Jeżeli któregoś dnia znajdziesz się we Wrzeszczu na ulicy Lendziona, powiedzmy pod numerem 14, i jeśli będziesz stamtąd chciał przejść do Galerii Bałtyckiej, która znajduje się dosłownie o krok, to nie idź okrężną drogą, lecz wejdź do bramy naprzeciw.
Po minięciu bramy znajdziesz się w ciasnym podwórku, gdzie w niewielkiej od siebie odległości będą zaglądały do siebie okna ścian. Okna, które nigdy nie widziały ani wschodu ani zachodu Słońca. Stamtąd przesmyk, między blisko stojącymi ścianami, powiedzie cię na wschód. I wtedy zobaczysz przycupnięty, właściwiej byłoby napisać „przyklejony”, do czteropiętrowca parterowy domek-nie domek. Od wschodu ma „ślepą” ścianę. Zresztą po co byłyby okna na wschód, jeśli jest tylko mur. Dwa okienka, prawdopodobnie z dwóch pokoików, wychodzą na północ. Widać z nich tylko mur pobliskiego budynku. Od wejścia, przedzielone drzwiami z wytartym progiem, znajdują się także dwa okienka wychodzące na zachód. Widać z nich tylko mur pobliskiego budynku. Tuż obok jednego okienka stoi ławeczka, obok drugiego psia buda. Budynek jest zamieszkały, co widać nie tylko po wytartym progu, firaneczkach w oknach, ale także po starej, jakby nieco obluzowanej klamce.
Gdyby taki budyneczek stał na przedmieściu, zdarzają się takie na Chełmie wśród niby sadków-nie sadków, albo w ogóle gdzieś poza miastem to nie dziwiłbym się jego mieszkańcom: ze wszystkich stron mieliby dostęp do światła, do wolnej przestrzeni, do widoku drzew i trawy… Natomiast mieszkańcy wyżej wspomnianego domku-nie domku w centrum Wrzeszcza, o jakieś może sto metrów od Galerii Bałtyckiej, a więc miejsca luksusowych sklepów, widzą ze swoich okien tylko mury sąsiednich budynków. Oddychają wilgotnym, jakby stęchłym powietrzem, nie widzą ani chmur, ani nieba, ani Słońca. Jakby na ironię tuż obok tego domku-nie domku, tuż za jego bezokienną, wschodnią, ścianą, rośnie wysoki, piękny kasztanowiec.
Stałem w tym miejscu przez chwilę zostawiając się: kto ludziom tam mieszkającym zgotował taki los? A może sami sobie wybrali tam lokale aby mieszkać w „mieście”, ba! w „centrum miasta”?
Od razu przypomniałem sobie, gdy w ostatnią niedzielę jechaliśmy z Gdańska do Malborka, te rozległe pola kwitnącego rzepaku, w którego zapachu więcej jest Poezji niż w tych pakach z tomikami poetyckimi, którymi ostatnio, do oceny, mnie zarzucono. A ta zieleń traw, jakaż… świeżo-chryzoprazowa! A ta lekką mgiełką osnuta rozległa przestrzeń. A te chmury piętrzące się od Nowego Stawu i aż po, chyba, Sztum. Słowem: Poezja. Czy ci ludzie mieszkający w lochu, no bo jak inaczej nazwać to ciemne, wilgotne podwórze w centrum Wrzeszcza wiedzą jakie cuda dzieją się w maju poza miastem?
Zresztą, co pisać o Wrzeszczu. Takich podwórzy-lochów znajduje się w miastach znacznie więcej. Oto bowiem kiedy przed siedemnastoma laty szukałem sobie miejsca do zamieszkania spośród wielu wybrałem dolinkę na Chełmie. Urzekło mnie tu kilka kęp dziko rosnących drzew, „oczko wodne”, a nade wszystko rozległa przestrzeń traw, gdzie pojawiały się sarny, kuropatwy i zające. „Jak na wsi”, „jak na wsi” powtarzał wtedy mój sąsiad z dołu, gdy wiosną kumkanie żab rozlegało się do późnego wieczora. No a poza tym te nieprzeliczone ptaki… Ich śpiewy… Wprawdzie wszyscy właściciele piesków wyprowadzali na tę łąkę swoich pupili aby mogły „na trawce” się wysrać, ale psich gówien nie było widać.
Po co mieszkańcy Chełma mieliby mieć w tym miejscu park, tak jak to jest na innych osiedlach. Najpierw więc pobudowano, nie wiedzieć po co, dwie „nitki” jezdni. No i skończyła się oaza ciszy i spokoju. Przybyło za to smrodu, spalin i hałasu. Trochę później ktoś wpadł na szalony pomysł aby pobudować jeszcze jeden blaszak, czyli gigantyczny hipermarket. Zamiast dużego basenu, krytego lodowiska, w ogóle ogólnodostępnej hali sportowej… blaszak. A jak! Niech sobie ludziska robią zakupy w ryku megafonów ogłaszających co i rusz „czerwony alarm” do kas albo w ryku kretyńskich reklam w rodzaju: „skutecznaaaaaa reklamaaaaaa w twojej okolicyyyyyy”…
Niewiele, doprawdy niewiele zostało z dawnej dolinki na Chełmie. Można jednak jeszcze, po wychyleniu z okna, zobaczyć kilka drzew w ocalałym mini-parczku.
Okazało się, że na tym ocalałym skrawku zieleni zostanie pobudowanych aż pięć budynków mieszkalnych. Ktoś (wiadomo kto) zamiast zadbać o mieszkańców bloków już istniejących pomyślał wyłącznie o „kasie”. Żegnajcie zatem drzewa, żegnaj zielony widoku traw za oknem, żegnaj niebo i wolna przestrzeni, żegnajcie zachody Słońca. Witaj, za to, lochu!!! No bo także będziemy mieszkać i żyć jak w lochu!!!
Wprawdzie można by na pomysłodawcę owego lochu wnieść pozew do sądu o zagrożenie dóbr osobistych, bo widok za oknem oraz swobodny dostęp do światła i powietrza jest, w myśl Kodeksu Cywilnego, takim zagrożeniem dóbr osobistych, ale ci, którym także ów loch zagraża potrafią tylko bezradnie rozkładać ręce. No cóż, jeszcze trochę a z powiedzenia, że mieszkamy „jak na wsi” będziemy sobie narzekać, że mieszkamy „jak w lochu”. A po widoki oraz światło i powietrze trzeba będzie wyjeżdżać za miasto. Albo z miasta się wynieść. Albo w ogóle – wynieść się gdzie indziej.
23 maja 2013 r.