Trwa sezon na tzw. jagodzianki, czyli drożdżowe bułeczki nadziewane leśnymi jagodami. Unikam jak tylko mogę tego rodzaju wypieków, ponieważ wyjęte z elektrycznego piekarnika pachną oszałamiająco, wyglądają także wspaniale, ale po ugryzieniu okazuje się, że ciasto jest jak glina lub plastelina, a jagodowego nadzienia najzwyczajniej nie ma. Jest zamiast nadzienia… dziura wypełniona jakąś kwaśną maźą.
Tak było i 12 bm., kiedy to wczesnym rankiem robiłem zakupy w centrum handlowym mojej dzielnicy. Zauważałem bowiem krzyczące reklamy w jednej z piekarni-ciastkarni: „pyyyszne jagodzianki”. Jakże zatem się nie skusić. Kupiłem jeszcze gorące. Przyszedłem do domu, rozkroiłem i okazało się, że zamiast jagód jest pusto. Spróbowałem: jakbym gryzł glinę lub plastelinę, a owa pustka jest wysmarowana jakąś kwaśną mazią. Nie, w tej piekarni-cukierni już więcej niczego nie kupię.
Od razu przypomniałem sobie drożdżowe bułeczki nadziewane jagodami, wiśniami lub jabłkami pieczone przez moją Mamę lub Ciotkę Annę. Najpierw ciasto drożdżowe w wielkiej dzieży musiało urosnąć. Potem odrywało się niewielkie kęsy i obtoczone w mące trzeba było delikatnie rozwałkować na niewielkie placuszki, do których wkładało się zazwyczaj dużą łyżkę owoców. Tak przygotowane bułeczki czekały na upieczenie. Bo w tym czasie, gdy one rosły, rozgrzewał się piec w piwnicy. Następnie wygarniało się z niego żar i do tak rozgrzanego pieca były wkładane bułeczki. Po niedługiej chwili Mama lub Ciotka wyjmowały jeszcze gorące, wspaniale zarumienione wypieki. Zapach był niepowtarzalny, smak nie do zapomnienia i najważniejsze: w środku tych bułeczek były owoce, a nie jakaś kwaśna maź jak w powyższych „pyyysznych jagodziankach”.
Owe „pyyyszne jagodzianki” jako żywo przypominają mi… tomiki współczesnej poezji. Z jednej bowiem strony można nade wszystko w Internecie przeczytać (a staram się być z dzisiejszą produkcją literacką na bieżąco) jakież to wspaniałe zostały wydane tomiki poetyckie, jakież to otrzymały nagrody, a ich autorki ileż to odbyły spotkań autorskich (przeważnie on-line lub nie liczące nie więcej niż kilka osób).
Przede wszystkim te tomiki to są bardzo cienkie, byle jak wydane książeczki, które rozsypują się już przy pierwszej lekturze. Nie będę się rozpisywał o tzw. oprawie graficznej, bo z reguły są to jakieś bohomazy, które nie mają nic wspólnego ani z poezją, ani tym bardziej z grafiką lub malarstwem.
Tomiki te w nakładzie stu, najwyżej stu pięćdziesięciu egzemplarzy są finansowane przez samych autorów, a wydane przez jakieś zupełnie nieznane „wydawnictwa” lub „wydawców”.
A teraz najważniejsze: owszem edycja, forma są bardzo ważne, ale przecież istotna jest treść. I tu zamiast smakowitego nadzienia, czyli owych „pyyysznych” jagód jest przeważnie wyżej wspomniana kwaśna maź, czyli jakieś zapisy pozbawione myśli i uczuć albo zieje… pustka.
Ja w takich sytuacjach od razu sięgam na półkę, gdzie mam na podorędziu tomiki Marzanny Bogumiły Kielar, współczesnej świetnej poetki, która niestety „poszła w profesory”, czyli karierę naukową i zaprzepaściła swój wspaniały talent poetycki. Bo, nie tylko moim zdaniem, nie idzie w parze uprawianie twórczości poetyckiej (w ogóle literackiej) z karierą naukową. Albo jesteś poetą, pisarzem albo naukowcem. Jedynym, który potrafił to pogodzić był Profesor Artur Hutnikiewicz. Zresztą w jego przypadku nie chodzi o „pogodzenie”, lecz o to, że Profesor swoje dzieła naukowe pisał wspaniałym literackim stylem.
Pisząc te słowa o współczesnej poezji, ktoś mógłby powiedzieć, że „się zezłośliwiłam”. Ależ nic podobnego. Czekam, wręcz poszukuję współczesnego dzieła literackiego lub przynajmniej przyzwoitych wierszy. I wierzcie mi: co wezmę do ręki jakiś tomik albo zaczynam lekturę jakiegoś dwumiesięcznika, to od razu mnie odrzuca bo teksty zieją taką nudą i bezmyślnością, że nie chce się ich czytać.
Któregoś dnia przeglądając swoje archiwum natknąłem się na artykuł Moniki Małkowskiej pt. „Sztuka na potrzeby czasu”, w którym pisze wprawdzie o „plastykach”, ale można przedstawioną sytuację porównać do tego, co się dzieje we współczesnej poezji polskiej.
Małkowska pisze o „narybku”, czyli „dyplomowanych absolwentach sztuki”, że: „Według obliczeń na rynku sztuki da sobie radę najwyżej promil tego narybku, zaś do historii przejdzie najwyżej jedna setna promila”.
Z tej zatem powodzi tomików poetyckich przejdzie do historii literatury… „najwyżej jedna setna promila”.
Przyznam, że brak mi puenty do tego zapisku o „pyyysznych jagodziankach”. Mogę za to napisać, że wielką radość sprawia mi lektura rzeczywiście „pyyysznej” książki pt. Ryszard III, którą napisał Paul Murray Kendall.
12-16 sierpnia 2021 r.