Zwrócił się do mnie z zapytaniem młody, utalentowany poeta, który nie może wydać chociażby skromnego tomika poetyckiego. (A nie chciałby tego czynić za własne pieniądze, ponieważ uważa, podobnie jak i ja, że tylko grafomani wydają książki za własne pieniądze).
Pytanie to brzmi następująco: jak wydać tomik wierszy we współczesnej, polskiej rzeczywistości literackiej?
Pozwól – młody poeto – że odpowiedź zacznę może od trochę przydługiego cytatu z mojego opowiadania pt. L’esprit de l’escalier. W tym opowiadaniu dwaj poloniści – jeden jest właścicielem wydawnictwa poetyckiego, drugi redaktorem naczelnym miesięcznika kulturalnego – rozmawiają właśnie na temat współczesnej poezji. Oto ten cytat:
„– Panowie wybaczą ten popis polonistów – tu Dzierżysław zwraca się do Gościwita i Konstantego, ale Leśmian, to dla nas jest poeta. Wielki poeta. A współczesna polska poezja nadaje się tylko do jednego – mówiąc to uruchomił niszczarkę i zaczął do niej wsuwać tomik za tomikiem. Maszyna wizgliwie zgrzytała, bo wszystkie tomiki to były wydania bibliofilskie, w twardych okładkach, często kunsztownie oprawione w jakieś półskórki.
– A nie można by tego przekazać jakiejś bibliotece? – zapytał Konstanty.
– Bibliotece? Jeszcze czego. Chcieliby wszystko za darmo. Niedoczekanie ich. Kupują książki o fryzowaniu psów, albo poradniki o leczeniu moczem, ale na tomiki, i to bibliofilskie, nie mają pieniędzy.
– Dobrze by to się paliło – fuknął ze swojego kąta Popiśnik.
– Nie, nie jestem aż takim barbarzyńcą by książki palić. A rozdawać nie będę. Zamykam cały interes, czyli bibliofilskie wydawnictwo „białych kruków” White & White. Ja Dzierżek Trzeci-Biały to, co stworzyłem, mogę teraz zniszczyć. Zresztą ta współczesna polska poezja to jedno wielkie gówno…
– Gówno. Gówno! – potwierdził ze swojego kąta Popiśnik. – Gówno! Zresztą proza wcale nie lepsza – ale to powiedział bardziej do siebie niż do zgromadzonych. A jego słowa zagłuszał kłąb kłaków obrastających twarz w postaci modnej brody drwala”.
Trudno nie zgodzić się z postaciami tego opowiadania, gdy czytam taki oto współczesny wiersz:
„Chwila zła: Przyszedłeś do mnie Judaszu / w chwili złej, kiedy różowe / palce poranka dotykały skóry / mojej modlitwy, a wykwity / światła i czyraki prawdy / zwiastowały zgodę. Przyszedłeś / do mnie za późno, by podać / kubek wody, nakarmić słowem, / w którym nie słychać brzęku / ani jednej z trzydziestu monet”
A współczesny krytyk literacki nasładza się tym wierszem pisząc: „Aj, uwielbiam w poezji tonacje kulturowe; w tym przypadku mamy tu i Judasza, i różanopalcą jutrzenkę, i trzydzieści srebrników… A przecież ten wiersz jest „tylko” o „złej chwili”, o tym, że za późno przychodzi oczekiwana zgoda. Na co? Ano na jaśniejsze życie”.
„wykwity / światła i czyraki prawdy / zwiastowały zgodę” – ileż trzeba mieć w sobie fałszu i zakłamania by taki utwór nazwać…. metafizycznym.
Taka to jest współczesna twórczość poetycka. Takie to jest współczesne życie literackie. Z jednej strony utalentowani młodzi poeci nie mogą „przebić się” do publikacji, a z drugiej strony za publiczne pieniądze pochodzące z kieszeni podatnika drukowane są setki i tysiące „tomików poetyckich” bez myśli i uczuć, za to z „wykwitami / światła i czyrakami prawdy”.
Bo, młody poeto, we współczesnym życiu literackim nie masz żadnych szans. No, chyba że jesteś utalentowany jak Czesław Miłosz, że jesteś bezwzględny w rozpychaniu się łokciami, przebiegły i sprytny w staraniu się o różne stypendia.
Bo wiesz jak to działa? Oto ktoś wpadł na pomysł aby nad jednym z mazurskich jezior utworzyć rybaczówkę, powiedzmy… P. (Był kiedyś taki pisarz i bardzo lubił łowić ryby na Mazurach).
Rybaczówka jest oczywiście utrzymywana z publicznych pieniędzy. Tak że jej dyrektor ma nie tylko przyzwoitą pensję, za darmo Internet, telefon satelitarny oraz fundusz na organizację m.in. spotkań autorskich.
Zaprasza zatem do owej rybaczówki na spotkania autorskie oraz krótsze i dłuższe pobyty (również wędkarskie) kogo tylko zechce, według własnego widzimisię. A ten i ów literat „wywdzięcza” się potem: a to zaproszeniem do jurorowania w jakimś konkursie literackim, a to publikacją w czasopiśmie, gdzie jest redaktorem, a to wydaniem tomika wierszy w serii poetyckiej, którą prowadzi itd.
Są to jak łatwo można zauważyć tzw. „naczynia połączone”, czyli „ja – tobie, ty – mnie”. Wszystko odbywa się, oczywiście za publiczne pieniądze.
Kolegą owego dyrektora rybaczówki jest redaktor naczelny pewnego literackiego miesięcznika utrzymywanego, oczywiście, z publicznych pieniędzy. Nie trzeba się szerzej rozpisywać, by stwierdzić, że i ów redaktor naczelny oprócz przyzwoitej pensji ma także za darmo stronę internetową oraz fundusz na spotkania autorskie, organizację konkursów literackich oraz finasowanie serii tomików poetyckich.
Koledzy redaktora naczelnego, w tym nade wszystko ów dyrektor rybaczówki, wydali w owej serii nawet po siedem(!) tomików. Nie wiem – młody, utalentowany poeto – jakiego musiałbyś użyć sprytu, jakich podchodów, jakim musiałbyś być cwaniakiem aby swój tomik debiutancki w tej serii wydać.
Bo gdyby liczyły się walory wyłączacie artystyczne, to wydałbyś tomik beż większego problemu. A tak zamiast twojego tomika, ukazuje się kolejny (chyba również siódmy) tomik tego samego autora z „wykwitami / światła i czyrakami prawdy”.
Gdzieś słyszałem takie powiedzenie, że „jak nie ma cię w Internecie, to nie ma cię wcale”. Zapewne o tym wiesz młody poeto, ale te wszystkie portale i strony internetowe, to jednak nie to samo, co papierowa, pachnąca farbą drukarską poetycka książka, wydana na porządnym papierze, zszyta nićmi i w twardych okładkach.
Bo twoja książka powinna być widoczna czy to na półce księgarskiej, czy to bibliotecznej. Zapewne nie raz stanąłeś przed taką półką z tomikami poetyckimi, gdzie wciśnięte jeden obok drugiego trwały przykurzone, bo nikt ich nie kupuje, zupełnie anonimowo owe tomiki poetyckie. A kiedy udało ci się taki tomik z półki wyciągnąć to okazało się, że jest on byle jak wydany, sklejony, słowem jest to wydawnictwo jednorazowego użytku.
Dlatego młody poeto, jeśli masz gotowy tekst swojej książki (książki właśnie, a nie cieniutkiego tomika), to przeczytaj go przed oddaniem do druku z… pięćdziesiąt razy. Daj do poczytania znajomym aby „wyłapali” wszystkie nie tylko literówki, ale również błędy (nie ma bowiem takiego tekstu, którego by mnie można było poprawić).
Nie zdawaj się na opracowane graficzne wydawcy. Sam zaproponuj okładkę, oprawę graficzną. A nade wszystko twoja książka powinna być zszyta nićmi, mieć twarde okładki i czytelny tytuł oraz twoje wyraźne nazwisko na „grzbiecie” okładki.
O i staraj się o jakieś pieniądze na wydanie tej książki. Jeszcze tak niedawno było z tym łatwiej. Teraz wielu „spryciarzy” wyspecjalizowało się w pozyskiwaniu rożnego rodzaju grantów, dotacji i stypendiów na napisanie książki. Kapituły czy też komisje konkursowe działają wyłącznie według widzimisię, więc nie dziw się, że te same osoby otrzymują wysokie stypendia rok po roku z różnych źródeł.
W tak wyśmiewanej i pogardzanej „komunie” było w porównaniu z tym co dzieje się teraz…. zupełnie normalnie. Oto autor zanosił swoje dzieło do wydawnictwa. Tam były recenzje wewnętrzne. Naprawdę trzeba było być kompletnym grafomanem by książka nie przeszła. Potem wydawnictwo podpisywało z autorem umowę, płaciło(!) zaliczkę. Książka debiutanta ukazywała się nawet w nakładzie… 10.000 (dziesięć tysięcy) egzemplarzy. Po wydaniu książki autor otrzymywał pieniężne wyrównanie. A potem były spotkania autorskie, za które autor również otrzymywał honorarium.
Teraz, w ponoć normalnym ustroju, czyli w polskim kapitalizmie, wszystko jest postawione na głowie. Wydawnictwa chcą nade wszystko zarobić. Dlatego tyle badziewia, tyle szmiry, tyle grafomanii znajduje się w księgarniach.
Polskich arcydzieł czy to prozatorskich, czy też poetyckich nie ma. Cóż z tego, że tomiki otrzymują nagrody po kilkaset tysięcy złotych, a co proza to „bestseller”, jeśli w tomikach poezji nie ma cienia poezji, a nudna rozwlekana do „wypasionych ksiąg” proza nie nadaje się do czytania.
(Kontynuuję 5 maja br., piątek).
Moim marzeniem było przez wiele lat założenie własnego małego wydawnictwa, w którym wydawałbym oczywiście własne książki oraz m.in. poezje Małgorzaty Bogumiły Kielar, jeśli by się zgodziła. (Bo jej poezje były arcydzielne dopóki, dopóty nie „poszła w profesory”). Zapewne wydałbym i twój tomik młody poeto, bo w twoich wierszach są i myśli i uczucia.
Nazywało by się to wydawnictwo Officina Joannes Grabovius, czy też Grabovius, albo jakoś tak. Żeby jednak założyć wydawnictwo, trzeba by się wdać w tzw. działalność gospodarczą, albo założyć fundację lub stowarzyszenie. Kiedy jednak któregoś dnia przez przypadek natrafiłem na spis fundacji i stowarzyszeń starających się o pieniądze z budżetu państwa, czyli wyciągających ręce po prośbie (lecz o zupełnie duże, rzędu kilkuset tysięcy złotych, pieniądze), to stwierdziłem, że nie mam najmniejszych szans. Kilkadziesiąt bitych stron pisanych małą czcionką, a wszyscy po publiczne pieniądze.
Słowem trwa straszliwa bez jakichkolwiek zasad walka o publiczne pieniądze, które są rozdawane wyłącznie według widzimisię
Bo żeby potem było jeszcze „przełożenie” na efekty lub chciałby podniesienie kultury życia. Gdzież jednak te powieściowe, poetyckie, filmowe, muzyczne arcydzieła?
Jakiś czas temu czekając w Bibliotece PAN-u na zamówione książki, dostrzegłem w kącie poczekalni-kawiarni zwalone na stos jakieś wydawnictwa. Były to dzieła pisarzy gdańskich wydane w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych XX wieku. Edytorsko były to marne wydania. Nikt tych książek nie czytał. I nic, kompletnie nic nie zostało, oprócz tych nikomu niepotrzebnych książek, po twórczości tamtych pisarzy.
Czy cokolwiek zostanie po współczesnej polskiej twórczości literackiej? Moim zdaniem – jako czytelnika z długim i jeszcze dłuższym stażem… prawie nic. Prawie, za wyjątkiem przedprofesorskiej twórczości poetyckiej Marzanny Bogumiły Kielar i powieści Madame Antoniego Libery.
2-7 maja 2022 r.
PS
Czytam książkę Antoniego Libery (gratulacje z okazji przyznania Orderu Orła Białego) pt. Godot i jego cień. Fascynująca książka, którą czytam z zapartym tchem. No i jeszcze ten klarowny styl. Dosłownie czytelnik „zapada się” w tej znakomitej książce.
Ze smutkiem jednak stwierdzam, że jestem jej pierwszym czytelnikiem od 2013 r., czyli od chwili jej wydania. Nikt poza mną w bibliotece po tę książkę przez prawie dziesięć lat nie sięgnął.
No cóż, czytelnik (raczej czytelniczka) woli „poczytne bestsellery pisarek”, którymi zawalone są („bestsellerami, nie „pisarkami”) m. in. księgarnie.