Zapisek zadedykowany Andrzejowi Alickiemu,
Koledze ze studiów polonistycznych na
Uniwersytecie Mikołaja Kopernika w Toruniu.
„Zaiste, to dosyć dziwne” – pomyślałem – gdy nie było ani jednej reakcji na mój zapisek o książce o Profesorze Arturze Hutnikiewiczu. Tak to jednak już jest, że jeśli napiszę pozytywną recenzję, opinię itd., o jakiejś książce, to nie mam żadnego odzewu. Nawet zdawkowego „dziękuję”, ze strony autora zrecenzowanej książki. Nie daj Boże jednak, gdy napiszę kilka zdań „od siebie”, czyli skrytykuję albo zacznę „się czepiać”. Ooo, wtedy od razu odzywają się cale hordy zazwyczaj wielbicielek autora/autorki (bo teraz jest czas… pisarek) i wówczas mało klamskania kłami, mało najniewybredniejszych wyzwisk, mało głupot pisanych pośpiesznie pod moim adresem, itd.
Co do książki o Profesorze Hutnikiewiczu, to: albo te moje zapiski mają zbyt mały zasięg (ale – jak wyżej – hordy klamskaczy kłami czekają tylko na moje potknięcie), albo o Profesorze już (prawie) nikt nie pamięta, albo (czyżby?) już uczniowie Profesora… powymierali?
I tu od razu przyszła mi na myśl smutna konstatacja: dopóki żyjemy, dopóki tworzymy, dopóty ktoś o nas pamięta. A kiedy już umieramy, to albo ktoś gdzieś kiedyś coś bąknie, albo i napisze jakąś książczynę wspomnieniową. A tak zalega cisza. I zapomnienie.

Dlatego też zastanowiła mnie wiadomość, którą otrzymałem od mojego uniwersyteckiego kolegi Andrzeja Alickiego, że Dzienniki Profesora Hutnikiewicza póki co nie mogą być opublikowane, ponieważ – według potencjalnego wydawcy – są za bardzo… konserwatywne.
Albowiem z Andrzejem Alickim utrzymujemy kontakt już (a może dopiero) pięćdziesiąt siedem(!) lat. (Tak, jestem dziadersem. A co? Powspominać nie wolno? Kto nie chce, niech nie czyta).
Bo zanim zdecydowałem się zdawać w 1968 r. na polonistykę Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu, przedtem DS nr 2 przy ul. Mickiewicza już wielokrotnie odwiedzałem. Nie dziwiły mnie więc pokoje sześcioosobowe. Dobrze także się czułem w pokoju ośmioosobowym, z piętrowymi łóżkami, gdzie w DS nr 3, przy ul. Moniuszki mieszkałem podczas egzaminów wstępnych.
Po przyjeździe już na studia, przy końcu września 1968 r., otrzymałem pokój właśnie w DS nr 2. Był to pokój na pierwszym piętrze, drugi od końca korytarza (od strony wschodniej). Kiedy do niego wszedłem, zauważyłem: dwa piętrowe łóżka po lewej stronie i cztery piętrowe łóżka po prawej stronie. Byłem pierwszym mieszkańcem. Przestawiłem zatem szafę z lewej strony, z kąta, na lewą ścianę. Zamiotłem jakieś potłuczone szkło, po czym zająłem górne, piętrowe łózko po lewej stronie. Po jakimś czasie zaczęli pojawiać się kolejni „współspacze”, a więc: dolne łóżko „pode mną” zajął właśnie Andrzej Alicki. Natomiast po prawej stronie na dole było miejsce Adama W. (zwanego „adziósiem”, o którym można by opowiedzieć sporo anegdot, ale to może przy okazji). Nad Adamem W. zajął miejsce Jerzy K. A tuż przy drzwiach na dole było miejsce Ryszarda K. (potem, jak się okazało, działacza opozycyjnego), a nad Ryśkiem umościł się Witek Kosznik. To Andrzej był autorem następującej anegdotki. Poloniści są na ogół niezbyt wysportowani. Kiedyś jednak graliśmy na zajęciach wychowania fizycznego w koszykówkę, Witkowi wyraźnie najlepiej szło i Andrzej wtedy powiedział: „Z Witka jest niezły Kosznik”).
Nie chciałbym tu ujawniać nazwisk wszystkich moich kolegów z pokoju, bo być może by sobie tego nie życzyli. Zrobiłem tylko wyjątek dla Witka Kosznika, bo inaczej ta anegdotka o grze w kosza nie miałaby sensu.
W tym pokoju sześcioosobowym mnie, osobiście, mieszkało się wybornie, mimo że wtedy wszędzie można było palić i wszystko było przesiąknięte tytoniowym dymem. Łazienka na piętrze była wspólna, więc można się domyśleć jaka wczesnym rankiem panowała tam atmosfera.
Oprócz garstki polonistów (na pierwszy rok przyjęto 110 pań i 10 mężczyzn) na pierwszym piętrze mieszkali również pierwszoroczniacy z prawa. Dlaczego o tym wspominam? Bo na wyższych piętrach mieszkały studentki starszych lat. A prawnicy mieli niekiedy tę fantazję, że np. na golasa, tylko namydliwszy się, lubili co poniektórzy niby przypadkiem przechodzić w okolicy schodów, gdy dziewczęta właśnie schodziły na zajęcia. Trzeba było usłyszeć te „achy”, czy też „ochy” pań, nie wiadomo, czy podziwu, czy też przerażenia.
Do stołówki mieliśmy przysłowiowe dwa kroki. Biblioteka Uniwersytecka mieściła się także w pobliżu, tj. przy ul. Chopina 12/18. Na zajęcia do Collegium Maius mieliśmy „rzut beretem”. Studiowało mi się zatem przez dwa pierwsze miesiące wybornie. Aż tu bodajże przy końcu listopada, poprzedzona różnymi plotkami, gruchnęła wiadomość, że w miasteczku uniwersyteckim na Bielanach, po oddaniu do użytku żeńskiego DS nr 7, jest otwierany męski DS nr 8., dokąd mamy się przenosić. Warunki mieszkaniowe miały być w tych nowych akademikach bez porównania lepsze niż te w DS nr 2, bo tzw. „węzły mieszkaniowe” składały się z dwóch pokoi dwuosobowych i dwu trzyosobowych.
Dziś już nie pamiętam jak to się stało, że przyszli do mnie historycy i ponieważ zauważali, że jestem „spokojny i się uczę”, zaproponowali mi mieszkanie w swoim węźle w pokoju dwuosobowym z nieznanym mi polonistą Czesławem Sz. Bardzo szybko jednak okazało się, że ów Czesio, jak go nazywaliśmy, okazał się nie tylko kujonem, mrukiem, ale także dziwakiem. Mieszkanie z nim to była mordęga. (W ogóle najgorszą stroną studiów byli tzw. współspacze. Niestety, miałem wyjątkowe „szczęście” do przeróżnych dziwaków, o których być może jeszcze kiedyś napiszę). Gdybym wtedy zamieszkał w dwójce, czy nawet w trójce właśnie z Andrzejem Alickim, na pewno moje studia miałyby zupełnie inny, na pewno lepszy, przebieg.
Co do samych studiów, a nade wszystko nauczycieli akademickich, do wiadomo, że jednych się lubi, drugich nie, a pozostali są obojętni. Zapewne i inni studiujący w tym czasie polonistykę na UMK, mieli podobne doznania jak i ja, tak że – toutes proportions gardées – lubiliśmy się nawzajem z nauczycielami, a na pewno była ta jakaś nić porozumienia, sympatii. Ja, osobiście, czegoś takiego doznałem ze strony np. doktora Henryka Moese (u którego egzamin z logiki zdałem na piątkę), dr Jacka Staszewskiego (u którego egzamin z historii polski również zdałem na piątkę) oraz doktor Antoniny Bartoszewicz (u której bardzo trudny egzamin z Romantyzmu „poszedł dobrze”).
Bardzo lubiłem przedmiot pod nazwą „ćwiczenia z historii literatury polskiej okresu Romantyzmu” prowadzone właśnie przez dr Bartoszewicz. Ćwiczenia te miały być zakończone w. wym. egzaminem z Romantyzmu.
(Tu nawiasem chciałbym wspomnieć, że Profesor Konrad Górski prowadził wówczas wykład monograficzny pt. Dramat romantyczny. Wykłady odbywały się zawsze w szczelnie wypełnionej po brzegi przez polonistów wszystkich lat sali nr V, na pierwszym piętrze.
Cóż, okazało się, że Konrad Górski taka sława, taki uczony, a jednak… poparł 13 grudnia 1981 r. Stan Wojenny, czym i Profesor Artur Hutnikiewicz był wyraźnie zbulwersowany, wręcz zniesmaczony).
Przyszedł zatem czas zdawania egzaminu z Romantyzmu. Czerwiec 1970 r. był w pierwszych dniach wyjątkowo parny, z wiszącymi jakby tuż nad ziemią chmurami. Egzamin zaczynał się 5 czerwca. Moje nazwisko jest na literę „G”, więc miałem zdawać dopiero 6 czerwca, przed południem.
Na studiach miałem taki zwyczaj, że o ile sporo zakuwałem podczas roku akademickiego, to w przeddzień egzaminu lubiłem pójść sobie do kina (wiadomo, kinofilem byłem od zawsze) a potem na długi spacer. 6 czerwca zatem ubrany jak na co dzień tzn. w obowiązujący wtedy strój jeansowy, poszedłem do Collegium Maius zobaczyć jak idzie zdawanie koleżankom i kolegom. Poza tym w porę schroniłem się przed nadchodzącym deszczem, bo właśnie nadchodziła potężna, jak się okazało, burza.
W korytarzu, przed drzwiami egzaminującej dr Bartoszewicz zastałem minorową atmosferę. Koleżanki, niesamowite kujonki, wszystkie oblały tego dnia egzamin. Wtem otwierają się drzwi, wychodzi jeszcze jedna zapłakana koleżanka i purpurowa na twarzy „Tośka” i wysapuje: – Czy jest ktoś dzisiaj z państwa, kto zda u mnie egzamin? Zapada cisza tak wielka jak atmosfera tego dnia za oknem, ale przerywana tylko pomrukami coraz bliżej nadchodzącej burzy. Nagle jej wzrok zatrzymuje się na mnie.
– A pan? Kiedy pan zdaje? – pyta mnie.
– Jutro, pani doktor – odpowiadam.
– To zapraszam – dr Bartoszewicz wskazuje gestem dłoni wejście do swojego pokoju.
– Pani doktor, ale ja jestem dzisiaj nieprzygotowany, ten strój… – pokazuję na jeansy.
– Ale jakie to ma znaczenie – odpowiada dr Bartoszewicz – zawsze przychodził pan na zajęcia elegancki, więc dzisiaj będzie po codziennemu, zapraszam…
Wchodzę, jest ciemno przed nadchodzącą burzą, na biurku pali się lampka. Ponieważ jest bardzo duszno, od ulicy jest uchylone okno, przez które wioną już coraz silniejsze podmuchy, i pomruki, nadchodzącej burzy.
Doktor Bartoszewicz siada tyłem do okna, światło lampki trochę razi mnie w oczy. Uśmiecha się, po czym z pewną obawą oglądając się za siebie, bo nagle runęła ulewa i słychać głośne uderzenia deszczu o parapet, mówi:
– Dzisiaj akurat mamy taką… „romantyczną” pogodę, to może coś pan powie o dramacie romantycznym?
Temat rzeka, można mówić, jeśli ktoś potrafi, nawet bez przygotowania. Zastanawiam się od czego by to zacząć aż tu nagle rozlega się błysk i gdzieś w pobliżu rąbnął piorun. Doktor Bartoszewicz drgnęła jakby z przestrachu, albo może z wrażenia, ja też się nieźle wystraszyłem i nieco roztrzęsiony zaczynam mówić, że dramat romantyczny zazwyczaj rozgrywała się podczas burzy itd. Słowem – jak to się mówi… popłynąłem. Gadałem co wiem, i czego nie wiem. Co było dalej? Pioruny waliły raz za razem, doktor Bartoszewicz co chwila oglądała się za siebie jakby niezdecydowana: czy zamknąć okno, czy też nie. Trwało to chyba z pół godziny, burza powoli przechodziła. Doktor Bartoszewicz miała zwyczaj, że zadawała jedno pytanie ogólne i jedno szczegółowe. Podziękowała za mój „dramat romantyczny”, po czym poprosiła abym coś powiedział na temat Historii kołka w płocie według wiarygodnych źródeł zebranej i spisanej (1860) Józefa Ignacego Kraszewskiego (1812-1887). No cóż, Kraszewskim fascynuję się dopiero od niedawna, a wtedy nawet by przez myśl nie przeszło by tego autora cokolwiek czytać. Byłem jednak zorientowany w czym rzecz, gdzieś przeczytałem streszczenia i zacząłem mówić, co wiem. W pewnym momencie doktor Bartoszewicz mi przerwała. Sięgnęła po pióro, po czym zastanowiła się przez chwilę. – „Za taką gadaninę no to »dwa«”, najwyżej »trzy«” – pomyślałem. – „Jeśli dziś nikt nie zdał…”. A tu słyszę: – bardzo dobry to byłoby za dużo. Czy pan się nie obrazi, że dzisiaj będzie tylko… dobrze? Po czym wpisuje mi piękną „czwóreczkę” pod datą szóstego czerwca 1970 r.
Wychodzę na korytarz, też pewnie przejęty i purpurowy z wrażenia i demonstruję „czwórkę”. Niedowierzanie, ale poszedł „run”, że „Jan zdał na cztery” i był to dobry początek, bo od tego momentu wszyscy, z małymi wyjątkami, zaczęli zdawać, a nawet było dwie, a może i trzy piątki.
Wyraźnie czułem, że i na ćwiczeniach i na egzaminie dr Bartoszewicz mnie lubiła, więc naturalną koleją rzeczy było, że poszedłem do niej na seminarium magisterskie. Wybrała mi piękny temat o poezji Stefana Graczyńskiego (1805-1833), przyjaciela Adama Mickiewicza (1798-1855). Stefan Garczyński był w tym czasie bardzo modny. Adam Hanuszkiewicz wystawiał wtedy w Teatrze Narodowym sztukę Garczyńskiego Wacława dzieje (1832) z Krzysztofem Kolbergerem w roli głównej. Pojechałem, oczywiście, do Warszawy. I może dlatego, że siedziałem gdzieś wysoko na drugim balkonie, a może dlatego, że Kolberger niemożebnie się wydzierał, sztuka nie podobała mi się i bardzo mnie wynudziła.
A potem zdarzył się dzień 4 lutego 1974 r. Dzień, w którym poszedłem do kina „Wolność” na film Stanleya Kubricka 2001: Odyseja Kosmiczna. Tak się tym filmem przejąłem, że przez dwa tygodnie nie mogłem dojść do siebie.
I od tego dnia wszystko w moim życiu, nie tylko studenckim, się zmieniło. Porzuciłem seminarium magisterskie u doktor Bartoszewicz i przeniosłem się na seminarium do docenta Czesława Niedzielskiego, gdyż postanowiłem pisać o Kubricku, filmie i literaturze science fiction. Doktor Bartoszewicz nigdy mi tego nie wybaczyła. A u Niedzielskiego oraz Speiny, który recenzował moją pracę magisterską (a przedtem „mocno zalazł mi za skórę”) … nigdy nie było zrozumienia. (Wtedy, podczas studiów, jakoś nie zdawałem sobie z tego sprawy, ale jakoś intuicyjnie wyczuwałem, że z partyjniakami, z lewicowcami, nigdy nie będzie mi po drodze).
Może kiedyś zanotuję jakiś zapisek o konflikcie z dr hab. Jerzym Speiną. Bo było wtedy i śmiesznie, i dramatycznie. Gdyby nie dr Jacek Staszewski, który był wtedy dziekanem do spraw studenckich, kto wie jakby to się skończyło.
Różnie potoczyły się losy absolwentów polonistyki UMK, którzy zaczynali studiować w 1968 r. polonistykę na Wydziale Humanistycznym Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu.

Andrzej Alicki został profesorem języka polskiego w szkołach średnich, a przy tym rozwijał swój talent jako znakomity artysta fotografik. Natomiast piszący twe słowa został literatem, a jego pasją od zawsze była nie tylko literatura, ale również film jako dzieło sztuki. I kreśli zatem od czasu do czasu te swoje zapiski, i jako swoistą terapię, i jako wspomnienia.
10-15 października 2025 r.
PS. Zawsze te zapiski i wspomnienia zaczynałem od opisu pogody. Tym razem jest inaczej, bo – co tu dużo ukrywać – tegoroczny październik mocno mnie zawiódł. A przecież, październik – jeśli się przydarzy ze „Złotą Polską Jesienią” – może być najpiękniejszą porą roku.
A ponieważ ten zapisek powstał z inspiracji Andrzeja Alickiego, postanowiłem te moje pisanie okrasić – za jego zgodą – zdjęciami jego autorstwa. Bo jest on nie tylko moim uniwersyteckim kolegą, nie tylko polonistą, ale również znakomitym fotografikiem; ba! artystą fotografikiem!
