Motto:
Felicem Diem Natalis Christi tibi exopto.
Felicem Diem Nativitatis tibi exopto.
Felicem Nativitatem tibi exopto.
ONGIŚ.
Albo: Kiedyś, czyli jak to drzewiej
podczas Adwentu i Godów bywało
Ongiś, czyli innymi słowy – kiedyś… Niekiedy jednym słowem można zawrzeć szmat i zdarzenia czasu przeszłego, chyba jednak niedokonanego, bo wciąż istniejącego w pamięci.
Zaiste, ongiś bardziej tradycyjnie niż dzisiaj przeżywano i traktowano święta Bożego Narodzenia. Współcześnie bowiem prawie w ogóle nie mówi się o Bożym Narodzeniu, lecz wyłącznie o… świętach. I co mnie szczególnie irytuje – gdy to słyszę lub czytam – o jakiejś tzw. magii świąt. Bo owa magia teraz polega wyłącznie na prezentach, choince, bombkach oraz, niestety, na tzw. opłatkach i śpiewaniu kolęd w Adwencie, co ongiś było nie do pomyślenia.
Albowiem ongiś Boże Narodzenie zapowiadało pojawienie się pana organisty roznoszącego opłatek. A przede wszystkich trzeba podkreślić, że ongiś już w tym czasie, czyli tuż przed Adwentem była zima.
Pan organista zaczynał zawsze od numeru pierwszego naszej ulicy (mieszkałem wówczas na osiedlu domków jednorodzinnych na południe od Malborka pod numerem jedenastym). Podwieziony bryczką na nasze osiedle, szedł od domu do domu z wielką walizą wypełnioną opłatkami. Cała rzecz polegała na tym, aby organistę jak najdłużej u siebie zatrzymać i czymś ugościć: a to – najczęściej – jakąś nalewką (podkreślam: była już wtedy zima i mrozek tak około minus pięciu stopni Celsjusza), a to obiadem, a to czymkolwiek. Pan organista docierał zatem do naszego domu w okolicach południa, już mocno zaróżowiony na twarzy i w coraz lepszym humorze. (Niemal identycznie się działo, gdy ksiądz po Godach chodził po kolędzie).
Ongiś zatem pierwszym znakiem nadchodzących świąt Bożego Narodzenia był roznoszony przez organistę opłatek. Zaraz potem zaczynał się Adwent, roraty i uczestnictwo w porannych mszach z lampionami.
Szóstego grudnia, czyli w dzień imienin Mikołaja, zaczynał krążyć od domu do domu pan G., skądinąd postać znana z wystawania pod budką z piwem. Przebrany w gruby kożuch włosem na wierzch, w futrzanej czapie, uszminkowany na policzkach, kraśniał coraz większym humorem, gdy z koszem malutkich, czerwonych i bardzo pachnących jabłuszek, wtaczał się do każdego domu jako Mikołaj i tam rozdając owe jabłuszka był czym chata bogata ugaszczany.
Ongiś w tym właśnie czasie tzn. na początku grudnia odbywało się świniobicie. Najbardziej zapamiętałem te, które odbywały się u ciotki A., która mieszkała wraz z rodziną pod numerem piątym na naszej ulicy. Do świniobicia potrzebny był tzw. koluch, czyli metalowy pręt z wyklepanym na kowadle i zahartowanym ostrzem, którym należało ogłuszywszy przedtem obuchem siekiery świnię, ugodzić ją prosto w serce. Świnia się przewracała – tak zapamiętałem to zdarzenie jako kilkulatek – z powstałego otworu pompowano krew, która potem posłużyła do robienia wybornych kaszanek i na końcu ów otwór zamykano specjalnie wystruganym kołkiem.
A zaraz potem odbywało się najważniejsze, czyli osmalanie specjalnie wybraną słomą świni, siadanie „na kabana”, do czego zapraszano nas kilkulatków. Dosłownie brak słów na opisanie smaku słoniny i właśnie opalonej skóry świni. Posolona skóra była bowiem prawdziwym rarytasem, którego niecodziennego smaku trudno zapomnieć.
(Tu na marginesie a propos posolonej, osmalonej skóry świni, chciałbym przytoczyć pewne zdarzenie. Otóż miałem znajomego – niestety już świętej pamięci – który bardzo lubił podróżować po świecie. I kiedyś zapytany co najbardziej podobało mu się w Meksyku odpowiedział:
– Ach Jan, niczego wspanialszego w życiu nie jadłem – pochwalił się, a był przeciez smakoszem i właścicielem jednej z najlepszych gdańskich restauracji.
– Cóż to takiego było? – pytałem zaciekawiony. – Jakieś danie z czerwonej fasoli z ryżem?
– Nie, nie – odparł znajomy – to było coś takiego zupełnie niepowtarzalnego, o czym ty nigdy nawet nie słyszałeś.
– Może jakieś ichniejsze wino, może mescal? – wymieniałem również coraz bardziej oryginalne trunki.
Znajomy z uśmiechem kręcił przecząco głową, po czym rzekł:
– Jan, to była słonawa, opalona skóra ze świni. Mówię ci, cymes, że palce lizać.
Jakież zatem było jego zdziwienie, gdy opowiedziałem mu o swoich doznaniach ze świniobicia, „siadaniu na kabana” oraz właśnie zajadaniu się paskami osmalonej, słonawej skóry świni).
Ongiś zaraz po śniobiciu następowało przyrządzanie domowym sposobem wędlin. Przedtem należało skonsumować przysmażonej na świeżej słonince wątroby. Potem przyrządzało się pierogi z płucami. Zarówno wątroba (zwana wątróbką, bo przecież Polacy mają skłonność do zdrabniania), jak i pierogi z płuckami były prawdziwym rarytasem. I chociaż podczas Adwentu jest post, można je było przeciez skonsumować. Oby tylko nie w piątek.
Cóż to były za niepowtarzalne smakowe wspaniałości. Począwszy od salcesonów, poprzez tzw. kiełbasy w cienkim flaku i aż po świąteczną szynkę.
Bo szynka najpierw się w kotle przez kilka dni w różnych przyprawach macerowała. Były to tajemnice mojej mamy i jej najprawdziwsza magia, że szynka pachniała i smakowała niemal niebiańsko. Potem ta szynka w owym kotle była podgotowywana, a następnie ojciec wędził ją oraz kiełbasy w domowej wędzarni, na naszym przydomowym ogródku. Ach, cudowna woń wędzenia roznosiła się na całą najbliższą okolicę. Na koniec szynka była jeszcze obsuszana w piekarniku.
Taka szynka miała szarawy kolor, bo taki właśnie mieć powinna. Do szynki był, oczywiście chrzan domowej roboty. Przyrządzanie chrzanu oraz marynowanie śledzi, to była „działka” mojego, niestety już świętej pamięci, ojca. Ojciec był twardym i zahartowanym człowiekiem, ale zawsze ocierał łzy, gdy tarł chrzan w sieni. Zresztą spróbujcie utrzeć chrzanu nie uroniwszy przy tym łzy.
Tę szynkę jadłem w taki sposób, że odkrawałem z niej plaster mniej więcej grubości jednego centymetra, następnie smarowałem ją owym chrzanem z ćwikłą, przyrządzonym przez ojca. Do dzisiejszego dnia nie mogę zapomnieć smaku tej świątecznej szynki.
Przed Bożym Narodzeniem cały dom musiał być idealnie wysprzątany i wymyty. A na kilka dni przez samymi świętami zaczynało się pieczenie ciast. Cała okolica pachniała a to wędzonymi kiełbasami i szynkami, a to właśnie pieczonymi ciastami. Takich ciast jakie piekła moja mama oraz ciotka A., nigdy i nigdzie potem nie spotkałem. Makowniki, pierniki, tzw. piaskowe babki pieczone w kamionkowej formie oraz kruche ciasteczka, które szczególnie uwielbiał mój ojciec – były domeną mojej mamy.
Ongiś Wigilia Bożego Narodzenia to było wielkie święto. Sama natura bowiem stwarzała tę – tak teraz wyświechtaną i zdewaluowaną – magię, bo był śnieg tak co najmniej dziesięć centymetrów oraz mrozek, też około dziesięciu stopni Celsjusza. A najważniejsze: są widoczne na niebie planety i gwiazdy. Nie to, co w mieście, gdy widać nie więcej niż dwieście gwiazd, bo całe niebo jest „zaśmiecone światłem”.
Ojciec ogolony, wypachniony, w białej koszuli, wychodził – ciepło odziany – co chwila na dwór. Coś tam wypatrywał na niebie, zachodził do szopki, znosił do domu drewno do pieców, co chwila dopytywał czy nie trzeba pomóc w kuchni, ale mama nie chciała, aby jej w czymkolwiek przeszkadzano.
Ja z bratem przygotowywaliśmy ostatnie ozdoby choinkowe albo „nosiło” nas na dwór, na śnieg, na sanki, na łyżwy. Ongiś bowiem spędzało się bardzo wiele czasu na dworze. Telewizji jeszcze nie było, w radiu słuchało się słuchowisk, bardzo dużo czytało książek. Pamiętam, że nawet przy dwudziestostopniowym mrozie chodziliśmy do szkoły. Teraz, ledwo trochę przymrozi, ledwie śniegiem pocukrzy, już lament, że zimno, że korki na jezdniach, że „zima zaskoczyła”.
Ongiś ledwo się ściemniło, czyli tak około piętnastej, ojciec wypatrzywszy pierwszą gwiazdę, wchodził do kuchni i zaczynała się Wigilia. Bo w naszym domu zawsze zasiadaliśmy do Wigilii w kuchni. Ach, cóż to były za dania. Nade wszystko ryby, które ojciec uwielbiał.
Ongiś nie było zwyczaju – przynajmniej w moim domu, ale także i u ciotki A. – aby koniecznie był karp. Owszem, była ta ryba, ale tylko dla tradycji i dla „smaczku”.
Przede wszystkim dorsz usmażony z przyrumienioną cebulą w talarkach był tą wigilijna rybą. Poza tym specjał, który umiał przyrządzać tylko ojciec, czyli marynowane śledzie, a ponadto oczywiście barszcz, postne pierogi z kapustą i grzybami i wszystko to, co powinno być na wigilijnym stole.
Po wigilijnej kolacji ojciec ciepło się odziewał, szedł do szopki, brał tam naostrzoną uprzednio siekierkę i udawał się do widniejącego na horyzoncie lasku po choinkę.
Na zawsze zapamiętam taką scenę: oto widzimy przez okno, jak ojciec brnie przez śnieg, który sięga mu do pół łydki, w kierunku lasku na horyzoncie. Ma tam upatrzoną od dawna choinkę. Jest pełnia Księżyca, śnieg skrzy się, a ojciec powoli oddala się przez ogród, a potem przez pole, w kierunku lasku.
Wraca po jakichś dwóch godzinach z choinką na ramieniu. Wchodzi z nią do sieni, a potem do dużego pokoju. Zapach tej choinki oraz śniegu, mrozu, otwartej, przenikniętej księżycowym światłem przestrzeni pamiętam do dziś. To było coś tak pięknego, że dzisiejsza, rozdymana w reklamach, w środkach masowego przekazu do absurdalnych rozmiarów tzw. „magia świąt”, nie ma nic wspólnego z tamtymi doznaniami, właśnie możliwymi do istnienia tylko ongiś.
Albowiem ongiś dopiero właśnie po Wigilii zaczynało się ubieranie choinki, słuchanie w radiu albo śpiewanie kolęd.
Nie do pomyślenia było śpiewanie, jak to jest obecnie, słuchanie oraz śpiewanie kolęd w Adwencie. A już zupełnym absurdem są spotkanie opłatkowe w Adwencie.
Ongiś prezentów nie rozdawano. Dostawałem co najwyżej jakąś książkę, ale książki były stale obecne w moim domu. Jak nie wypożyczane z biblioteki, to kupowane. Bo za pięć złotych można było kupić: książkę, bilet do kina oraz torebkę krówek lub landrynek albo raczków lub grylażowych cukierków.
Zapamiętałem jednak takie oto zdarzenie: po Wigilii czytam w łóżku jakąś książkę. A tu nagle wchodzi do pokoju cały oszroniony śniegiem i mrozem niby autentyczny Mikołaj, brat mojego dziadka, czyli stryj Ł., który przyjechał aż z Hrubieszowa. Podchodzi do mnie, na powitanie czuję jego zmrożone wąsy na policzkach, po czym wysypuje z worka na łóżko górę cukierków, orzechów włoskich i pomarańczy.
Gody, to jest czas – najpiękniejszy czas w roku – który trwa od Wigilii Bożego Narodzenia do Trzech Króli. Ferie świąteczne także wówczas trwają od 23 grudnia do 10 stycznia roku następnego. Nie było wymyślonej niedawno tzw. przerwy międzysemestralnej. To – moim zdaniem – jakiś absurd: ledwo bowiem kończą się ferie świąteczne, już zaczyna się dwutygodniowe przerwa międzysemestralna. Ongiś tego nie było.
Podobnie jest z mrozem. Ongiś dwudziestopniowy mróz nie był żadną przeszkodą by chodzić do oddalonej o dwa kilometry szkoły. Teraz ledwo trochę przymrozi, już w szkole przerwa.
Podczas Godów zdarzał się jednak corocznie na naszym osiedlu pewien… cud. Otóż było tu sporo młodzieńców w wieku kilkunastu lat, czyli tzw. „kawalerki”, nazywanej również „chuliganerią”. Albowiem owi młodzieńcy może z nudów, a może z beztroski i bezmyślności przepadali za dokuczaniem wielu osobom, zwyzywali ich, wyśmiewali, itd. Dostawało się również i piszącemu te słowa, ponieważ jako jedyny nosiłem wówczas okulary.
W czasie Godów owi młodzieńcy nagle łagodnieli, starannie przygotowywali jasełka i potem bardzo pomysłowo i kolorowo poprzebierani, chodzili od domu do domu z przedstawieniem i śpiewali kolędy. Bardzo się starali i przyjemnie było popatrzeć, jak ten, chyba najbardziej złośliwy z tej „chuliganerki”, występuje jako… anioł.
Ongiś nie było telewizji. Ta pojawiła się liczniej dopiero w latach sześćdziesiątych dwudziestego wieku. Jak już wyżej wspomniałem niemal całe ferie świąteczne spędzało się wtedy na dworze. Na sankach, na nartach, na łyżwach. Często było to łyżwy z „różnych parafii”. W ogóle łyżwy przykręcało się do butów, co bardzo je niszczyło. Na łyżwy z butami, czyli tzw. hokejówki trzeba było bardzo długo oszczędzać. Ja oszczędzałem również. I kiedy już uzbierałem odpowiedną kwotę, czyli dziewięćdziesiąt złotych, nagle oniemiałem z zachwytu, bo w sklepie sportowym wystawiono jedną parę panczenów, akurat mój rozmiar i w cenie aż stu dziesięciu złotych. Ja te łyżwy koniecznie musiałem mieć. Dołożył mi wtedy do ich kupna ojciec, który specjalnie udał się w tym celu ze mną do sklepu.
Zaiste, ile zaliczyłem upadków ucząc się jeździć na tych łyżwach, doprawdy, jest to liczba nie do policzenia. Wracałem do domu przez śnieg sięgający pół łydki, niemożebnie spocony i zmęczony, ale zadowolony. W końcu nauczyłem się jeździć i potem z jednym lub drugim kolegą jeździliśmy wzdłuż Nogatu, bo każda sadzawka, staw czy nawet jeziorko były za małe, by się na nich rozpędzić. Potem te panczeny, kiedy poszedłem na studia, sprzedałem. Kupiłem hokejówki, na których jeszcze niedawno jeździłem. Na lodowisku jednak jest za mało miejsca. Co to poza tym za przyjemność jeżdżenie w kółko, w tłumie.
Po Godach mróz, czy nie mróz, zawieja, czy nie zawieja wracało się do szkoły. A tam na każdej przerwie, a szczególnie po szkole, trwały oszałamiające rozmachem i fantazją zabawy na śniegu.
Między Godami, a Gromniczną odwiedzał nasze osiedle ksiądz po kolędzie. Znowu były przygotowania od rana i oczekiwania. Cała rzecz polegała na tym, aby księdza zatrzymać u siebie jak najdłużej i ugościć go a to herbatą, a to obiadem, a to jakimkolwiek poczęstunkiem.
A potem był temat do rozmów, że w jednym domu ksiądz siedział dłużej, a w innym krócej, a do jeszcze innego wszedł tylko pokropić i odmówić modlitwę.
Podobno polskie kolędy są najpiękniejsze. Bo, zaiste tak jest w samej rzeczy. Mam znajomego organistę. I wierzcie mi: nie ma piękniejszej, bardziej wzruszającej sytuacji, gdy o północy, w Pasterkę nagle hukną organy i w tempie poloneza się rozlegnie:
Bóg się rodzi, moc truchleje
Pan niebiosów obnażony!
Ogień krzepnie, blask ciemnieje
Ma granice Nieskończony
Wzgardzony, okryty chwałą
Śmiertelny Król nad wiekami!
A Słowo Ciałem się stało
I mieszkało między nami.
Kolęda Bóg się rodzi, czyli Pieśń o Narodzeniu Pańskim to utwór… oświeceniowy. Powstała bowiem pod koniec XVIII wieku, a jej autorstwo przypisuje się Franciszkowi Karpińskiemu.
I pomyśleć, że teraz nastały czasy również jakby – paradoksalnie… oświeceniowe, lecz, niestety, odwrotu od tradycji, od kościoła, od Bożego Narodzenia. Są za to tzw. święta.
Zaiste, gdzieby nie spojrzeć już od początku listopada… święta.
PS. Zapisek ten postanowiłem okrasić obrazem Tryptyk de Mérode, Mérode-altaarstuk (1425) flamandzkiego malarza Roberta Campin.