Po fascynujących wywiadach Truffauta z Hitchcockiem jakaż książka mogłaby tej dorównać. Nie interesują mnie jednak opasłe (i coraz bardziej opaślejsze) jakże nudne współczesne „powieści”. Próbowałem czytać kilka cieniutkich (także objętościowo) powieści najnowszego noblisty, czyli Patricka Modiano. Próbowałem, lecz ani jednej nie doczytałem do końca. Co poza tym otworzę tomik ze współczesną poezją, to po dłuższej (bardzo często jednak krótszej) lekturze odkładam go nie znajdując ani cienia Poezji.
A tu tymczasem znajomy sprezentował mi pod choinkę… Poszukiwania metafizyczne pióra Marka Szulakiewicza. Książka została wysłana z nieodległego od Gdańska miasta 19 grudnia 2014 r. priorytetem. Autostradą można dojechać z Gdańska do Torunia w półtorej godziny. Przesyłkę z życzeniami świątecznymi i noworocznymi otrzymałem już po Bożym Narodzeniu i po Nowym Roku. Brawo Poczta Polska, tak trzymać. „Pjorytet” w dwa tygodnie. Gdzież te czasy, gdy zwykłe listy między Gdańskiem a Toruniem mogłem wymienić w ciągu jednego tygodnia aż trzykrotnie?
Wróćmy jednak do Poszukiwań metafizycznych. Na pierwszy rzut oka książka ta przypomina – edytorsko – pozycję Hitchocock/Truffaut, czyli jednorazowość i doraźność. Już bowiem podczas pierwszej lektury książka, ponieważ jest tylko sklejona, zaczęła mi się rozpadać. Czyż zamiast kilkunastu lub kilku książek nie można wydać jednej, a za to porządnie? Ot, chociażby tak jak wydaną przez to samo wydawnictwo Poezję i astronomię?
Wiem, wiem, na czym rzecz polega: więcej teraz osób pisze niż czyta. Zapewne jeszcze więcej aniżeli przed kilkudziesięcioma laty. Czyż jednak te wszystkie książki są potrzebne? Kiedy zachodzę do jednej, drugiej biblioteki i widzę te ściany książek, których nikt nigdy nie czytał, słyszę niemal ich błaganie: „proszę, sięgnij po mnie, dotknij mnie”. A ja ciągle przeszukuję i szukam, i tylko z rzadka natrafiam na lekturę nadającą się do czytania.
Już tyle razy „naciąłem się” na powieściowe „arcydzieła” obsypane europejskimi nagrodami, tłumaczone na wiele języków, i wydane w milionach egzemplarzy. Już tyle razy oszukano mnie „rewelacyjnymi” tomikami wierszy, w których nie ma ani słowa Poezji. Już także nie mogę zdzierżyć tych „dzienników” i „wspomnień” różnej maści celebrytów itd. uważających się za pisarzy, aktorów…
Takie zatem książki jak m.in. trzy wyżej wspomniane działają na mnie jak świeże powietrze, jak woda wprost z leśnego źródła w upalny dzień, jak widok poza Gdańskiem na Mleczną Drogę w pogodną, październikową noc. Lubię zatem czytać o tym, czego jeszcze nie wiem, albo jeśli nawet wiem lub tylko się domyślam, to chciałbym aby to było podane w takiej formie, takim językiem, który jest dla mnie zrozumiały. Cóż bowiem z tego, że – przykładowo – powstają od czasu do czasu książki o Stanley’u Kubricku, jeśli są pisane tak bełkotliwo-pseudonaukowym stylem, który jest nie do przyjęcia. Pisać o rzeczach trudnych zrozumiałym stylem, bez stylistycznych fanaberii i naukowego zadęcia, to dopiero jest sztuka.
Poszukiwania metafizyczne czyta się lekko, a przecież jest to rzecz o trudnych, o… „nudnych” sprawach. Kogo bowiem teraz interesuje jakaś tam metafizyka? Pracowników nauki, filozofów, intelektualistów, duchownych, no i może jeszcze niektórych… poetów. Poszukiwania metafizyczne poza tym przypominają… gawędę. Tak jakby ktoś – tj. Marek Szulakiewicz – opowiadał ze swadą i wielką chęcią przybliżenia spraw, na których się zna, i które go pasjonują – tym wszystkim, którzy zechcą go wysłuchać.
Przeczytałem sporo książek na tematy metafizyczne, jeszcze ileś tam przekartkowałem, w niektórych czytałem tylko fragmenty, ponieważ więcej w nich było przypisów niż tekstu. Kilka z nich spogląda na mnie z podręcznej półki. Wiem, że w każdej chwili mogę po nie sięgnąć i może znaleźć to, czego szukam lub jeszcze raz odświeżyć sobie niedawną lekturę.
Od Poszukiwań metafizycznych Marka Szulakiewicza trudno jest się oderwać. Przyznam, że trochę nieufnie przeczytałem wstęp. Pomyślałem, że będzie to „jeszcze jedna popisowa książka kogoś, kto na czymś tam się zna, lecz niewiele mnie to obchodzi”. Miała to poza tym być książka „do poduszki”, czyli na zaśnięcie. Istotnie, odłożyłem ją, bo zmorzył mnie sen. Kiedy jednak nazajutrz obudziłem się, wyspany, o piątej nad ranem, to pierwsze co uczyniłem sięgnąłem po właśnie… Poszukiwania metafizyczne.
Z początku czytałem – jak to jest w moim zwyczaju – z ołówkiem i podkreślałem te wszystkie „przekraczania”, które mnie w tej książce okropnie rażą, ale w końcu ołówek odłożyłem i poddałem się lekkości lektury. Bo jest to lektura nieomalże… flaubertowska – tak się to dobrze czyta. A po lekturze książki można stwierdzić, że metafizyczny wcale nie znaczy „zawiły, niejasny, niemożliwy do zrozumienia”.
Co jednak bym „wytknął” Poszukiwaniom metafizycznym? Oprócz gęsto powtarzanych „przekraczań” to jednak brak cytatów z m.in. Byrona i Leopardiego. Aż się bowiem „prosi” aby dodać jakiś fragment poezji. A poza tym… „obrazków”, czyli reprodukcji malarskich, ot choćby Piro di Cosimo (1462–1522), którego pejzaże aż zapierają dech. I poezje i reprodukcje malarskie dodałyby powietrza i przestrzeni tej książce. Mimo tych mankamentów polecam lekturę Poszukiwań metafizycznych Marka Szulakiewicza.
6 stycznia 2015 r.