszym prozaiku Zbigniewie Żakiewiczu, o poecie Staszku Gostkowskim – nikt już nie pamięta.
10 stycznia 2013 r.