„Grabowski dwór Zarębów jeszcze spał.
Atoli z czeladnej buchały światła i przenikliwe śpiewania. Niska, ogromna izba, zakopcona do czarności, tonęła w złocistych brzaskach; na kominie buzował się tęgi ogień, świerkowe lupy trzaskały wesoło iskrami aż na półkolistą ławę, pełną prządek, lnianych kądzieli i warkotu wrzecion”.
Tak brzmi pierwsze zdanie drugiego tomu pt. Nil desperandum powieści historycznej Władysława Stanisława Reymonta pt. Rok 1794. (Dzieła wybrane, tom XI, Wydawnictwo Literackie, Kraków, 1957, ss. 370).
Pierwszy tom przeczytałem w uniesieniu. Co za wspaniała, polska proza. No i to jeszcze pierwsze zdanie. No i jeszcze ten pierwszy wyraz… „Grabowski…”.
Do rzeczy jednak. Także drugi tom czyta mi się wspaniale. I pomyśleć, że Reymont (1867-1925) właściwie nie miał prawie żadnego wykształcenia, że przez dość długi czas nie wiedział, co ma ze sobą zrobić, a „ustawił” go życiowo… wypadek i otrzymane odszkodowanie, dzięki któremu mógł się zająć pisarstwem. Przeżył lat zaledwie pięćdziesiąt osiem, czyli żył niedługo, a ileż napisał, wspaniałych rzeczy.
Zanim wypożyczyłem kolejne dwa tomy Roku 1794 niejako w przerwie lektury, zająłem się czytaniem najnowszego tomika jednej z ponoć najwybitniejszych polskich współczesnych poetek. Nie ujawnię ani nazwiska, ani tytułu tomika tej poetki, bo dopieroż podniosłaby się wrzawa, że szargam jedną z największych polskich współczesnych poetyckich wielkości.
Powiem wprost: czuję się potwornie, ależ to potwornie nabity w butelkę, czyli po raz kolejny oszukany, ponieważ za 25 zł otrzymałem jedynie: brednie, brednie, brednie, brednie… „Wiersze” bowiem są kompletnie o niczym, za to straszliwie nabzdyczone na jakąś urojoną wielkość i mądrość.
Za to jakąż radość sprawia mi czytanie Poezji Zuzanny Ginczanki (1917-1944). O ile pod wierszami owej, wyżej wspomnianej, współczesnej polskiej poetki piszę: brednie, bzdury, albo w najlepszym przypadku, o co tu chodzi?, o tyle pod Poezjami Ginczanki piszę, co rusz: arcydzieło, arcydzieło, arcydzieło.
Bo czyż arcydziełem nie jest np. wiersz Waga, który Ginczanka opublikowała w „Skamandrze”, jako dwudziestojednoletnia poetka:
„Po czym poznaje się miłość? Czy po tajemnym wzburzeniu, / które ogarnia, gdy spotkasz krągłą spadzistość ramienia / słodszą niż inne siedmiokroć? Czy też po strojach skrzydlatych, / które haftujesz nicią i w które zaplatasz kwiaty, / żeby okazać się piękną i godną płomienia w oku? / Czy też po wiernym nawyku stopionych ze sobą kroków / i zestrojonych oddechów i ręki, która spotyka / zawsze gotową rękę, gdy jest spragniona dotyku? / Albo być może po uldze, z jaką powrócisz z zamętu / do twarzy, jak do ojczyzny, do której suną okręty / z bardzo dalekiej podróży? Albo być może po tym / że krzykniesz przebity zdradą, zerwiesz się, padniesz z powrotem, / znowu się zerwiesz i krzykniesz i znowu ci osłabnie ciało, / jak gołąb trzepoczący przeszyty pierzastą strzałą? // Po czym poznaje się miłość? Złączeni mocnym uściskiem / stoją oboje strwożeni każde tym ciałem zbyt bliskim, / i milcząc szukają znaków. Dwa nieruchome posągi / dojrzysz pod chmurą płynącą, nad wodą, w której dwa pstrągi / gonią chmury odbicie, albo noc całą do rana / ścigają Znak Koziorożca, Lwa, Ryby i Barana. / Uścisk ich złączył pod chmurą, nad wodą. Jakimże prawem? / Odbici w strumieniu rwącym ważą powoli tę sprawę. / Oto są oczy w oczach, oto na ustach oczy / i oto usta w ustach. Jakżeż ją poznać? Po czym? / Czy po tych strojach skrzydlatych, czy po tych strojach skrzydlatych, / które haftujesz nicią i w które zaplatasz kwiaty? / Jedno zdejmuje Znak Wagi raz ze strumienia, raz z nieba / i mówi z ogromnym smutkiem: po tym, że znaku nie trzeba”.
A jak pięknie pisze o miłości Reymont w Nil desperandum. Oto chociażby początek uczucia między Barrsową a Konopką opisane na stronach od 112 do 115. Zbyt długi to fragment, aby go w całości zacytować. A zatem chociażby dwa zdania:
„Kochał w niej wyśnioną kochankę; kochał w niej cnotę nieugiętą; kochał w niej rozum i kochał w niej ten wszystek jasny świat, ten cudny, ten, do którego ludzkość dźwigała się z mroków nędz i bólu, ten wytęskniony świat szczęścia.
Pani zaś, dumna, wyniosła, o lotnej i spokojnej imaginacji, niepomiernych ambicjach, flegmatycznym usposobieniu, pozwalała się uwielbiać darząc go niekiedy uściskiem dłoni lub czułej przyjaźni pocałunkiem braterstwa”.
Jakże wobec wiersza Ginczanki i opisów Reymonta beznadziejnie brzmią wiersze wyżej wymienionej współczesnej poetki.
Zapewne to taki teraz znak dzisiejszych czasów, że i sztuka (jeżeli w ogóle jest sztuką) to najczęściej beznadzieja w treści i bylejakość w formie.
Oto bowiem obejrzałem reklamowany także na całych ścianach budynków „kryminał” pt. Śledztwo Spensera (Spenser Confidential – 2020), 110 min. reż. Peter Berg. „Film” ten można by streścić w jednym zdaniu: wielkie miasto, przemoc, bezustanne nawalanki, mordobicia, wulgarny sex, łomot zamiast muzyki i… żadnego sensu.
Nil desperandum trzeba jednak powtarzać za Horacym (Quintus Horatius Flaccus 65 p.n.e. – 8 p.n.e.). Może jeszcze pojawią się poetyckie i filmowe arcydzieła.
7-8 marca 2020 r.
Postscriptum.
A oto końcowy fragment Ody I, 7 Horacego:
„Quo nos cumque feret melior fortuna parente, / ibimus, o socii comitesque. Nil desperandum Teucro duce et auspice Teucro: / certus enim promisit Apollo / ambiguam tellure nova Salamina futuram. / O fortes peioraque passi / mecum saepe viri, nunc vino pellite curas; / cras ingens iterabimus aequor”.