Motto:
„Co tutaj opowiadam, poezją, zgoda, nie jest.
Bo wiersze wolno pisać rzadko i niechętnie,
pod nieznośnym przymusem i tylko z nadzieją
że dobre, nie złe duchy, mają w nas instrument”.
Czesław Miłosz Ars Poetica?
W telewizji straszą, że będzie sto tysięcy zakażeń dziennie (dziennie!). Już teraz w mojej dzielnicy jest pusto, natomiast gdy któregoś dnia jechałem taksówką ludzi „na mieście” także nie widać. Za to ruch samochodowo-taksówkowy jest wyraźnie wzmożony. Piąta zatem fala prawdziwej, czy tez istniejącej w telewizji pandemii. W mojej dzielnicy nie widać wzmożonego ruchu ani karetek pogotowania, ani tym bardziej karawanów i pogrzebów. Co więc się dzieje? Ludziska znienacka powymierali, czy też siedzą powyszczepiani którąś tam dawką po domach? Taksówkarz, z którym jechałem oznajmia, że „się szczepił” (z czym się szczepił?) „a rodzina, panie, po trzech dawkach się pochorowała”.
Znajomy, który coś miał kupić „w spożywce” w centrum handlowym nie miał gdzie zaparkować samochodu. Okazało się bowiem, że tłumy ludzi nie tylko spacerują/odwiedzają nie wiadomo po co (bez, oczywiście, maseczek) owe centrum handlowe, ale także inny tłum stał w przeogromnym ogonku do któregoś tam szczepienia.
Jak to zatem jest: wiele osób zaszczepiło się podwójną, a nawet potrójną dawką a jednak chorują. A poza tym ten strach ludzi (zwłaszcza starszych) przed śmiercią. Przecież i tak wszyscy (wszyscy!) prędzej, czy później umrą. Nie rozumiem: z jednej strony ludziska strasznie, ależ to strasznie narzekają. A z drugiej strony czepiają się tego tu życia z nadzieją, że może być lepiej. Nie będzie. Odejdą jedni, przyjdą drudzy i nic się nie zmieni na lepsze.
Czasami myślę sobie – szczególnie przez zaśnięciem, które w końcu przychodzi – jaki ten świat jest piękny, gdyby nie ludzie, którzy potrafią wszystko tylko zniszczyć, jeden drugiego upodlić, poniżyć, podeptać. Być może o wrednej naturze ludzkiej napiszę w następnym zapisku.
Mimo, że jestem ozdrowieńcem unikam wszelkich zgromadzeń ludzkich. Nie jeżdżę poza tym autobusami, tramwajami itd., książki wypożyczam przez m.in. „książkomat”, a co tylko mogę zamawiam przez Internet.
Ostatnio zaopatrzyłem się m.in. w Antologię poezji polskiej na obczyźnie wydaną w 2002 r. przez Spółdzielnię Wydawniczą „Czytelnik” w Warszawie i Polski Fundusz Wydawniczy w Toronto.
Sądziłem, że znajdę w tej Antologii moc poezji. Nie znalazłem jej – ku swojemu wielkiemu rozczarowaniu – prawie wcale. Z największą bowiem przyjemnością czytałem Czesława Miłosza, Stanisława Balińskiego, Jana Lechonia, Kazimierza Wierzyńskiego, Antoniego Słonimskiego, Marię Pawlikowską-Jasnorzeską itd. Jaki to jednak poeta „obczyźniany”… Adam Zagajewski, czy Jerzy Putrament? A poza tym co to za poeta… Witold Gombrowicz?
A pozostali? Nie wiem: albo ja mam zbyt wielkie oczekiwania wobec poezji, albo poziom współczesnej twórczości poetyckiej jest tak niski, że niemal wszystko, co napisze ktoś uważający się za poetę jest poezją, a raczej… „poezją”.
Niech mi ktoś powie po co komu jest taka oto „poezja” jak np. Bolesława Taborskiego Ranki w Edynburgu, Ranek I:
„słońce lato stulecia wietrzyk (zefirek) od morza / wieje ot tak sobie bez patosu żeromszczyzny / na łące człowieczek przycupnął w swe indyjskie / (czytaj: babie) lato może to ostatni (mazur?) / raz to przycupnięcie pod niebem przedziwnym / bo bez chmur jeszcze a drugi człowieczek / stary tutejszy przysiadł na chwilę na ławce / spragniony rozmowy i piwa po które tędy człapie / a choć człek pierwszy bardzo pragnie samotności / w krótkiej chwili wytchnienia na starej drodze życia / (w odróżnieniu od nowej – tej z mów weselnych) – / trzeba uprzejmie zamienić z drugim słów parę…”;
albo Jana Darowskiego Moje, święcone:
„Średnie jajo / ledwo wyjęte spod czarnego ogona / z nieujawnionym jeszcze żółtkiem słońca: / zaskorupienie w śnie // Oto do czego oblizuje się / oblizuje się / (choć Mercator pokazuje dobitnie / że dla wszystkich nie starczy) / wołam litwo ojczyzno // O jaje / pomalowane na pstrą kraszankę / wódką święcone / co w twoim wnętrzu / jaki pazur?…”;
lub Jana Leszcza Z notatek Guliwera:
„dopłynąłem / szczęśliwie / do wyspy // śpię / budzę się / odżywiam się korzonkami / wymiotuję // ale jakaż to ulga / myśleć o sobie / w oderwaniu od rzeczywistości / która rozbiła się / w katastrofie okrętu”;
czy „obczyźnianego” Adama Zagajewskiego Requiem dla żyjących:
„Radość minionej chwili zamienia się / szybko w czarny kaptur z otworami / na oczy, usta, język i żal. Żale. / Żyjący wciąż zajęci są / żegnaniem odchodzących dni, / które przypominają naświetlony, lecz nigdy nie wywołany film. / Żyjący żyją tak lekkomyślnie, tak niedbale, / że zmarli nie posiadają się ze zdumienia. / Śmieją się smutno i wykrzykują, ach, dzieci, / i my byliśmy tacy sami. Tacy sami. / Kwitły akacje. / Słowiki gwizdały w gałęziach, nad nami”.
Ani cienia poezji, ani jakiegokolwiek sensu. I pomyśleć, że Zagajewski był szykowany do Nobla. Koń by się uśmiał.
Dla przeciwwagi powinienem zacytować wiersze np. Jan Lechonia. Bo w takiej oto zwrotce z Sarabandy dla Wandy Landowskiej jest więcej poezji niż we wszystkich wierszach Adama Zagajewskiego:
„Patrz! Na wieko klawesynu srebrny kwiat akacja strąca,
Śpi w śnie srebrnym pogrążona, rozmarzona Wenus drżąca.
Co się tobie przypomina pod tych kwiatów wonną chmurą,
Gdy akacja się nagina nad kościaną klawiaturą?”.
Jeśli zatem nie poezja, nie literatura, to może by tak film, wszakże jestem starym kinofilem. Tu jednakże straszliwa posucha. Na Netfliksie coraz gorzej. „Cykają” bowiem od czasu jakiś film czy serial, przeważnie kręcony z ręki, czyli nie do oglądania.
Niezły byłby obraz Monachium: W obliczu wojny (Munich – The Edge of War – 2021), 123 min., reż. Christian Schwochow, gdyby nie to machanie kamerą, czyli kręcenie z ręki i aktor zupełnie niepodobny do Hitlera.
Ratuję się zatem moją domową filmoteką, a więc filmy moich ulubionych reżyserów tj. m.in. Clinta Eastwooda, Petera Weira, Sydneya Pollacka.
Uwielbiam Harrisona Forda. (Ktoś od razu wytknie mi, że to przecież… Żyd. Dla mnie Ford to nade wszystko świetny aktor.) Po raz kolejny zatem odświeżam sobie Zagubione serca (Radom Hearts – 1999), 133 min., reż Sydney Pollack (1934-2008). Żadne tam arcydzieło, ale bardzo podobają mi się tak zagrane i wyreżyserowane filmy. Nade wszystko ciekawa fabuła według powieści Warrena Adlera (1927-2019). Znakomicie dobrani aktorzy: Ford jako zwalisty, ciężki, zawzięty, lecz bardzo bystry sierżant William „Dutch” Van Den Broeck i jako Kay Chandler grająca tylko bardzo subtelną twarzą (ponieważ nie ma ani biustu ani pupy) Kristin Scott Thomas. Film o uczuciach, o miłości, ale jak zagrany, jak zrobiony. Ci wszyscy współcześni „realizatorzy”, którzy serwują wulgarny seks już w pierwszej scenie, mogliby się uczyć jak robić filmy o miłości od Sydneya Pollacka.
Ktoś na któreś tam moje urodziny kupił mi dwa pakiety filmów z Marilyn Monroe. Nie przepadam za tą aktorką (Gregory Peck uważał ją za beztalencie i nie chciał z nią grać), ale obejrzałem – ponieważ jest karnawał – m.in. Nie ma jak show (There’s No Business Like Show Business – 1954), 117 min., reż Walter Lang. Rzeczywiście Monroe w tym filmie ma swoje „pięć minut”, ale gwiazdami tego obrazu są: Donald O’Connor jako Tim Donahue, a zwłaszcza Mitzi Gaynor jako Kathy Donahue. Właściwie Mitzi Gaynor powinienem poświęcić cały tekst, bo jest to niezwykle utalentowana i tancerka, i aktorka, która także potrafi śpiewać. Jej taniec to jest właśnie… Poezja.
Zapisek ten kończę zatem z otuchą: dnia już przybyło z godzinę, aby tylko wytrwać do wiosny, może „przewali się” ta cała epidemia.
19-23 stycznia 2022 r.