Nie wiadomo, co może i mnie spotkać. Nigdy nie biegałem za tramwajami, ani za autobusami. W ogóle nie lubię się śpieszyć, ani, tym bardziej, spóźniać. Wczoraj odebrałem wyniki badań w mojej przychodni. (Co jakiś czas robię sobie, profilaktycznie, badania. Prawie wszystko w normie). Postanowiłem przejść się, jak zawsze, do autobusu, a stamtąd do Wrzeszcza. Miałem wiele planów na piątek oraz dwa umówione spotkania. A tymczasem…
Kiedy dochodziłem do przystanku właśnie nadjeżdżał autobus w kierunku Wrzeszcza. Autobusy przed południem jeżdżą dość rzadko. Było akurat dla mnie czerwone światło. Najbliższy samochód jakieś sto metrów ode mnie. Nie wiedzieć czemu postanowiłem podbiec do autobusu. Potknąłem się o jakiś lód i… wyciągnąłem jak długi na jezdni. Prawa dłoń jakoś mi się tak dziwnie wygięła, poczułem przerażający ból. Usłyszałem pisk opon przede mną. Zerwałem się i wpadłem do autobusu. Tam runąłem (dosłownie: runąłem) na jakieś dwa wolne siedzenia: ból prawej dłoni był nie do zniesienia. Wysiadłem na Miszewskiego, wziąłem taksówkę i powiedziałem: „Panie, wieź mnie pan na najbliższe pogotowie, bo pewnie mam złamaną rękę”. W kila chwil potem byliśmy w Klinicznym Oddziale Ratunkowym we Wrzeszczu. Stamtąd chcą mnie odesłać do innego szpitala, bo podejrzenie złamania ręki to tylko „drobny uraz”. Młody, bardzo uprzejmy lekarz, zatrzymuje mnie jednak, pyta czy zgadzam się przejść całą szpitalną procedurę. Zgadzam się i następują badania, prześwietlenie ręki itd. Czekam na wynik. „Przy okazji”, przez kilka godzin, obserwuję przyjmowanych do szpitala. Jeśli ktoś uważa, że jest mu źle, że ma za mało pieniędzy, że jest nieszczęśliwy itd. to niech posiedzi kilka godzin w szpitalu i poobserwuje naprawdę chorych ludzi. Wtedy chyba szybko wyzdrowieje.
Po kilku godzinach jest wynik: „Uraz śródręcza w wyniku upadku z wysokości własnej. Nie widać złamań w zakresie struktur kostnych ręki prawej” i zalecenie: „Oszczędzanie kończyny, unieruchomienie w chuście trójkątnej przez 14 dni”.
Dłoń spuchnięta chyba dwukrotnie, środek dłoni cały czarny od sińca. Boli, ale ruszam palcami. I tak piszę na klawiaturze dwoma palcami. Próbuję. Powoli zapisuję tych kilka słów.
26 stycznia 2013 r.
Ps. W środę (23 stycznia br.) wybrałem się, po prawie półrocznej nieobecności w kinie, na western pt. Django Quentina Tarantino. Zapiskowi o tym filmie miałem dać tytuł: Django – hektolitry krwi, czyli – według mnie – szkoda czasu i pieniędzy na taki… „western”.