Powoli dochodzę do siebie po zabiegu „laparoskopowa cholecystektomia”. Jestem na ścisłej diecie, na którą zresztą przystałem z chęcią, ponieważ chciałbym schudnąć.
Po dziesięciu dniach schudłem tak, że pasek staje się coraz dłuższy. Niebawem, poza tym Wielki Post. Obiecałem sobie, że aż do Wielkanocy chciałbym trzymać ścisłą dietę.
Trochę przez tę dietę osłabłem, ale staram się funkcjonować zwyczajnie. Dużo czytam, trochę piszę. Nie mam stałego dostępu do Internetu, po incydencie z UPC Polska dotąd, czyli już dwa miesiące, niewyjaśnionym. Korzystam zatem (gościnnie) z mobilnego Internetu. Bardzo mi brakuje stałego, codziennego, przeglądania m.in. nowości książkowych, przeglądania zdjęć (ach, ta zachwycająca na początku tego roku aurora borealis), czy też informacji filmowych.
Od dłuższego czasu czytałem, nie bez zaciekawienia, wszystkie niemal artykuły na temat „Internetu LTE” oferującego prędkość „do 100 Mb/s” (w reklamach, oczywiście, nie „do”, lecz „100 Mb/s”). Przeczytałem chyba niemal wszystko na temat tego Internetu, co było mi dostępne. Owe „100 Mb/s” możliwe jest tylko w warunkach laboratoryjnych. Po co więc reklamuje się tę prędkość jeśli jest ona w ogóle nie do osiągnięcia w warunkach domowych?
Poczytałem opinie internautów na temat owego LTE. Opinie były raczej negatywne: że nie ma dostępu do wielu miejscowości, że prędkość nie taka itp. itd. Chciałem jednak sam się przekonać i wziąłem ten Internet na próbę tj. na siedem dni. Zainstalowałem i… wielkie, bardzo wielkie rozczarowanie. Na pięć „kosteczek” wskazujących dostęp do LTE na moim komputerze było cztery. Prędkość, zatem powinna wynosić… 90 Mb/s, no, powiedzmy, 80 Mb/s. A tu download wynosi zaledwie… 22,61 Mb/s, a upload tylko 0,96 Mb/s. I to ma być to „szaleństwo do 100 Mb/s”? Pachnie mi to najzwyczajniejszym oszustwem.
Może mi ktoś wyjaśni: dlaczego mimo obowiązujących przepisów w dalszym ciągu możliwe są takie sytuacje i praktyki? Dlaczego nikt na to nie reaguje? Operator reklamuje sobie co mu się żywnie podoba, a gdy przychodzi do konkretyzacji oferty, to okazuje się, że owa usługa nie ma nic wspólnego albo niewiele (bardzo niewiele) z reklamą. Zaspokoiłem jednak ciekawość, za którą będę musiał zapłacić. Pieniądze, w tym przypadku, nie są aż tak wielkie i ważne. Mam pewność, że owe „100 Mb/s” jest tylko dla naiwnych.
Muszę zatem w dalszym ciągu korzystać z Internetu tylko „gościnnie”. Jeśli trafię na jakiś tani Internet „po kablu”, to być może wtedy się zdecyduję. Nie będę płacić Telekomunikacji Polskiej 60 zł za „prędkość do 6 Mb/s” (a przecież przez dwa lata płaciłem za taką „prędkość” 130 zł na miesiąc).
W ramach rekonwalescencji, w przerwach lektury opowiadań i poezji prozą Iwana Turgieniewa, postanowiłem zobaczyć kilka filmów, tym bardziej, że jest co do oglądania, a więc: Żelazna dama (The Iron Lady) w reżyserii Phyllid’y Lloyd, z Meryl Streep w roli tytułowej; Hugo i jego wynalazek (Hugo) Martin’a Scorsese; Mój tydzień z Marilyn (My week with Marilyn) Simon’a Curtis’a; Idy marcowe (The Ides of March) George’a Clooney’a; Rzeź (Camage) Romana Polańskiego; Spadkobiercy (The Descendants) Alexandra Payne’a, Artysta (The Artist) Michel’a Hazanavicius’a oraz bardzo reklamowany polski film Róża Wojciecha Smarzowskiego, o którym Piotr Gociek w artykule pt. „Róża i kraj zły” („Uważam Rze”, nr 7 (54)/2012 z 13–19 lutego 2012 s. 50–51) pisze: „Różą Wojciech Smarzowski puka do ekstraklasy światowych reżyserów”.
(Czytelnikowi tych zapisków znana jest moja opinia na temat współczesnych filmów polskich. A tu… „ekstraklasa światowych reżyserów”. Co miał na myśli autor tego artykułu: ekstraklasę tę, która przeminęła (Kubrick. Fellini, Bergman, Antonioni, Kobayashi, Lean), czy obecną? A poza tym, kiedy piszę te słowa akurat usłyszałem w radiu, że żaden z polskich filmów nie został zakwalifikowany na tegoroczny ważniejszy festiwal europejski. Cóż to zatem za… „ekstraklasa”? Nie, ową Różę sobie daruję).
Żelazna dama jest, według mnie, dobrym filmem. Wiele osób pójdzie na ten film z ciekawości, ale obawiam się, czy nie spotka ich rozczarowanie. Film, bowiem jest pokazany z punktu widzenia osoby starej, a w dodatku schorowanej. Konwencja wspomnień, a także urojeń jest już w filmie dość wyeksploatowana, niemniej film ogląda się dobrze, chociaż jest on trochę ciężkawy, jakby bez powietrza. Na pewno film ten mógłby być nagrodzony (czyżby Oscar?) za charakteryzację (Mark Coulier, J. Roy Helland i Marese Langan). Czy Meryl Streep zasługuje na Oscara? Nie wiem, nie widziałem innych oscarowych filmów. Moim zdaniem jest, jako Margaret Thatcher, świetna.
Natomiast Hugo i jego wynalazek to piękny film. I wcale nie dla dzieci, jak mogłoby się po reklamach, czy też zwiastunach, wydawać. To film dla zakochanych w Kinie jako sztuce, dla koneserów Kina, dla kinofilów.
(Jedni, żeby móc funkcjonować muszą napić się kawy (czy też „kaaawy”), inni muszą zapalić, jeszcze inni potrzebują drinka (albo w ogóle lubią „się napić”)… Ja uwielbiam takie filmy jak Hugo i jego wynalazek. A poza tym cieszę się, że odkryłem (znowu) wiersze Thomasa Hardy’ego, smakuję prozę Iwana Turgieniewa…).
Z aż 11 nominacji do Oscara za: najlepszy film, najlepszy reżyser, najlepszy scenariusz adoptowany, najlepsza muzyka oryginalna, najlepsza scenografia, najlepsze efekty specjalne, najlepsze kostiumy, najlepsze zdjęcia, najlepszy dźwięk, najlepszy montaż, najlepszy montaż dźwięku film ten mógłby otrzymać co najmniej cztery Oscary za: najlepsza muzyka oryginalna, najlepsza scenografia, najlepszy dźwięk oraz najlepsze zdjęcia.
To już dwa tygodnie minęło od mojego zabiegu. Rekonwalescencja przebiega dobrze. We wtorek zdjęto mi szwy. Schudłem, z czego się cieszę. Dzisiaj wprawdzie „tłusty czwartek”, ale zadowolę się tylko widokiem i zapachem pączków. Na pewno już odpuściły tęgie mrozy. Aby do wiosny.
16 lutego 2012 r.