Są osoby, które nie kupują ani tygodników, ani codziennych gazet. A nawet jeśli kupują, to twierdzą, że „nic w nich nie ma”. Jeszcze inne osoby twierdzą, że po co kupować (papierowe) gazety, jeśli wszystko można usłyszeć i zobaczyć jak nie w telewizji, to znaleźć w Internecie itd.
Ja kupuję jeden, czy dwa tygodniki, a także (nieregularnie) jedną czy dwie gazety codzienne. Czytam je wszystkie z ołówkiem w ręku i zaznaczam: a to jakąś książkę, o której dotąd nie słyszałem (w ten sposób trafiłem na Ireny Szymańskiej Miałam dar zachwytu), a to recenzje filmowe, a to informacje o m.in. Literackim Sopocie itd.
Na początku sierpnia natrafiłem – w jednej z codziennych, wybrzeżowych, gazet – na artykuł o nowych gdańskich wydawnictwach. Od razu zajrzałem na strony internetowe tych wydawnictw. Moją uwagę zwróciło małe wydawnictwo (prowadzone, jak się okazało, przez młodego właściciela, edytora i tłumacza w jednej osobie tj. Michała Alenowicza) o znajomej mi nazwie… „Wiatr od Morza”. („Pomijając” Żeromskiego, w Gdańsku w latach 70 XX wieku istniała środowiskowa, literacka nagroda, również o tej samej nazwie).
Otóż Michał Alenowicz: właściciel tego wydawnictwa (i tłumacz w jednej osobie) zachwycił się twórczością kanadyjskiego pisarza Michaela Crummey’a Dostatek (Galore). Zachwycił się i przetłumaczył tę powieść. A był to zachwyt na tyle duży, że postanowił… założyć wydawnictwo i wydawać tego pisarza oraz podobną do Crummey’a twórczość. Za stary ze mnie (czytelniczy) lis abym dal się nabrać na kolejny „bestseller”, ale, pomyślałem sobie, że jeśli ktoś aż tak zachwyca się powieścią, mało tego, sam ją tłumaczy i jeszcze w dodatku zakłada wydawnictwo to… „coś” w tym musi być.
Oczywiście, jak można się domyślać w środkach masowego przekazu, o Crummey’u oraz o jego Dostatku jest cicho. Księgarnie są zawalone „hitami” i „bestsellerami”. Znalazłem jednak Dostatek w jednej z księgarń. Książka ta nie pyszniła się wywalona gdzieś „na kupę” wraz z innymi „bestsellerami”, lecz została upchnięta na najniższej, zakurzonej, półce. Z trzech egzemplarzy wybrałem najmniej zakurzony, zapłaciłem słoną cenę i w domu od razu zabrałem się do czytania.
Dostatek edytorsko wygląda… marnie: miękkie okładki, klejenie (więc znowu książka jednorazowego użytku), w dodatku banalna okładka z nieciekawym motywem pustej łodzi rybackiej.(Oryginalna okładka pierwszego wydania jest chyba jednak ciekawsza).
Zabrałem się jednak do czytania. I tu od razu coś mi zaczęło zgrzytać. Tłumacz dobrze, w moim przekonaniu poradził sobie ze skomplikowaną, „migotliwą”, materią powieści. Nie znalazłem bowiem ani błędów składni, ani błędów gramatycznych itd., ani tak bardzo irytujących mnie „Ale…” na początku zdań oraz zdań kończących się na… „…się”, lecz, niestety, bezlik w tym tłumaczeniu zdań zaczynających się od… „Gdy…” np.
„Gdy zdzierali z siebie ubrania, przypominało to jakiś pojedynek, tak jakby każde próbowało rozebrać drugie do naga, jednocześnie samemu zostawiając coś w ukryciu. Obrócił Esther na plecy i podniósł kolano, by rozewrzeć jej nogi, jednak ona nie miała najmniejszego zamiaru mu na to pozwolić. Wykręciła się, wciskając w niego swój goły tyłek, i sięgnęła ręką za siebie, by pomagać jego kutasowi, gdy wyda się zagubiony. Gdy szczytował, padł na nią i nie przepuścił jej, dopóki się pod nim nie obróciła i nie poklepała go po policzku. – To, że zmarnujesz taki sprzęt, woła o pomstę do nieba, powiedziała”. (s. 338).
Otóż w tej powieści dziejącej się przez chyba ze sto lat jest wiele wątków, postaci oraz bezlik narratorów i różnych punktów widzenia. (Stąd zapewne… dostatek jako tytuł).
Powieść wprawdzie na początku została opatrzona stosownym drzewem genealogicznym dwóch rodzin, które wchodzą ze sobą w przeróżne koligacje, pokrewieństwa i współzależności, ale trzeba uważać już od pierwszych stron aby nie zgubić się w lekturze.
Jeśli czytelnik „przymknie oko” na owo irytujące i zgrzytające „Gdy…” i jeśli starczy mu cierpliwości oraz „przywyknie” do stylu tłumacza zostanie nagrodzony dobrą powieścią, od której lektury nie można dosłownie „się oderwać”.
Mnie szczególnie urzekł następujący fragment (s. 241-242), który pozwolę sobie w poniższej całości przytoczyć:
„Patrick łapał książki na oślep, rozpaczliwie próbując upchnąć jak najwięcej do swetra. Juda wziął przykład z syna i również zdjął sweter, zaczął jednak kręcić się bez celu między półkami, co jakiś czas wybierając tylko jakąś przypadkową książkę. Statek zakołysał się ponownie, przechylił się jeszcze o jakieś trzy, cztery stopnie na sterburtę, po czym wrócił do wcześniejszego położenia. Widok ojca błąkającego się między półkami jak jakiś jełop, doprowadzał Patricka do szału. – Rany boskie, ty idioto, krzyknął, ale Juda dalej przebierał w książkach tak, jakby zrywał z drzewa tylko najdojrzalsze owoce, cały czas z tym samym wyrazem przerażenia na twarzy. Zapełniwszy swój sweter, Patrick dopełnił tobół Judy w takim samym ślepym popłochu, krzycząc do ojca, żeby się pośpieszył. Obaj ruszyli korytarzem, wlokąc za sobą prowizoryczne sakwy. Kiedy wyszli na pokład, na statku nie było już nikogo poza nimi; Łazarz siedział w łodzi obok kanapy zwalonej w poprzek dziobu. Trimowie podpłynęli pod rufę od strony sterburty, która już zaczynała znikać pod wodą. Patrick z Judą złapali się balustrady na rufie i spuścili książki do łodzi. Juda skoczył do wody, już w locie wyciągając ręce do towarzyszy, którzy zaraz wciągnęli go na pokład. Mężczyźni machali do Patricka, dając mu znaki, by wskoczył w ślad za ojcem, on jednak odwrócił się i znów ruszył w stronę biblioteki, po drodze łapiąc się kurczowo poręczy i stawiając niepewnie nogi na obmywanych przez fale deskach pokładu. Poczłapał korytarzem, brodząc w zalewającej go wodzie, po drodze zdjął koszulę przez głowę. Wieszał się na półkach, łapiąc książki za grzbiety i upychając je w rękawach koszuli, podczas gdy ocean wdzierał się przez drzwi za jego plecami i powoli zawłaszczał sobie księgozbiór. Wreszcie statek wydał z siebie długie, jękliwe westchnienie, po czym zsunął się na dobre z mielizny i runął w głębinę.
Zanim pochłonął go jęzor wzburzonej wody, Patrick zdołał podciągnąć się z biblioteki na korytarz. Dziki nurt zaczął obracać nim tak wściekle, że po chwili przestał rozróżniać, gdzie góra, a gdzie dół, gdzie wschód, a gdzie zachód. W przenikniętym czernią chłodzie jego płuca stanęły w ogniu, w końcu poddał się płomieniowi i zaczął połykać zimną, słoną wodę, po prostu dla ulgi, dobrze wiedząc, że to już koniec. Kiedy poddał się tej myśli, jego kończyny ogarnął przedziwny, narkotyczny spokój. Patrick nie był co prawda zbyt religijny, przed oczami stanęła mu jednak wizja tego, co mógłby nazwać Rajem: dryfujący po bezkresnym morzu pokój z dużymi oknami, zastawiony od podłogi aż po sufit wszystkimi książkami, jakie kiedykolwiek napisano lub choćby zamierzano napisać. Ta myśl wystarczyła, by uczynić rozstanie ze światem niemal znośnym.
Za tym obrazem dostrzegł jednak szarą poświatę słońca, a ostatnia, tląca się w nim iskra życia kazała mu rzucić się w tamta stronę, wierzgać nogami, próbować wyskoczyć w niebo. Wynurzył się na powierzchnię, na wiatr i deszcz, jakieś trzydzieści stóp od lodzi Trimów, bez koszuli, w prawej ręce wciąż ściskając jedną z książek”.
Czyż to nie fascynujący i zapierający dech fragment? A takich w tej powieści jest znacznie więcej.
Dlatego też spokojna łódka na okładce nie za bardzo mi „pasuje”. Są to początki fotografii. Doktor Newman fotografuje „zadziwiające przypadki chorób”. („Odbitki aluminiowe wywoływał w swoim gabinecie, kąpiąc szkło w roztworach kwasu galusowego i azotanu srebra, a następnie utrwalając obraz tiosiarczanem sodu”., s. 173). Można było zatem pokusić się o umieszczenie na okładce książki fotografii z tamtych czasów.
Tuż niemal przy końcu Dostatku Eli Devine (syn Patricka i Druce, wnuk Judy i Mary Tryphena Devine) idzie do Leviego Sellersa „w chlodnej powodzi gwiazd” (s. 344).
Pisząc te słowa od czasu do czasu spoglądam przez okno w gorące, sierpniowe niebo: w wąskiej szczelinie między blokami, zaśmieconej w dodatku światłami wielkiego miasta, widać zaledwie kilka gwiazd.
Gdzież u nas owa „powódź gwiazd”?
22 sierpnia 2015 r.