„No… Jan poeto, napisz coś…” zachęcają mnie w e-mailach, SMS-ach lub telefonicznie znajomi zaniepokojeni brakiem zapisków w Dzienniku. Z jednej strony bardzo mnie cieszy czytanie tych m.in. zapisków. Po przejściu formalnym (z racji wieku) na emeryturę chciałem mieć chociaż krótki urlop i nareszcie poczuć się emerytem.
Zajmowanie się twórczością literacką to przecież nic innego niż przebywanie na urlopie, mogłoby się wydawać. W przypadku zajmowania się twórczością literacką nie ma czegoś takiego jak „emerytura”. Niektórzy, bowiem przeszli na emeryturę pisarską po napisaniu jednej, dwóch książek, ale za to dożywotnio zostali „pisarzami” lub „poetami”. Inni piszą do końca swoich dni opasłe „powieści”, wydają „liczne tomiki poetyckie” i „pies z kulawą nogą” o nich nie pamięta.
W twórczości literackiej staram się zachować… zdrowy rozsądek, jeśli „zdrowy rozsądek” może mieć coś wspólnego z jakąkolwiek twórczością. „Zdrowy rozsądek” w tym sensie by nie „tworzyć na siłę”, to znaczy nie „siedzieć po nocach” lub „nie ślęczeć nad klawiaturą kompa” albo nie „wodzić całymi dniami piórem (ołówkiem) po papierze”. Wiersze, proza… powinny przychodzić nie wiadomo kiedy, nie wiadomo skąd i – zapisywane od niechcenia. „Tworzone na siłę”, „wysiedziane” produkty literaturopodobne „zapełniaczy papieru” znajdują się w nie przebranej ilości w księgarniach, a także w bibliotekach.
A poza tym absorbuje mnie wydanie najnowszej książki. Pomysł jej wydania powstał dokładnie 2 czerwca 2011 r. podczas spaceru z M. brzegiem zatoki. M. wówczas wyszedł z propozycją wydania niewielkiej książki z obrazami malarza, którego jedną z prac zobaczył w moim mieszkaniu. Już od jakiegoś czasu co i raz rozmawiałem z W., znanym pejzażystą, na temat wydania takiej książki. Pomysł mu się spodobał, przysłał mi nawet fotografie swoich obrazów, ale było ich stanowczo za mało (chyba ze dwadzieścia, a ja potrzebowałem, aby było z czego wybrać, z setkę), a poza tym nie podpisane i nie w takiej rozdzielczości aby nadawały się do reprodukcji. Spotkałem się z W. jeszcze kilka razy. W końcu odwiedziłem go w jego „posiadłości” pod Gdańskiem. Przyjął mnie bardzo gościnnie, uraczył bimbrem, który nazywa „domorosłą whisky”, ale gdy w pewnej chwili powiedział, że „w środku na każdej kartce książki ma być mój obraz, a dookoła twoje wiersze”, wiedziałem, iż z pomysłu M. nic chyba raczej nie będzie. A kiedy jeszcze na odjezdnym dodał: „To ty, Jasiu, będziesz musiał dopilnować aby mi nie „skopali” kolory w drukarni” pomyślałem, że na pewno nie wejdę w ten projekt wydania książki wspólnie z W. No chyba, że całą rzecz przemyśli i oddzwoni. Nie oddzwonił. Już nie raz się przekonałem, że niektórzy współcześni malarze mają przewrócone w głowie zarówno na swój temat, jak i swojego malarstwa. (Za chwilę dojdę do malarzy… „dawnych” tzn. dziewiętnastowiecznych, ale ponieważ „słynę” z długich wstępów jeszcze napiszę kilka zdań).
Nadarzyła się okazja by wystąpić o grant „do województwa”. Przygotowałem wniosek, że chciałbym wydać tomik wierszy z okazji 35–lecia działalności literackiej i wydawniczej przypadającej w 2012 r. i dofinansowanie otrzymałem w wysokości… jednej piątej potrzebnej na wydanie takiej książki.
(A swoją drogą jestem ciekaw jak darczyńcy kalkulują, że na wydanie książki przeznaczają zazwyczaj niewielką część potrzebnej kwoty? Że niby kto ma dorzucić potrzebne pozostałe cztery piąte? Autor? Z czego?
Z drugiej strony przypadkiem dowiedziałem się jak to jedna ze znanych poetek otrzymała na wydanie i promocję swojego najnowszego tomika aż dziesięć tysięcy złotych. Za taką kwotę spodziewałem się i świetnych wierszy, i pięknego edytorstwa. A tymczasem została wydana marniutka zarówno pod względem artystycznym jak i edytorskim, rozsypująca się już przy pierwszej lekturze, książczyna. Jak to więc jest z tymi dofinansowaniami, czy też grantami? Od czego, od kogo to zależy?).
No cóż, trzeba cieszyć się z tego dofinansowania, które starczy na rękawy zamiast na cały garnitur i wspólnie z M. postanowiłem jednak wydać Przez chwilę. Wiersze z lat 2010–2011 oraz Wiersze nowe z 2012 r. Teraz jest tak, że autor ma nie tylko napisać książkę, postarać się o pieniądze na jej wydanie, zająć się jej opracowaniem edytorskim, redakcją, korektą, ale także zorganizowaniem promocji. A potem ktoś biorąc moją książkę do ręki pyta: „Jasiu, kto ci tak pięknie książkę wydał?” No właśnie, kto?
„Za komuny” jednak, jeśli ktoś jeszcze pamięta tamte czasy, było jednak w kwestii wydawania książek normalniej, a nawet, chyba, zwyczajnie normalnie. Do pisarza należało pisanie książek, za które otrzymywał całkiem przyzwoite honoraria. Państwo także, tzn. działające w jego imieniu instytucje kultury, organizowały m.in. promocje książek i spotkania autorskie. Teraz to autor wydaje książki i organizuje spotkania autorskie.
Nie chciałbym jednak ciągnąć tego wątku. Rzeczywistości wydawniczej jaka jest (a jest to rzeczywistość coraz bardziej absurdalniejąca) zmienić, niestety, moim zdaniem nie można. Postanowiłem, zatem skupić się na pisaniu, a także… wydawaniu oraz organizowaniu promocji książek.
Redakcją zatem najnowszej książki zajmuje się M. To także on podsunął mi myśl aby na pierwszej stronie okładki tym razem zamieścić nie zdjęcie autora, lecz reprodukcję obrazu malarskiego. Ze współpracy z W. nic nie wyszło. Trudno, jego strata. Postanowiłem, zatem poszukać obrazu, który w klimacie, nastroju, kolorystyce byłby przynajmniej zbliżony do moich wierszy. Od razu wiedziałem, że będzie to obraz któregoś z dziewiętnastowiecznych malarzy. Tylko którego, jeśli malarstwo z tamtego czasu jest… i tu naprawdę braknie mi słów – genialne, ponadczasowe, wieczne… Nie ma, moim zdaniem, żadnego porównania z niektórymi dziełami malarstwa współczesnego, które jest albo nieudolnym, bez talentu, naśladownictwem tamtego malarstwa, albo przedstawia, tak ja je widzę, jakieś nie przemyślane bazgroły.
Zachwycam się dziewiętnastowiecznym malarstwem amerykańskim, a szczególnie impresjonistami, a nade wszystko luministami. (Czy W. widział to malarstwo?) Którego z tych malarzy wybrać: Alberta Bierstadta (1830–1902), Williama Masona Browna (1828–1898), Frederica Edwina Churcha (1826–1900), Thomasa Morana (1837–1926)? A przecież to tylko niektórzy z całej plejady znakomitych malarzy. Już, już wybrałem obraz Morana, gdy natrafiam – ach, ten Internet, jakie niesamowite stwarza możliwości – na obraz Churcha. Wydaje mi się idealnie pasować na okładkę mojego tomika, a tu objawia się przed mną Brown. No i jego obrazy: Lndscape with Figures, Autumnal Landscape, Autumn Reflections II, The Valley Three Men in a Landscape, Autumn Landscape, Bend in the River, Fishing by a River. Jeden z nich tak mnie od pierwszego wejrzenia zauroczył, że postanowiłem go dać na pierwszą stronę okładki. Już nie będą szukać innych obrazów. Trafiłem dokładnie na „swój” obraz.
A przecież William Mason Brown to „nie tylko” pejzażysta. Spójrzcie chociażby na: Friuts of Summer, Monarch With Pansies and Fruits, czy Strawberries. Kto tak teraz potrafi malować, jaki współczesny malarz? Obawiam się, że… nikt!
Niewiele zatem piszę. Zajmuję się wydawaniem najnowszej książki. Sprzyja temu pogoda, bo chociaż lipiec, wakacje, ponoć pełnia lata, a za oknem pada, albo właśnie padało, albo niebawem zacznie padać. Od jutra jednak pogoda ma się poprawić. Ciekawym na jak długo.
A poza tym… czytam. Tutaj jednak całkowita – czytelnicza – posucha. Co wezmę jakąś książkę, to moim zdaniem, nie nadaje się ona do czytania. Nie chcę wymieniać „bestsellerów” niektórych współczesnych pisarzy, rzucone po kilku stronach w kąt. Szukam jednak, ustawicznie szukam lektury, która mnie zauroczy jak obrazy m.in. Williama Masona Browna.
22 lipca 2012.