„W czasach Perkinsa dobra redakcja mogła sprawić,
że książka stawała się bestsellerem.
Dziś paradoksalnie rozmaite polskie bestsellery
sprawiają wrażenie niezredagowanych”.
Niewidzialna ręka Justyna Sobolewska
W jakąś niedzielę wracając z Malborka, po odwiedzinach u mojej Mamy słuchałem w samochodzie radia. Była to audycja poświęcona Krzysztofowi Zanussiemu, którego słuchałem z największą przyjemnością, ponieważ nie tylko wie, co mówi, ale nade wszystko pięknie mówi po polsku. Mogliby z niego brać przykład niektórzy politycy, którzy mówią, lecz nie myślą, a poza tym mówią w taki sposób, że trudno zrozumieć, o co im chodzi. Najczęściej bowiem jest to jakiś bełkot.
Od jakiegoś czasu bezustannie powtarzam, że ważne jest nie tylko Co, ale także Jak się mówi. Dlatego tak bardzo ujął mnie wtedy Zanussi.
W pewnym momencie redaktor prowadzący audycję powiedział: „ale pan nie lubi ludzi”. Zanussi natychmiast odpowiedział: „Lubię ludzi, ale się ich boję.” Bardzo mi się te słowa spodobały, ponieważ ja także lubię ludzi, ale się ich boję. Wystarczy bowiem wyjść z mieszkania, a od razu można natrafić na absurdy lub agresywne zachowania.
Oto idę sobie spokojnie do tramwaju, a nagle skądś wjeżdża z impetem na rowerze jakiś młodzieniec i, chociaż ma wyraźnie oznaczoną ścieżkę rowerową po drugiej stronie ulicy, jedzie wprost na mnie. Uskakuję dosłownie w ostatniej chwili.
Oto chociaż jest maj i dawno minął czas ścinki drzew, „na chama” obcięto zdrowy konar drzewa, na moim prawie bezdrzewnym osiedlu. A gdyby tak obciąć rękę temu, kto to zrobił lub kto zlecił taką bezmyślność.
Nadjeżdża tramwaj. Prawie wszyscy klikają w telefonach lub prowadzą wrzaskliwe rozmowy. Miejsca dla inwalidów, oczywiście, zajęte. Wchodzi starszy pan z białą laską. Nikt! Nikt nie ustąpił mu miejsca.
Przychodnia lekarska. Wiadomo: zaduch, chociaż to maj okna zamknięte „na zaparte” i, jak zawsze, tłum pacjentów. Mówię głośno „dzień dobry” i pytam: „kto z państwa jest ostatni w kolejce”, po czym siadam i czekam. Nagle pojawia się jakaś paniusia i z miejsca oświadcza „ja na godz. 11.30, zaraz wchodzę”. Nie obchodzi jej, że ludzie z wcześniejszych godzin także czekają. Wpycha się jednak „na chama”, ponieważ jest „jej godzina”. Kiedy sytuacja zaczyna się powtarzać spokojnie mówię takiemu pacjentowi: „a dzień dobry gdzie?”. Natychmiast słyszę: „ale ja jestem bardzo cierpiąca”. Odpowiadam: „nic mnie pani ani cierpienia, ani choroby nie obchodzą” i spokojnie, ale zdecydowanie wypycham z drzwi do gabinetu lekarskiego bezczelną „chorą”. W dwie godziny później spotykam ją przypadkowo w galerii handlowej jak zdrowiusieńka biega po sklepach.
A poza tym jacy autorzy, takie książki. Niedawno czytałem w jednym z tygodników, że teraz książki wychodzą niezredagowane. W wydawnictwach nie ma działów redakcji, a za to niewyobrażalnie rozrosły się działy promocji. Stąd też aż tyle „bestsellerów” w księgarniach. Dlatego też bardzo wiele książek odkładam, ponieważ nie dosyć, że są nudne, to na domiar złego nie widać w nich śladu ręki redaktora.
No a czasopisma, zwłaszcza tygodniki. Czy ktokolwiek czyta te teksty przed drukiem? Oto w jednym z tygodników (tytuł czasopisma, nazwisko autora i tytuł publikacji wolałbym przemilczeć) znany redaktor tak pisze o monarchii w Norwegii, w tym o królu Olafie:
„Kolo skoczni w Holmenkollen, podmiejskiej dzielnicy Oslo, jest nawet pomnik zmarłego króla Olafa na nartach ze swym ulubionym pudlem, który szusował na biegówkach po okolicznych lasach z jednym ochroniarzem”.
To musiał być ciekawy widok pudla szusującego na biegówkach.
23 maja 2017 r.
Ps. M.L. poradził mi abym na bezsenność czytał… bajki. Sięgnąłem więc po W 80 dni dookoła świata Juliusza Verne’a (1828-1905).
Wydanie z 1985 r. Książka oczywiście się rozsypuje już przy pierwszej lekturze. Tak jednak wtedy wydawano książki, że były one jednorazowego użytku. Przerażająca ilość zdań zaczynających się od „Ale…” oraz, nie wiedzieć po co, „archaizmy”: „zeń”, „przeto”, „snadź”, „boć”, „nań”, „doń” itd. Nazwisko tłumacza chciałbym zatem przemilczeć.
Od razu jednak nabrałem apetytu na adaptację filmową tej powieści, czyli Around the World in Eighty Days, 1956 r., 175 min., reż. Michael Anderson, muzyka Victor Young. Pamiętam zachwyty nad tym pięciooscarowym filmem. Oglądałem go w Gdańskim kinie „Panorama” na największym ekranie w Polsce. I jakoś wtedy nie raziły mnie ani projekcje tylne, ani makiety itd.
A teraz? Cóż, trzymam go w swojej domowej filmotece już tylko ze względu na sentymentalne wspomnienia. Zachwyca tak wtedy jak i dziś muzyka Victora Younga.